Bajka o gnijących kartoflach
Coraz częściej widzę tu prozę, więc i ja postanowiłem coś wrzucić.
Bajka o gnijących kartoflach,
a właściwie o tym, jak fundusze unijne
poprawiają życie mieszkańców wsi
(przynajmniej niektórych)
Wygwizdów Wielki jest piękną wsią. Położony
u stóp lesistego pagórka odbija się razem z
lasem ponad nim w okolicznym jeziorze. Po
obu stronach wsi znajdują się pola uprawne,
niewielkie oczka wodne i malownicze kępy
drzew. Przez to wszystko przepływa
malowniczy potok. Żyć, nie umierać! (pod
warunkiem, że doprowadzą kanalizację i
naprawią drogę)
W wygodnym drewnianym domu w samym środku
wsi, nieco tylko nadgryzionym zębem czasu
(bo budynek pamiętał cesarza Wilhelma I)
mieszkał Subisław Leyk. Po dziadach
odziedziczył jedno z większych gospodarstw
w okolicy, ale – choć ziemi miał tyle, co
wszyscy jego sąsiedzi razem – nie wiodło mu
się. W jednym roku wymarzły mu uprawy, w
innym nie skupiono od niego pszenicy, w
której jakimś złośliwym przypadkiem
znalazła się przytulia, a teraz wygniły mu
kartofle.
- Skaranie Boskie – skarżył się żonie – Jak
to jest? Taki Kobus ma pole położone nad
samą wodą i ma piękne kartofle, a mnie na
zboczu wygniły. Jak on to robi? Chyba pójdę
do niego na jakieś lekcje.
- Ani mi się waż – ostro zaprotestowała
żona – To by był wstyd. Gospodarz na dwóch
hektarach ma cię uczyć, jak się kartofle
uprawia! Ciebie? Największego rolnika w
całej wsi? To już lepiej jedź do Gdańska i
zapisz się na jakiś kurs, a nie tak poniżaj
się na oczach całej wsi. O popatrz –
pokazała mu czytaną właśnie gazetę – tu
jest ogłoszenie o kursie liderów grup
producenckich. Tam się zapisz. Taki
gospodarz, jak ty, powinien być liderem.
Ce que femme veut, Dieu le veut* – mówi
przysłowie. Subisław wkrótce zapisał się na
kurs liderów. Później brał udział w debacie
na temat e-rolnictwa, konferencji
dotyczącej monitorowania i ewaluacji
polityk publicznych, seminarium „Lokalny
rynek pracy w kontekście umiejętności
niezbędnych dla niskoemisyjnych miejsc
pracy” i jeszcze wielu innych równie
poważnych imprezach.
Dziś Subisław już wie, że nie mówi się
„kartofle”, bo to jest germanizm. Dbający o
czystość języka człowiek używa polskiego
słowa „ziemniaki”, albo jakiejś z nazw
lokalnych „grule”, „pyry”, czy „bulwy”. A
on nie może zachwaszczać swojego języka,
jest przecież coachem grupy podobnych mu
nieudaczników.
Jedno jest pewne. W tym roku ziemniaki na
pewno mu nie wygniją. Miał tyle pracy na
różnych kursach, że nie zdążył ich
posadzić. Ale i tak żyje mu się znacznie
lepiej, niż dawniej. W Gdańsku znalazł
sobie nową, o 15 lat od dotychczasowej
młodszą żonę. Pomogła mu ona napisać
aplikację i zdobył znaczny grant z programu
ochrony bioróżnorodności. Będzie uprawiał
przytulię...
* przysłowie francuskie „Czego chce kobieta, tego chce i Bóg.”
Komentarze (12)
s u p e r
pozdrawiam :)
Świetna opowieść, nie tylko bajeczna, bo bardzo
realnie prawdziwa, pozdrawiam serdecznie;)
Dziękuję wszystkim gościom. Przede wszystkim za
przeczytanie tego tasiemca. Jeśli trochę rozbawiłem,
to się cieszę.
Uśmiech nie schodzi mi z oczu :)
Pozdrawiam :)
Dobry sposób by ziemniaki nie wyginęły ;) i wogóle
świetnie, z humorkiem napisane.
Pozdrawiam:)
Ciekawa Proza. Zatrzymales.Pozdrawiam serdecznie.:)
Najważniejsze że nie wyginą... pozdrawiam ciepło :)
Dobra proza i trafnie ukazane życie.
Pozdrawiam serdecznie :)
No :) Ot, życie. Dobra proza.
to wcale nie bajka tylko samo życie.
interesująca ta bajka, znajomo życiowa i w punkt+:)
pozdrawiam serdecznie
Zaje fajna bajka gratuluję poczucia humoru,z tą uprawą
przytuli dołożyłes do pieca.POZDRAWIAM ps.trafny
morał.