Brak mi koloru zieleni
Gdzieś między horyzontem dni
Kiedy byliśmy tak szczęśliwi,
W czasach, które jak magnez
Przyciągały do nas cuda,
Nasza tożsamość była niezmienna
A myśli nie zbłąkane, nie miały swych
granic
Tak jak my, biegający po nieskończonych
Polach wszechogarniającej zieleni,
Wzdłuż zawiłej krętej drogi
Nie doświadczyliśmy srogich kar,
Lament i smutek był nieznany,
Życie było jak nie mogący prysnąć czar.
Później nasze stopy wydeptały
Długą, wąską ścieżkę,
Wtedy kiedy to uciekaliśmy
Przed bezsennym czasem,
Który chciał zabrać nam nasze marzenia,
Choć były senne, nigdy nie przestały
Być upragnione i najcenniejsze.
Ojciec zła, czyhał tylko na nasze
Grzechy i przewinienia,
By uwięzić nas w ziemi
I patrzeć jak nasze życie konsumuje
zgnilizna.
Spoglądaliśmy gdzieś przed siebie,
Stojąc między palącymi się mostami,
Których rozżarzone węgle
Spadały na głowę każdego z nas,
Zaczynaliśmy pojmować, że tamten życia
czar
Jest już po drugiej stronie
I nie tworzy naszej rzeczywistości.
Przemierzamy kręte i zawiłe drogi bardzo
wolno,
A po kliku krokach wprzód zasypiamy,
Bo nasze życie stało się wyczerpujące,
Jesteśmy senną falą,
Falą, która rozbija się o skalisty
brzeg,
To nasza bezradność i strach.
Obarczeni już na zawsze pożądaniem i
nadzieją,
Jesteśmy głodni szczęścia,
Ciągle nieusatysfakcjonowani,
Nasze spojrzenia błąkają się,
Wciąż zapatrzone w horyzont
Na łąkę tryskającą zielenią,
Po której przecież stąpaliśmy tyle razy.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.