Consolamentum
Ususzony jak liść tytoniu,
zdarty ze sznura,
mnich o przewrotnym imieniu Kaprys,
sunie lekko nad ziemią ku wysokiej
wieży,
kamiennymi schodami na ostatnie piętro,
młodo umierającej zaniesie sakrament
namaszczenia,
przy końcu siwa staruszka pilnuje,
grzejąc pstrykaniem uszy,
daje znak wejścia, uchyla drzwi.
Puste pomieszczenie,
lśni nabłyszczona sierść,
aksamitne ściany bez dotknięcia,
oparcia,
czystych szyb nie widać w ramach,
wypastowana na ślisko podłoga,
odurza zapach czerwonej pasty.
Wielki błysk,
rozciągnięta źrenica,
język kołkiem nie zadusi,
skóra w pagórkach, falujące na szczytach
włoski,
miejsca po torturach paznokci nie kłują,
pot spływa, rosną róże,
puste łoże.
Mój Kaprysie dziękuje że jesteś,
odchodzę, zapomnij nie wracam.
Mnicha przebudzonego modlitwą po ostatnim
namaszczeniu,
o piątej rano dzwon zabije.
Za okien gwar leje się z nocników,
zepsute śledzie wypadły z kosza, na
wypastowane buty kata
pobudzający dym z witaminą, przy stosie
filtruje płuca,
obok ksiądz pyta czy Bóg swoich
rozpozna?
Na klatkach schodowych,
zawody jeszcze nie wybudzonych ze
śpiączki
po śliskich schodach zjeżdżaja trumny i
worki
kto pierwszy?
Komentarze (1)
Niezwykła wyobraźnia , precyzja opowiedzianego
detalu,wszystko to podszyte szyderczym , chłodnym
spojrzeniem narratora! I te "zawody jeszcze nie
wybudzonych ze śpiączki"..-).Fantastyczny wiersz.!!