Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

Delirium

1

Mocno otyły, spocony, łysy jegomość analizuje odbicie swojej zniekształconej, świniowatej twarzy. Fascynuje go jej wydłużony kontur na ostrzu noża. „Można by nią było kroić chleb, mięso, bądź gładkie kobiece ciało, przywiązane do drzewa w samym środku ciemnego lasu” ― myśli. Widać, że go ten obraz inspiruje, ponieważ nie zważając na obrzydliwe mlaskanie ospowatego drągala przy sąsiednim stoliku, przeżuwającego dość sporych rozmiarów kęs łykowatej wołowiny, oraz na ogólny jazgot i rwetes grającej szafy ― zaczyna pisać na nowo beletrystykę albo testament, albo wstęp do kolejnego, tandetnego wydania papierowego numeru Colliers’a, wybijając rytm swoim wiecznym piórem o stojący na stoliku szklany wazonik z wetkniętym weń uschniętym, pożółkłym kwiatkiem.
Umalowana na czerwono kurwa zanudza starsze małżeństwo ― wulgarną opowieścią o nocnych przeżyciach z księdzem, ciągnąc rytmicznie za wajchę „jednorękiego bandyty”. Zarzuca do tyłu długie i czarne włosy, wypinając prowokacyjnie uwydatnione pośladki tak, że wycięcie w obcisłej sukience ukazuje kres siatkowych pończoch w połowie jej leniwie rozkołysanych ud.
Wokół rzężą megafony, muzyka płynie fałszywa… Słychać szurania przesuwanych w nieskończoność krzeseł oraz nieustanny, pijacki bełkot, chrząknięcia i pokasływania. Ordynarne wulgaryzmy dobiegają z każdej strony tej cuchnącej wymiocinami i moczem speluny. Coś piskliwego przebiega ze zdobyczą w wąsatym pysku po uwalanej gnijącymi odpadkami podłodze, znikając za szarą, poplamioną kotarą kuchennego zaplecza, poza którą rozgrywa się dramat ćwiartowanego przy pomocy tasaków mięsa. Spomiędzy jej zatłuszczonych połów dochodzi woń spalenizny i czegoś, co przypomina trupi odór kiełbasianego jadu…

Słychać w oddali monotonny, warkotliwy stukot jakiejś ciężkiej maszyny. Umysł mąci nieznośna woń węglowodorowych, benzynowych spalin. Atmosfera jest coraz cięższa i brudna, coraz bardziej boli głowa. Dzwoni od tego w uszach, dzwonią podrygujące, brudne sztućce na brudnych, bądź na niezwykle białych i pustych talerzach (ta biel jest tak intensywna i tak bardzo kontrastuje z resztą otoczenia, aż przekłuwa niemiłosiernie oczy, wnikając dalej z siłą owej ciężkiej maszyny, do zdegenerowanego od nadmiaru alkoholu mózgu.) Dzwonią o krawędzie brudnych szklanek brudne łyżeczki, które ściskają kurczowo roztrzęsione, brudne ręce… Drżą brudne butelki na stołach, spadają z trzaskiem. W szeroko otwartych oknach powiewają brudne firanki z sylwetkami słoni, tygrysów i żyraf. Sylwetki falują, jakby szły przez nieskończone, rozpalone słonecznym żarem równiny sawanny… Naraz ― wszystko zamiera ― w tym dusznym, przedburzowym bezdechu lata, by skoczyć w wypełnioną czarnymi, skłębionymi chmurami przepaść...
Histeryczny wrzask rozdziera nagle duszne i gęste od papierosowego dymu powietrze, kiedy wielki, wyleniały, wąsaty szczur ogryza łapczywie twarz pijanej, otyłej kobiety, siedzącej po turecku w kącie pod ścianą. Najpierw odgania go ręką, a kiedy wreszcie odbiega, to w nagłym przypływie skurczu przyciska jeszcze bardziej do swojego obfitego biustu przetłuszczony i cuchnący tobół, jakby to był jakiś jej największy skarb. Tryskająca z poranionej twarzy krew zabarwia błyskawicznie poplamione, lśniące już od wilgoci płótno. Lecz nikt nie zwraca na nią specjalnie uwagi, poza kilkoma przepitymi i mętnymi spojrzeniami spode łba, ledwo unoszonych znad kraciastych, ceratowych blatów zarośniętych mord.
Coś spada z trzaskiem na podłogę, wydzielając przy tym intensywną, chemiczną woń. Przepływa nowa fala przekleństw, idą w ruch krzesła i doniczki z parapetów. Czarna ziemia wpada do już i tak załzawionych, szczypiących oczu. Ktoś kogoś trzyma za gardło, ktoś inny wbija nóż pod żebro. Gwałtowny krzyk nagle ustaje, ustępując na rzecz charczenia i odgłosu wymiotowania spitego do nieprzytomności człowieka…

Jednak wszystko powoli wraca do normy, a odegrane przed chwilą sceny wydają się być przebytym przed momentem atakiem jakiejś choroby, który powoli, ale stopniowo przechodzi, a jedynym jego śladem są zimne krople potu na karku i skroniach, walące bez opamiętania serce, pulsujący ból głowy i ogólna, omdlewająca słabość, jak po ciężkim, wyczerpującym wysiłku. Wszyscy wracają do swoich przerwanych myśli i monotonnych czynności. Znowu słychać piskliwe szurania przesuwanych w nieskończoność krzeseł, stuknięcia widelców o brudne, bądź o puste i niezwykle białe talerze, pobrzękiwania brudnych łyżeczek o krawędzie czystych i pustych, bądź obrzydliwie brudnych szklanek, cmoknięcia odkręcanych wieczek na słoiczkach z butaprenem, odgłosy upajających wdychań, chrząknięcia, pokasływania i niewyraźne, mamroczące bełkoty, nieskładny gwar. W tle wciąż rzężą megafony i jakby na zwolnionych obrotach muzyka płynie fałszywa…
Chory organizm ma chwilę wytchnienia i zbiera siły, aby odeprzeć kolejny zmasowany atak nadlatujących ze świstem bogów. A nadlecą, nadlecą na pewno. Już słychać świst przecinających powietrze blaszanych dziobów i lśniących w ostrym słońcu skrzydeł. Już słychać świst, nie, to nie świst, lecz tupot podkutych buciorów biegnących długim korytarzem kontrolerów-sadystów! Tupot jest coraz głośniejszy… Już zagłusza pokasływania i rzężenia, jakby tętent koni… ― galopujących po kamieniu ― podkutych koni…

Wywalają z futryną drzwi i wbiegają z siekierami w chmurze cementowego pyłu. Żądają z dzikim wrzaskiem przepustek do piekła! Ktoś rzuca w ich stronę obelżywe hasło, dlatego wyszczerzone, żółte zęby są ostatnim obrazem, jaki rejestrują źrenice amputowanej fachowo głowy. Dochodzi do szamotaniny z łamanymi kręgosłupami w tle. W powietrzu przepełnionym odorem chemikaliów latają jakieś szmaty i poucinane dłonie. Przeraźliwy, wibrujący wrzask wybija się ponad brzęk tłuczonych butelek po denaturacie, wodzie brzozowej i rozpuszczalnikach.
Pomiędzy stolikami pełznie roztrzęsiony kelner. Przetrząsa kieszenie leżących na podłodze, bądź wiszących na oparciach krzeseł prochowców, marynarek i spodni, poszukując pieniędzy i narkotyków... Znajduje tylko nabity rewolwer. Ogląda go z zaciekawieniem. Nieruchomieje… Po chwili ― strzela sobie w skroń.
Ciemno-czerwona, lśniąca plama szybko rośnie w oczach i podchodzi do niesamowicie białego, porzuconego bucika…

2

Padają na moją twarz ostre promienie wschodzącego słońca. Nie pamiętam snu. Nie pamiętam wczorajszego dnia. Błyskają dziwnie krawędzie przewróconej na stole szklanki, która lśni w blasku poranka. Zaschnięta plama alkoholu wydziela nieprzyjemną woń. Na podłodze ostrzą się groźnie fragmenty szkła z rozbitej butelki. Nie pamiętam snu. Nic nie pamiętam. Siadam na łóżku. Mam na sobie poplamioną czerwonym winem kraciastą, flanelową koszulę. Zwinięte w kłębek dżinsy robią za poduszkę. Boli mnie z tyłu głowa. Bolą mnie starte do krwi zewnętrzne powierzchnie palców ― efekt przegranej, nocnej walki ze ścianą. Nie mam siły wstać. Ale jeszcze chwila i dojdę do siebie. Stawiam pierwszy krok, na razie niepewny. Nauka chodzenia nie jest wcale taka prosta. Trącając przedmioty, docieram z największym trudem do łazienki. W lustrze staje naprzeciw mnie zarośnięty starzec. Kto to jest? Dobrze, że nikt nie dostrzega tego nieładu, tej porażki człowieka, tej, nic nie wartej kupy łajna. Dobrze, że nikt tego nie widzi…
Powoli dochodzę do siebie. Niezwykle biała firanka z sylwetkami słoni, tygrysów i żyraf faluje w otwartym szeroko oknie. Będzie chyba ładny dzień. Muszę wyjść, aby zapić ten ból! Aby tylko…

Rześkie powietrze sprawia, że przypominam sobie stopniowo sen. Jak nadlatują ze świstem bogowie. Nadlatują en masse*. Słyszę ich nad sobą. Szepczą. Otaczają mnie. Ich wzrok prześwietla mnie na wskroś. Ból z tyłu głowy jest nie do zniesienia… Od blasku zstępującej przede mną skrzydlatej osobliwości ― topi się na ulicy asfalt, a ściany kamienic momentalnie pokrywają brunatne bąble. Tramwajowe szyny pękają od żaru... Czuję gorący podmuch na twarzy, a trzask pękających szyb jest ostatnią rzeczą, którą słyszę. Ogarnia mnie po raz kolejny ― straszliwa czerń…

(Włodzimierz Zastawniak, kwiecień, 2018)

***

* en masse (fra.) – całą masą.


autor

Arsis

Dodano: 2019-08-31 18:56:42
Ten wiersz przeczytano 813 razy
Oddanych głosów: 5
Rodzaj Wolny Klimat Mroczny Tematyka Samotność
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (4)

promienSlonca promienSlonca

Witaj Arsis.
Czytam , zawsze czytam Twoją twórczość, zawsze wiem,
że przeczytam coś dobrego., refleksyjnego. Zatrzymuje
przekazem.
Pozdrawiam serdecznie.:)

AMOR1988 AMOR1988

Uwielbiam twoją mroczną twórczość. Przeczytałem z
wielką fascynacją.

użytkownik usunięty użytkownik usunięty

Bardzo szczegółowe opisy.
Ktoś, kto ma takie wizje np. w związku z tytułem ma
przejechane...
Pozdrawiam.

marcepani marcepani

- jak dla mnie, za dużo koszmarności - nie doczytałam
do końca, ale zrezygnowałam dopiero w połowie :) i to
pewnie dlatego, że opowiadanie płynie, masz lekki styl
pisania, który zasługuje na pochwałę.

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »