Dystanazja (fragment mojej 4....
VII. Ogniostych
- Kłamiesz, Judasz! - uśmiecham się patrząc
w błyszczące oczy.
- Nie jest podszyta wojną. Rozejrzyj się:
to zwykła dziura jakich tysiące, wyprysk na
mapie Którejś-Tam RP. Wydaje ci się, że
słyszysz krzyk palonych żywcem w stodołach
i spichrzach Żydów, Ormian, Olędrów,
prawosławnych Gruzinów, starocerkiewnych
Izraelitów z Bułgarii; wyobrażasz sobie nie
mieszczące się w głowie masakry, rzezie,
ludobójstwa, gwałty, jakie miały tu miejsce
w miejsce w minionych wiekach; krztusisz
sie dymem, który kłębi się nad zgliszczami
synagog i drewnianych kapliczek. Łudzisz
się, że w tą ziemię wsiąkły hektolitry,
pękate gąsiory krwi, łez, że przyjęła ona
niezliczone razy, była krojona gąsienicami
hitlerowskich czołgów, tratowana kopytami
koni, którymi jechali czerwoni od samogonu
Bloszewicy, Szwedzi, Tatarzy, Turcy i
Osmanie. Myślisz, że każdy jej centymetr
kryje w sobie łuski, odłamki szrapneli,
rękojeści szabel i mieczy, czaszki hetmanów
i ciur, zaśniedziałe ordery, strzępki
sztandarów; że wystarczy wbić łopatę,
ledwie podważyć darń, w dowolnym miejscu
rozpocząć wykopaliska - i po chwili ukażą
się artefakty, zabytki klasy zerowej, albo
i minus pierwszej, ziemia armalnowicka
zacznie oddawać skarby, odsłaniać kości
swoich obrońców.
A tymczasem - guzik. Z pętelką. I na
dodatek - nie od oficerskiego munduru. Z
tego co mi wiadomo, w tym rejonie nie miały
miejsce jakiekolwiek walki, od
niepamiętnych czasów wszelakie, nawet
najkrwawsze konflikty rozgrywały się - jak
to się mawia w bajkach - za siedmioma
rzekami, były dla Armalnowiczan równie
odległe, co Canis Majoris, Warszawa, czy
inna zamorska galaktyka, gdzie ludzie
chodzą do góry nogami, z powodu odwrotnej
grawitacji wykształcili na czołach i
potylicach po parze małych, ale całkiem
zwinnych nóg i rączek.
Tutaj - pomijając historię Mirka - zawsze
było, jest i będzie spokojnie; ludzie
zamiast krwi mają majonez, albo musztardę,
są - włącznie ze mną, oczywiście - jakby
rozgotowani, albo rozwodnieni, cechuje ich,
nas, coś na kształt spleenu. I, niestety,
ale muszę to przyznać - krystaliczna,
czyściuchna zawiść. Jeden z drugim
znudzeniec, ciasnopoglądowy
kato-nacjonalista najchętniej utopiłby
drugiego w łyżce gnojówki (bo wody -
szkoda!).
Choroba ciężka, Judek, czasami zachodzę w
głowę - gdzie przyszło mi żyć? Nie, żebym
się wywyższał, kiciu, ale sam przyznasz -
to burakoterium, kraina mazi, plastelina,
którą na bank się zatrujesz, bo skoro na
opakowaniu nie widnieje napis "Non toxic"
to znaczy, że jest najgorszym jadem,
kwaso-ługiem, substancją stworzoną w
laboratorium piekielnym przez samego
mistrza Twardowskiego, który w tej
legendzie przeszedł był na ciemną stronę
mocy.
Widzisz, kiciul, jaki paradoks: z jednej
strony - populacja stagnatyków, wręcz
dumnych z nicnierobienia, zasiłkowicze
ozdabiający sklep i jego najbliższą okolicę
kiwając się z rękami w kieszeniach, żywe
posągi przedstawiające zmarnowany los,
nudę, brak perspektyw, ale i życie
rujnowane na własne życzenie,
odwzorowywanie (z jakich powodów, kto wie?)
losu serialowego Ferdynanda Kiepskiego, z
drugiej zaś - rdzewiejące żyletki, brzytwy,
zwoje kolczastego drutu noszone w głowach;
pozbawiona sensu, bezinteresowna nienawiść,
bycie bohaterami kolejnej pajacjady,
neoMiauczyńskimi z kultowego Dnia świra.
Mściwość, nieufność, spoglądanie na siebie
wilkiem, szakalem. W powszechnym użyciu
jest język polskowarkliwy, regionalna
odmiana więziennego slangu, wulgarna gwara.
Język-zdrobnienie od "jęz", przepełniony
sztucznymi eufemizmami, nadbużańską łaciną,
zmieszany z białoruskim, ukraińskim i
choroba wie jeszcze jakim. Narzecze dzikich
świń, warko-kwik, jakim posługują się otyłe
laski z rodziny suidae, loszencje
okołoremizowe (w tych stronach naprawdę
łatwiej jest spotkać trójokiego Elvisa, niż
normalną, eteryczną, niezapasioną maciorę o
ego równie wielkim, co słupowate nogi, albo
usiane piegami i potówkami piersi-olbrzymie
globusy przedstawiające nocne niebo),
cwaniaczkowie obli jak płazińce, czy inne
łazimendy.
Jestem za cienki w uszach, na dodatek nie
pokończyłem odpowiednich szkół, by bawić
się w socjologa, czy socjoterapeutę,
próbować zdiagnozować resztę wad
(letalnych, rzecz jasna!), na jakie cierpią
moi współtowarzysze niedoli.
,,Nienawidzę was, gnoje!" - chciałoby się
niekiedy (ochota wzmaga się wraz ze
wzrostem liczby obecnych we krwi promiląt)
wrzasnąć z okna najwyższego budynku (dom
W...-skich, buraków i dorobkiewiczów), albo
stojąc na dachu od niedawna opuszczonej
szkoły. Kolejne miejsce właśnie obraca sie
w gruzy, pozostawione na pastwę złodziei i
dewastatorów. Niczym Perełka.
Niepilnowany maleńki moloch (sic!) w rok -
dwa zmieni się w smętne resztki, zemnie się
w kulkę, jakby był żywa kartką papieru,
schowa do własnego wnętrza, do skorupy.
Zapadnie w sobie. Jego pokruszone kości
przebiją skórę.
Ech, wiesz, że sam nie jestem lepszy,
zdarza mi się zwinąć to i owo,
zapierdzielić drewno z lasu, jakiś złom.
Gdy mam chęć, najdzie swoiste natchnienie -
biorę, co w łapy wpadnie, nie oglądając
się, czy przedstawia jakąkolwiek wartość,
da się upłynnić, czy jest mi, bądź
komukolwiek, potrzebne.
Niekiedy przytulam bezwartościowe śmieci,
jak choćby ostatnio - starą, nie używaną ze
trzydzieści lat baterię do pastucha
elektrycznego.
...nie chcesz? To już czym mam cie karmić?
Szampanskoje i kawior dla pana szanownego?
- biorę Judasza na ręce i niosę do
pokoju.
- Wątróbka nie smakuje... Przegłodszisz się
z pół dnia, to będziesz żarł.
...no nie! Zejdź! Na głowę człowiekowi byś
wlazł! Spadaj, idź se na myszy. Albo
lepiej: pogrzeb w popiele. Może
policmajstry nie zeskrobały wszystkiego,
trochę dobrze przypieczonego mięska zostało
w zgliszczach, pomiędzy czarnymi belkami,
przysypana nieostygłym gruzem, leży rączka,
albo nóżka...
Dobra, żartuję, trzymają się mnie
szczeniackie dowcipasy. Im jestem starszy,
tym rozpaczliwiej próbuję walczyć z
upływającym czasem, zatrzymać nadpsutą,
zdychającą młodość, zakonserwować ją w weku
z formaliną, albo zasuszyć w wędzarni.
Śmieszkuje mi się jak ostatniemu
szczeniakowi, a przecież w samobójstwie
Mirka nie ma nic zabawnego. Okropna
tragedia, na dodatek - jedyna w historii
wsi.
Czemu to zrobił? Aż tak bardzo przygniatała
go presja obyczajowa nakazująca równanie w
dół, urawniłowka? Żyjąc w społeczeństwie
chamopariasów, rosnąc w zagonie buraków
ciężko jest być innym, choćby starać się
zapuścić skrzydła, wytworzyć je u ramion
siłą woli. A on, biedaczysko, ostatnimi
czasy podnosił się z gleby. I wyszło, jak
wyszło.
Sumiennie przepijając każdy grosz był taki
nasz, taki swój. Jak fetor obornika. Ech,
dureń, czemu próbował zamaskować go wodą
kolońską? Przez Bachę z Opieki? Ani ona
inteligentna, ani ładna; jedyne co ma, to
ego...
Podobno miłość jest ślepa, ale żeby aż do
tego stopnia? Czy można mieć aż tak bardzo
zniekształcony własny obraz, nie dostrzegać
miliona aż bijących po oczach wad, będąc
biednym jak mysz kościelna, bezzębnym
trunkowcem uważać się za jedenasty, czy
pięćset ósmy cud świata, narcystycznie roić
sobie, że ma się jakiekolwiek szanse u
nabzdyczonego babsztyla; aż do tego stopnia
myśleć życzeniowo, że aż spuchnąć od tych
myśli; sprawić, że głowa, nadęta niczym
balon braci Mongolfier, uniesie cię,
nieszczęsny mitomanie, między chmury?
Nie mogłeś żyć jak dawniej, od zasiłku do
zasiłku, kisnąć spokojniutko za sklepem z
butelczyną Argentyny mocnej (3,25 za
flaszencję 0,75 litra), albo n-tym piwem?
Trzeba było wleźć w mit, próbować urządzić
się wewnątrz nieziszczalnej mrzonki,
wprowadzić się do nierealnego pomysłu,
niczym do mieszkania socjalnego i urządzać
je wedle swojego gustu, malować ściany na
pistacjowo, wnosić stare i zniszczone
meble?
Żeby ona choć dobrocią grzeszyła, albo jej
uroda była ponad...
...złaź z okna! Znowu coś zrzucisz, będę
musiał sprzątać!
...- zrozumiałbym. Oto trafiła się lilija,
bieluchny kwiat wyrastający z dołu
kloacznego, róża kiełkująca wewnątrz
sławojki. Ale Baśka? Ani figuty to-to nie
ma, jest zwalista, przysadzista, rzekłbym
nawet: dorodna z niej maciora; ani nie jest
miła. Charakter przekupy, wiecznie kłócącej
się o byle bzdurę, pyskatej, pyszczącej
hetery. Jędza po prostu, napuszona i
szczycąca się, że nie pracuje na roli, jak
większość Armalnowiczan, dumna urzędnicha,
której najlepiej wychodzi darcie mordziaki,
nad sprawy papierkowe przekłada zwykłe,
prostackie awanturowanie się.
A ten dureń zobaczył w niej, niczym w
piosence Hey, którąś z boskich cech.
Przekupa pozbawiona krzty sumienia
oczywiście miała gdzieś, albo udawała, że
nie docierają do niej sygnały o nagłym
przypływie uczuć eks-pijusa.
Może to i lepiej, znając ją, w dosadnych
słowach wyśmiałaby Mirasa, wycharczałaby
biednemu fantaście, co sądzi o jego
głębokim uczuciu.
...a może to nieprawda? Istnieje przecież
cień szansy, maluśkie prawdopodobieństwo,
że on tak sam z siebie, nie powodowany
samczą chucią, pragnieniem znalezienia
miłości, ułożenia sobie życia w ramionach
pani Juszczyńskiej, postanowił się zmienić,
powziął zamiar...
...jeszcze jeden taki numer - i wypad! Ja
nie drapak!
...Początkowo nikt nie zwracał uwagi na
jego absencję. Każdy w końcu ma prawo źle
się poczuć, być przepitym, albo - co w
przypadku Mirka raczej nie wchodziło w grę
- zwyczajnie bez powodu nie mieć ochoty na
alkohol.
Całe Armalnowice skupiły wzrok na biednym
samobójcy in spe dopiero wtedy, gdy
największy moczymorda, niegdysiejszy stały
bywalec w sklepie zaczął pojawiać się
rzadko, najwyżej raz w tygodniu, w dodatku
- odmieniony. Porwane dresy zostały
zastąpione używanymi co prawda, ale zawsze
dżinsami, gumofilce ustąpiły miejsca
adidasom, również z ciuchlandu. Koszula i
sweter postpijaka nie były wymięte,
wyświechtane, czarne od brudu, za
paznokciami nie kwitły beżowe kwiaty. W
ogóle cały Miras był jakiś inny:
nadspodziewanie czysty, ogolony. Do tego -
pachniał. Dezodorantem.
- To wszystko? - zdziwiła się
Mikołajczykowa, sprzedawczyni, słysząc, ze
alkoteista, wyznawca tanich procentów, tym
razem bierze tak cudaczne produkty, jak
czekoladki, jogurt, mortadela. I ani jednej
butelczyny! On! Chyba ostro przedawkował
ostatnimi czasy...
- ...kiciul, weeeź...
W ciagu miesiąca we wsi wybuchła granda:
najpijańszy z mieszkańców nie dość, że
kategorycznie odmawia, nie daje się
wyciągnąć nawet na maluśkie, karmelkowe
piweńko, stroni od ludzi, zamiast zadręczać
ich alkomądrościami, nie szlaja się z
butliną od domu do domu częstując kolegów,
to jeszcze zaczął, o zgrozo, dbać o
obejście: wykarczował puszczę dookoła domu,
przez co ten przestał wyglądać, jakby był
opuszczony w latach sześćdziesiątych
ubiegłego stulecia, obielił wapnem elewację
obory, wyzbierał walające się po podwórku
puszki, zardzewiałe konserwy i szklaną
stłuczkę, poprzybijał odpadłe sztachety.
Do tego - mówi inaczej, nie, żeby od razu
po miastowemu, próbował zgrywać erudytę,
filozofował, zahaczał o sprawy
transcendentalne, egzystencjalne, albo
chociaż pieprzył o polityce, powstających
co rusz nowych frakcjach, półpartiach
faszyzo-mienszewików, czy snuł teorie
spiskowe odnośnie zabójstwa Narutowicza,
jak twierdzi coraz większe grono
nawiedzeńców - zamordowanego przez
kosmitów...
W jego słowach, artykulacji, mimice dawało
się wyczuć chłód i dystans, jakby za
wszelką cenę unikał dialogu, prowadząc go,
odpowiadając na pytania starał się zbyć
rozmówcę, myślami był gdzieś daleko, bujał
w stratocumulusach, rozczesywał cirrusy.
Umysł Mirka zaprzątały sprawy większej
wagi, niż gadka-szmatka o pszenżycie,
oraniu, zbliżających się wyborach sołtysa,
kombajnie, jaki komornik zabrał Kazikowi.
Czasami zdawał się być ponad, częściej
jednak - obok, rozmijał się z
rzeczywistością, na własne życzenie nie
przystawał do niej, tworzył swoją własną,
zbijał mały wyraj, krytą klonowymi liśćmi
szopę, gdzie mógłby całymi dniami oddawać
się nowej pasji - rozmyślaniu o innych,
wyrazistszych gatunkach światów, hordach
planet biegnących samopas przez nocne
niebo, zdziczałych gwiazdach o ludzkich
twarzach.
Obśmiewano tę mirkową metamorfozę jak tylko
się dało, a gdy wszelkie próby
realkoholizowania go spełzły na niczym,
brać wioskowa, niepogodzona z faktem, że
miał czelność przerwać lot w dół, a nawet
(chamidło pierwszej wody!) zaczął dźwigać
się z dnia, postanowiła uprzykrzyć mu życie
w dość ordynarny (w końcu czego się można
spodziewać po mieszkańcach wypełnionego
samogonem krateru?) sposób. Dorabiano mu
różnorakie mordy: najpierw- sekciarza,
bredzono, że wstąpił do Mormonów,
Satanistów Dnia Siódmego, Adwentystów
Konceptualnych, że związał się z ruchem
Raelian, Szejkersów, albo przeszedł na
radykalny islam, co było równoznaczne ze
wstąpieniem w szeregi Al-kaidy, i pewnie
teraz knuje pan Mirek, przyszły szahid,
jakiś zamach, obmyśla, gdzie i kiedy
wysadzić się w powietrze, kleci w zaciszu
domu o świeżo odmalowanych okiennicach,
brudna bombę, pakuje do niej gwoździe,
hacele, śruby, podkładki i całe garści
śmiercionośnych wirusów: HIV, SARS, Ebolę,
wirusa odejścia od wiary przodków.
Pewnie na ścianach wysprzątanych izb wiszą
flagi ISIS, prześcieradła z wymalowanymi na
nich szahadami, sufit pokrywają cytaty z
Koranu.
Czując, że plota religijna nie odnosi
spodziewanego efektu - nie rozprzestrzenia
się na sąsiednie wsie, nie jest dość
złośliwa i lotna, by żyć długie miesiące,
że po zaledwie tygodniu wytraciła impet,
ludzie stracili zainteresowanie Mirkiem i
jego hipotetyczną nową wiarą, bo i co ich w
zasadzie to obchodzi, niech się modli,
chłopina, do kogo chce, może nawet do
skarabeusza, jak to miało miejsce w
starożytnym Egipcie, na razie nikomu nic
złego nie robi, nie obnosi się, nie nawraca
na siłę, jak Świadkowie Jehowy, to jego
sprawa, bycie przechrztą to nie taka znowu
zbrodnia, mamy w końcu XXI wiek, a nie
wieki średnie i to,e ktoś zmienił wyznanie
prawie nikogo nie szokuje, a już na pewno
nie budzi zgrozy; w zasadzie to dobrze, że
rzucił wódę, zszedł z równi pochyłej,
lepsza kocia wiara, niż zapicie się na
śmierć - obmawiacze wymyślili nową bajuchę.
Kolejną po schizofrenii, w którą też mało
kto wierzył.
Trudno ustalić, kto pierwszy zaczął
rozpowiadać, że za mirkową przemianą stoi
baba. Podejrzewam dwie osoby: Artura,
najgorszego plotkarza w powiecie, oraz
Adelkę. Mniejsza o to.
Może i rzeczywiście coś czuł do tej, czy
innej kobiety, ogarnął się bez powodu, sam
z siebie pewnego dnia uznał, że nie chce
dłużej tak żyć, wegetować właściwie w
slumsach, zakrzaczonej melinie, że nie jest
całkowitym dnem, istnieje dla niego
światełko w tunelu, nikły promyczek,
iskieruchna nadziei, albo - w co wątpię, bo
Miras niespecjalnie słynął z religijności,
chodzącego po kolędzie księdza nie
przyjmował nigdy - którejś delirycznej nocy
miał objawienie, anioł pański zwiastował mu
powtórne narodzenie, w świetlistych,
gorejących dłoniach przyniósł alkonaucie
esperal, po czym, naciąwszy złotym
skalpelem pośladek pijusa, wszył tenże,
przy pomocy diamentowej nici i
szczerozłotej igły.
Fama o wielkiej miłości Mirka, jego obsesji
na punkcie Bachy Juszczyńskiej, rozpełzła
się lotem błyskawicy, była niczym
elektryczny wąż. Co tam inne wyznanie! Seks
mu się marzy, wyrychtował chałupę, bo chce
zrobić jak najlepsze wrażenie! Dżentelmena
świruje, żul! Pewnie łoi co noc, przy
zaciągniętych zasłonach, samogon, butla za
butlą, pędzi w stodole mi ma nas za
pierwszych naiwnych, co to uwierzą, że taki
łachudra ni z gruchy, ni z pietruchy
postanowił wziąć się w garść.
Przyznaję - do tej pory przypuszczam, że
jest w tym sporo racji, jakoś nie mieści mi
się w głowie dobrowolna i całkowita
abstynencja tego człowieka. Był przecież w
ostatnim stadium nałogu, kompletnie
zniszczony, zdewastowany, wręcz przemielony
przez alkohol. Cud? Obstawiałbym raczej
zmianę obiektu uwielbienia, z jednej
substancji psychoaktywnej na drugą: miłość
do butli została wyparta przez fantazje o
kobiecie, związku z nią.
Myślę o tobie, Mirku. Dumam bez cienia
współczucia, bardziej jak domorosły
psychoanalityk-mag, profesor kierujący
katedrą haruspicji; z nadpalonych
wnętrzności usiłuję wyczytać, jakie motywy
tobą kierowały. Czemu, do ciężkiego licha,
tak przejąłeś się obmową lumpenkolegów?
Aż tak bardzo zatęskniłeś za przeszłym
życiem, a wszywka - jeśli ją miałeś - nie
pozwalała rychło wrócić do tankowania?
Marzyłeś, by z powrotem była twoja era,
alkozoik?
Czy jednak plotkarze mieli rację i
wszystkiemu winna była baba (doprawdy -
trudno ją obdarzyć cieplejszym
określeniem)?
Jestem parodią haruspika - bo wieszczę
przeszłość (sic!), staram się wniknąć do
wnętrza nieistniejącego już mózgu, poznać
myśli żula.
Jak na razie - idzie mi gorzej, niż
średnio, słyszę jedynie nieludzki krzyk,
twój, Mirku, wrzask leśnych, przerażonych
dzikusów, uderzenia ich serc, czuję ciężki
puls. Żar... tak, cały jestem żarem, jem
go, krztuszę się gorącymi kamulcami. Z
twojej marskiej i zrakowaciałej, toczonej
przez HCV i HCC wątroby wyczytuję czysty
ogień. Widzę w nim dwie postaci. Jedna bez
wątpienia jest otyła.
Komentarze (23)
Ja Cię kręcę niesamowity rozdział i to dla dziecka :)
EWA KOSIM
PRZEPRASZAM ZE NIE NAPISAŁEM DO PANI PRZEZ PER PANI
EWA KOSIM
BROŃ BOŻE NIE POMAWIAM TYLKO REAGIKE NA SŁOWA PANA
GREGCEM.
JEŻELI JEST TAK JAK TY MOWISZ TO BARDZO PRZEPRASZAM
PANA FLORIANA KONRADA I ODSZCZEKIJE TO CO NAPISAŁEM.
PANIE FLORIANIE ZROBIONO ZE MNIE GŁUPKA NA STARE LATA
JESZCZE RAZ PRZEPRASZAM ZA MÓJ KOMENTARZ
Z jakiej gazety? Co wy mówicie!!! Czytałam powieść
Florka która została wydana. Florek pisze zawsze
najpierw w rękopisie później przepisuje do Worda.
Oskarażenie plagiatu powinno być poparte źródłami
inaczej jest to pomówienie.
przepisujesz to wszystko z gazety? to przecież
plagiat! a jeżeli już to nie przepisuj z "brukowca"
program Word mi się zbiesił i nie poprawia wężykiem
literówek, stąd ich tyle. ALE- APEL DO WSZYSTKICH- nie
róbcie, proszę, ze mnie debila, przymuła, pijaka, nie
wiadomo, kogo. Ortów nie robię od dziecka, ort
wynikający z literówki to nie ort :))). sam nie
skasowałem nic
Alkozoikiem mnie kupiłeś.
To takie pogaduchy do poduchy, myślę sobie, że fajnie
by się tego słuchało, może nawet bardziej niż czytało,
bo to taki styl jak dla mnie. Jakiś stand-up może.
Życzę powodzenia, ale te niedopięte guziki w postaci
literówek to jednak nieprofesjonalizm, jeśliś pisarz
(to jednak gruba sprawa). Wiesz, jak się sprawdza,
człowiek sam najlepiej widzi, co czasem jeszcze trochę
krzywe, i nie tylko o ortografię chodzi. Powodzenia w
każdym razie.
Myślałam, że sam skasowałeś poprzedni rozdział. Ale
dziwne rzeczy.
oj tam - literówek :) Dzięki. Poprzedni fragment
został USUNIĘTY PRZEZ MODERACJĘ :(
Przeczytałem ten i poprzedni tekst, który gdzieś się
zapodział.
Nawet sprawdziłem, kto to był Jihadi John. Jak tamten
rozdział znużył mnie, chociaż doszedłem aż do płotu,
to tu, lekkie zaskoczenie.
Czyta się dość płynnie, pomimo wielu literówek, treść
mnie wciągnęła, uśmiałem się, z kota Judasza, toś go
ochrzcił.
Mam nadzieję, że inne rozdziały, będą równie barwne.
Pozdrawiam.
dzięki. to jedna z wielu historii, jakie składają się
na książkę. pozdrawiam.
Wyobraź sobie Florianie, że przeczytałam całusieńki
tekst. O ile historia Mirka jakoś mnie nie porwała, o
tyle charakterystyka całej zbiorowości wydaje mi się
niezwykle trafna.
Pozdrawiam :)
dlaczego przesada? to pełnowymiarowa powieść, nie
opowiadanie. mogła mieć i pięćset stron :)
pardon- pięta :)
dziękuję. literówy to moja łechtaczka Achillesowa
tu miejsce w miejsce- powtórka?
krztusisz sie-ogonek
Bloszewicy- lit?
nie używaną- chyba łącznie?
ze alkoteista -kropeczka
i to,e - ż brakło
mi ma nas- m
Strasznie dużo się dzieje w Twojej głowie Florianie :)
Przeczytałam uważnie :)
Pozdrów kota :)