Dziwaczna kraina
Opowiadanie dla wiersza i wiersz dla opowiadania.
W miejscu, innym niż wszystkie jakie
znamy,
żyła królewska rodzina, na pozór
zwyczajna,
lecz barwna w tradycje, a nawet i
skrajna.
Mieszkańcy szczęśliwi w swojej krainie, że
dzień po dniu
radośnie im płynie.
Wszyscy razem i każdy z osobna była to
historia aż nieprawdopodobna.
Krainą tą rządził jegomość wszech wielki,
co puszczał swym nosem komiczne bąbelki.
Miał on dwie siostry, brata i wuja,
znanego z swej czapki uszytej z kocura.
Siostry natomiast, to obraz szalony, tłuste
i grube jak wielkie balony.
Turlały się zawsze, gdy chodzić kazano, a
gdy toczyły się szybciej za bieg uznawano,
jedna z tych większych, gdy rozpęd raz
wzięła, odbiła się mocno i w chmurach
zniknęła.
Brat króla, to już dłuższa opowieść, mężny
waleczny chodź kawał to zbója. Żył
nieprzeciętnie, wydawał fortunę, na stroje
dla żony, jedzenie i zbroje . Kochał
dostatek, lecz na cudzy rachunek, wciąż mu
ktoś dawał pieniężny ratunek. Miał on
nieznaną dziwaczna chorobę, potrafił się
często przebierać za żonę. Nosił się w
sukniach i wkładał pończochy i jak to
,,baba,, miewał też fochy. Malował
paznokcie i usta w czerwieni, mówił z
przekąsem do mijanych gawiedzi. Chodził do
sklepu kupować majtki, zawsze w komplecie w
kolorze do halki. Po drodze ze sklepu
odwiedzał fryzjera, taka to była u niego
maniera.
Żona spokojna nie wiedząc też czemu,
znosiła, to dzielnie w swym usposobieniu.
Raz lecz przebrała się wszelką to miara,
gdy mąż zaczynał udawać barana. Beczał
ryczał i tupał nogami bodził przechodniów
jakby rogami.
A gdy słoneczne nastały dzionki chciał się
z futerka ostrzyc u żonki.
Żona cierpliwa jak wiemy z litości, albo z
prawdziwej jak mówią miłości.
By wspierać męża, aż choroba minie, sama
też często udawała świnie, kwiczała
chrumkała i jadła w korycie, takie to mieli
przedziwne życie.
Król wszystko wiedział, lecz słowem nie z
karcił, bo sam też nie rzadko dziwaczne
miał wpadki, a gdy tak miewał te dziwne
ciśnienia, bańki gilowe wypuszczał jak
trzeba .
bomblował gilami jak dzika bestia, taka to
była z tym królem kwestia.
Miewali na zamku rodzinne zjazdy, każdy
przynosił ze sobą gwiazdy, robili je z
gliny i cieli z papieru, choć nikt tak do
końca nie wiedział ku czemu. Puszczali też
statki i w chmurach latawce, skakali
skakanką, biegali po ławce, poili się
szczęściem, gdy grali klasami, lecz zawsze
i wszędzie dziecięcymi grami.
Były pokazy, wygłupy i żarty. Zjeżdżali z
poręczy ubrani w skafandry, na nogach mieli
narciarskie buty a w rękach trzymali kijki
lub druty.
Istna brawura lub groźny akt, gdy wuja z
poręczy się nadział na pal, wbił mu się w
dupsko tak gładko jak mógł, że wuja zawył
jak kościelny chór.
Król za rechotał jak stawowa żaba,
rozszerzył swe chrapy jak wielka fosa, no i
wiadomo, co wylazło mu z nosa. Gilem
wymazał poręcze i schody, aż wszyscy oknem
frunęli do wody.
Wpadł pierwszy brat a na niego król, w
gęste zarośla poleciał też wuj, z okna,
wnet pręży się pomocną dłoń, aż wyleciała
siostra wielka jak słoń. Dupskiem runęła
jak wielką góra, pod wodę dała niezłego
nura, sile tak wielkiej się nikt nie
postawi, wszystkich ze stawu wymyło na
fali. Już by się nawet zaczęli śmiać, lecz
to nie wodą, a brudny staw. Woda tak gniła,
zupełny to smród , że wuja puścił pawia w
ten bród.
Paf ten uraczył także i króla, wymiotów
była już spora góra.
Dobrze że siostry się powstrzymały bo chyba
wszystkim wyszły by gały.
Występ w sadzawce był ten ostatni, chęci
opadły na dalsze igraszki.
Dzień dobiegł końca nastały mroki, ze
światłem marnie mieli tej nocy, w krainie
wszakże wszystko tak żyło lecz nic po
zmroku im nie świeciło.
Żyło tam słońce za dnia i jego odbicie a
księżyc po zmroku zniknął gdzieś na
orbicie.
Noc dla większości, to czas do poduchy,
lecz tu o północy budziły się duch. Duchy
jak wiadomo zwyczajne to stwory, dla
jednych zabawne dla innych potwory. Nie
inaczej było i w tym przypadku, jeden duch
to bobas a inny po dziadku, przybierały
również zwierzęce wcielenia, kury domowej
a nawet jelenia. Wnet pojawiali się
zupełnie z znienacka, niczym upiorna jak
nocna zasadzka. Ubrani w bieli i dosyć
mali, po czym się śmiesznie powietrzem
dmuchali. Rosło im kolejno, raz uszy, raz
brzuchy, po czym zaczynali brzęczeć jak
muchy. Bzyczeli, syczeli, świstali aż miło,
gdy nagle z nich szybko powietrze
schodziło. Gdy uszło do końca, robiły się
flaki, spadali na ziemię jak deszczu
robaki.
Gdy w ziemię waliły to lekko jak puch, bo
wiemy jak ciężki może być duch.
Wpadały na domy, sterczące kominy, robiły
się duchów rwące lawiny. Wlewały się oknem,
przez komin, przez dach, by w głowach
mieszkańców pojawić się w snach.
Tu król wyłapał ich z dobre sześć, były to
duchy, co krzyczały jeść. W śnie król się
skręcał, zalały go poty, ile to będzie miał
teraz roboty, wciąż ujadały, że muszą coś
jeść, a w drodze było już kolejne sześć.
Król jednak szczęście miał, lecz nie jego
wuj, który w koszmaru wpadł niezły wór.
Ciężki ten sen był na tyle, że brały w nim
udział krwiożercze motyle. Gryzły go w
stopy, smyrały w pachy, kręciły we włosach
niezłe szałasy. Lecz koszmar się zaczął,
gdy przyszło pieczenie, bo wuj na motyle
miał uczulenie. Stopy i pachy mu nieźle już
z puchły, wielkie wyrosły, aż w końcu
wybuchły. Wybuchły pachy, wybuchły boki,
wuja eksplodował, aż po obłoki.
Nie każdy duch miał tyle szczęścia,
zwłaszcza ten, co wpadł w sióstr
obcięcia.
Łapały duchy w kleszcze i szpony, były
praktycznie bez rządnej obrony. Szansa by
przetrwać tym mniejsza się stała, gdy
siostry strzelały z mosiężnego działa.
Chwytały w sidła i zkówały w kajdany, cięły
w plasterki lub całych zjadały. Żywot w ich
śnie to tragedia nie mała, tylko nie które
wyrwały się z ciała.
A brat króla jak tradycja przystała, sen
miał króciutki, lecz opowieść nie mała. Nie
czekał on bowiem na duchy w swym śnieniu,
wymyślił więc bajkę o swym nawróceniu.
Nawrócił się bowiem w swym dziwnym
sposobie, ze zbója się czyniąc królem w
koronie. Pozbył się także dziwacznych
gówienek, pończoch, szminek i pięknych
sukienek.
Sen ten z pewnością dla niego był zmianą,
lecz reszta niestety była już plamą. Król
może z niego był męsko ubrany, lecz reszta
poddanych to zwykle barany. Ryczały beczały
za swoim królem, by ten odstąpił sukienki
swe z bólem. Szarpały się wściekle o jego
ubrania, była wiec gejów impreza barania,
szmaty były w zasadzie jak nowe i wszystkie
co ważne w kolory tęczowe. Król wciąż
rozdawał nowe zakupy, wbijały się stringi w
baranie dupy, staniki wypchane, pękały
fiszbiny, aż król z tej zmiany rozkoszne
miał miny.
Dziadek jedynie z nich wszystkich miał
fory, spał jak susełek nietknięty przez
stwory. Może miał szczęście, że tak twardo
spał, bo by się w pory ze strachu zlał.
Poranek był jak po imprezie kac, gdy oczy
otworzyła, co druga ofiara, słońce paliło w
ślepia jak podwójna kara.
Głowy w bólu, i w zakwasie dłonie, zmęczone
słabe i ciężkie jak słonie.
Brat króla jako jedyny o śnie zapomnieć nie
zdoła, był dla niego jak instrukcja niczym
kodeks matołka.
Nie musiał długo czekać, by wyruszyć w
drogę, na wyprawę gdzie spotka swą baranią
załogę. Będzie dla nich królem wodzem i
mistrzem, a zwłaszcza tęczowym bożyszczem.
Spakował się szybko w większości jedzenie,
i lekko z radością porzucił swe mienie.
Władował w walizy, to trawę, to siano, tak
jak to daje się w trasę baranom.
Zabrał ze sobą też szczotki, grzebienie, z
myślą o futrze i jego higienie. No i
pamiętał też zabrać lusterko, by móc
podziwiać swe nowe futerko.
Odprawa do drogi już prawie skończona, lecz
z nikła bez wieści jego połowa.
Wiedział, że pewnie ma jakiś plan, jak
zawsze zostanie z nią sam na sam.
Na pewno coś knuje, jak w zeszła sobotę,
zwłaszcza jak skończy wcześnie robotę,
wiadomo przecież że obcy jej strach i
rzadko ładuje swą głowę piach. Słyszał on
wszakże, że czasem się boi, nie stroni
wówczas od tanich jaboli. .
A jak do tego odwagi nabrała, to i skręciki
jak komin jarała.
Tak i tym razem czeka go bicie, na pruta i
dzika uprzykrzy mu życie
Nadciąga tsunami huragan i grad
Jak długi w popłochu na ziemię padł.
Na bani lata ona i chata,
szum i harmider zupełny gnój,
rzuca nożami i strzela też z bata,
klnie jak rasowy więzienny zbój.
Zacisnął pośladki, głęboki wziął wdech, no
i niestety spotkał go pech.
Patelnia dostał prosto w kinola, lała go
wałkiem i tłukła jak schab. Twarz już
prawie nic nie podobna, morda czerwona
zupełnie jak rak.
Bełkotał coś marnie w litości próbie, że
nigdzie nie idzie, że porzuca plan,
-wiesz mój robaczku jak często się gubię,
szeptał posłusznie opuchły od ran.
Tak właśnie kończy się durna wyprawa, gdy
projekt jest zryty jak jego pan, wraca
czasami do niego myślami, lecz to nie
przysporzy mu więcej ran.
Noc na szczęście już przeminęła, dzień
kolejny jak zawsze w radości, będzie już w
wkrótce pełny od gości.
Król nareszcie ogłosił bal, rozwiesił
transparent nadziany na pal. Gości jak
zawsze przybędzie nie mało, ubranych
szczególnie jak na to przystało.
Bal w swych zasadach będzie dość prosty,
przebrać się można nawet w porosty. Ciężko
aż ująć to zwykłymi słowami, czy nawet
nazwać jakimś strojami. Fantazja dowolna,
pomysły bez granic.
Przybędą goście jak kosmitów najazdy.
Dupska wieźć będą dziwaczne pojazdy. Z aut
się wywleczą krokiem balowym
Nago wręcz tylko z listkiem figowym, upusty
fantazji będą lawiny na widok pomysłów aż
zbledną im miny.
Imprezę z tradycją król rozpoczyna, twarz
uśmiechnięta lecz struj to już kpina,
wyglądem chciał stworzyć rdzennego murzyna,
a wyszła jak zawsze nieszczęścia lawina.
Czarny jak ziemia zupełnie jak noc, na
barkach zawiesił coś jak by koc. Buty na
nogach miał w barwy tęczowe, jedyne w tym
stroju w kolory bajkowe.
Kręcił się wiercił dumny jak paw, i minę
królewska do mowy już miał.
Witajcie moi drodzy poddani, dziś wszyscy
uciechą będziecie oddani. Tym bardziej
zabawa nabierze rumieńców im więcej pojawi
się tu napaleńców. Każdy z was czekał dziś
na te chwile, aż kręcą się w brzuchu z
radości motyle. A.
Bawcie się razem, i po Gałach gazem.
Łamcie swe nosy i w żebra kosy i z umiarem
picie w trosce o życie. Bal w tym roku
chyba gdzieś z czwarty, oficjalnie uznaje
za otwarty.
Król miał przemowę głupsza niż strój,
miewali też takie braciszek i wuj. Gdyby
tak dłużej słyszeli ten głos, z pewnością
by stracił swój prosty nos.
Na balu pojawił się również brat króla,
ubrany w warstwy coś jak cebula, akcentem
szczególnym wykończył ubiorek, wtykając
gałęzie, na kształt jak szczypiorek. Żona
trzymała chusteczki na dłoni, jak od cebuli
by łzę swą uronił. Były szkielety, i ślubne
kreacje, malunki na twarzach jak w wojsku
na akcje. Ozdoby przeróżne świecące
klejnoty, i jakie by tylko nie wyśnił
dziwoty.
Lecz każdy ciekawy był sióstr kreacji, i
czekał tej chwili aż ruszą do akcji. Jak
zwykle siostrzyczki umiały się droczyć, bo
gdzieś o północy miałem tam wkroczyć. W
alej do zamku pojawił się cień, wszyscy
stanęli prości jak pień. Wóz ten wyraźnie
dla sióstr był za mały, wisiały na bokach
tłuściutkie ich zwały, zaprzęg przybrany
był w wątłe oślice, ubrane w gorsety z
ryżowym obszyciem. Ledwo w tych strojach
się z wozem zmagały, zwłaszcza, że ciężar
na nim nie mały.
Dyszały, prychały, plątały kopyta, droga
ich ciężka jak w smole wyryta. Zaprzęg do
zamku metrów miał kilka, ukazał przebrania
motylka i wilka. Większa siostrzyczka
uszyła skrzydełka i wbiła je w fałdki
pulchnego sadełka. Pokryła swe ciało w
kolory tęczowe a czułki dziwaczne zdobiły
jej głowę. Efektem motyla urzekać tak
chciała, że dumnie skrzydłami na boki
machała. Wygląd jej nawet owadem gdzieś
trącał, lecz motyl podobny był raczej do
bąka. Przy boku owada siedziała wilczyca,
kolejna ofiara cudacznego szycia. Struj
może nawet pokroju wilczycy, co zmaga się
z masą przewlekłej cukrzycy. Sierść jak
prawdziwa zęby sterczące, wielkie i białe
wampirem straszące. Pozornie z daleka
budziła by grozę, gdyby nie dieta bogata w
glukozę. Bo kto by ze strachem kojarzył
wilczycę, wegankę do tego co łaknie
słodycze.
Do zamku kareta nareszcie dociera, zaprzęg
praktycznie zjechany do zera. Osły ciągnęły
po ziemi swe brzuchy, przez nogi z wysiłku,
co weszły i w pupy. Siostrzyczką wyraźnie
zmarszczył się miny, bo ostro się w wozie
cielskami z kleszczyły. Przydał by im się
ktoś na przyczepkę jak dziadek, co wyrwać
zapragną swą rzepkę. Przybiegli więc goście
by ciągnąć w kolejce chwycili swe dłonie
uściskiem jak lejce. Wbijały się buty w
gliniastą ziemie, plątały się nogi jak
gęste korzenie. Z wysiłkiem tak dużym
zmagali się dzielnie, lecz siostry
wciśnięte ruszały się miernie. Gdy z ryli w
wysiłku zupełnie podłożę, nagle od wozu
odpadło podwozie, pękały deski jak gałązki
na mrozie, jak zdarza się często przy
wietrznej pogodzie…….
Puszczały też gwinty zrywało nity,
scenariusz do klęski był wręcz wyśmienity.
Z ostatnim trzaskiem ruszyły pociski,
ludzie poczuli że koniec jest bliski. W
oczach się jawił strach i zmęczenie, za
sekund kilka rychłe zniszczenie.
Docisk do gleby kilku tonowy, wciskał
ofiary po sam czubek głowy. Śmignęły gładko
jak po maśle nóż, nad głową pozostał
głębiach się kurz.
Król ledwo zdążył rzucić spojrzenie, na lot
co ku ziemi miał swe podchodzenie. Na
szczęście za zamkiem w oddali pod lasem,
runęły na ziemię z nie małym hałasem. Król
aż oniemiał na widok wariacji, tak zgrabnej
w swej formie lotniczej awiacji.
Z pewnością nie ziemskie były to akcje,
ciekawsze nawet niż bujne kreacje. Pięknie
zdobiły widoki balowe zwłaszcza motylek
urzekał w kolorze.
Plan do imprezy miał tylko król w głowie,
zamek się gośćmi wypełnił w połowie. Czas
by rozpoczął się program zabawy, do hecy
szukano nieszczęsne ofiary. Król krążył po
sali ze wzrokiem snajpera, w końcu dość
sporo ich w pary dobiera.
Chwyta za ręce i na scenę wpycha, każdy w
obronie już ledwo dycha. Co drugi krzyczy,
że to plan dosyć zryty, bo król gdzieś się
zapadł a z nim rekwizyty. Przez myśl
przeleciała swobodna radocha, że król już
nie wróci, bo pościł znów focha. Uśmiechy
na mordkach szybciutko zniknęły i żuchwy z
wrażenia, co się wysunęły. Zza kulis
wychodzi król z trzema workami, w jednym są
piłki a reszta z korkami. Z radochą
oznajmia władca krainy, że zaraz na uśmiech
zamienią się miny. Na parę wypada założyć
dwa korki, a nogi w skarpetach zamknięte są
w worki. Para w ten sposób jest z trzema
nogami, dwie sąsiednie splątane workami.
Ręce każdemu lądują za plecy, związane
sznurkiem przynajmniej dla hecy. Sznurówka
w korkach to też nogę dusi, pożytek zatem z
niej inny być musi. Złączymy je wszystkie
dokładnie parami, by powstał ten robak ze
stoma nogami.
C.d.n
Komentarze (2)
Piszesz, że c.d.n.? To Ci plusa dam za ten ciąg ;-)
Pozdrawiam
Ogromny szacunek za ten ogrom pracy od długi tekst.