Elegia dziecka ulicy, lol.
Tym razem nie przemawiam jako poeta -
W postawie godnej dobrego szermierza.
On w alarm uderza, a z poety - kobieta.
Długie, długie rękawy, a ręce złożone na
boki,
Błyszczydełka od sroki i we włosach
obłoki.
I przystoi z pędzlem tuszu, ronić kropli
się boi.
Jaką moc ma kreska i czemu słowo jej nie
ma?
Od jednego i drugiego, komu bliżej nieba
-
ten nie złapie obydwu.
Centra miast, gdzie Jezus za każdym
rogiem,
Każdy poeta, spity czy spięty, pojedna się
z Bogiem,
I tworzyć będzie, oszalały lub
niedokochany,
wciągać proch ze strzelby lub płakać w
firany.
Tracę podpory w ostoi pokory, oby nie
wyczuli
jak rzucam się dwutysięczny ósmy raz pod
tory.
Czas się wybronił, a ja z bronią w
dłoni,
szukam w okolicy najwyższych jabłoni.
Czy to człowiek we mnie umarł czy mnie nie
ma w człowieku?
Goniłam sklepowe kapliczki, święcone,
pęknięte doniczki,
czemuż nie słuchasz tych słów, chociaż mnie
płoną policzki?
I ja, może ja, ja i parę szarych łez misia,
razem z domu zwiać chcemy, wczoraj jutro
dzisiaj.
Potrawy, z którymi się borykam i rozdziały,
które zamykam,
może ktoś z was aż tu dokuśtyka.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.