Gniecione grą życia...
Gniecione grą życia mijają te dni
jak trwanie motyla bez echa.
Rozpada się pustka na sto innych
próżni -
nie idę, nie wracam, nie czekam...
Próbują wciąż inni przebijać ten
mur
jałowym waleniem weń głową,
że sami nie wiedzą, kto wkłada im
sznur
konopny na szyję bez słowa.
Znad dymów szarości spadają do stóp
łzy ciężkie od grzechów i prawd.
To miasto umiera! To miasto to
trup!
Lodowych snów nocą spadł grad...
Zgasili już świece wódczanym
oddechem
i winy swoje spłukali do szklanek.
Jak łatwo, popatrz, jest zostać
człowiekiem,
jak trudno człowiekiem się budzić nad
ranem.
Nie patrzcie tam z góry anioły i
czarty,
zasłońcie swe oczy chmurami.
Nic tutaj nie ma! Świat nic jest nie
warty,
gdy ludzie się czują bogami.
Może, gdyby tak dać rozum robakom,
pozwolić rozmawiać w dzień drzewom,
nie trzeba by teraz skrywaną
rozpaczą
dziurawić nam serca ostrą
beznadzieją.
Raz, choćby na chwilę, pożałuj nam
kłód
po ciemku rzucanych pod nogi -
daremny i próżny, a wielki Twój
trud.
Wszak jest już za późno. Urosły nam
rogi.
Czy słyszysz modlitwy? Niektórzy coś
klepią
przed Twym obliczem w niedogrzanych
nawach.
Puste szeptane milczeniem próśb
słowa.
A wśród nich jedna. A wśród nich też
moja.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.