gwoździe chrystusa
rośnie nam młody las.
fala zielona zatapia
wypalone morze barw. sterczą
przytarte kości jak zgliszcza tratw
w ciszy krzemu, miedzi i stali,
w sino bladym blasku szkła.
nigdy nie ustaje
ogień i deszcz. są tylko nasze.
dni płaskodenne
podniebne statki z burtami w rdzy,
i płody beznasienne.
w porannej ciszy,
ta sama fala, miękki powój dotyku,
tuż przed podróżą –
i jej nieuchronność z rzeczy dobrych i
złych –
jak winobluszcz jesienią dojrzewa
w wyszukanej, nietrwałej obfitości
ostatnich lat.
jak zapach blisko
kusząc wgłębienie dłoni, porywa.
czekam na powrót chrystusa.
cóż powiem mu.
moje rozbite ciało mnie wyda .
Komentarze (2)
dziękuje za uwagę, poprawka wniesiona. :)
Wiersz dobrze się czyta,i jest w nim coś co mnie
zastanawia...a to już jak najbardziej na plus...
tylko te ostatnie dwa wyrazy zamieniłabym miejscami