Herostratyda cz. V.
- Co to do choroby było? – wyjęczał Marcin
Akusta myśląc, że wariuje, ma zwidy.
Nie odpowiedział mu nikt, pozostali
żałobnicy byli równie zdezorientowani. Ich
opadnięte szczęki (w przypadku co starszych
osób należy tę frazę traktować dosłownie,
paru babinom wypadły protezy zębowe) długo
leżały na posadzce.
Podobnie z resztą, jak truchło Pawła.
Szok, zgroza, niedowierzanie.
Tragifarsjada, opera buffa. Jednoaktowa
komedia pomyłek.
- Wierzyć się nie chce…- pokręcił głową
jeden z pracowników zakładu
pogrzebowego.
- Sprzedam tę historię brukowcom…
-Bekną za to, głupie babska…
-Podnieście go, na Boga, podnieście!
- Zapisał ktoś numer autokaru?
-Wieczny odpoczynek…
-Chyba spod Płocka przyjechały.
-Mózg znowu wypłynął.
VI. Azylanci ze Zmoros.
Czarny duch, gorączka, opuściwszy
rozkawałkowane ciało Barry’ego, unosił się
nad wodami pobliskiego bagna, niedorzeczki,
krążył w lasach.
Brudna i zła energia, wypełzłe z moczarów
przekleństwo poczęło się replikować,
pączkowało to – to, dzieliło się na
mniejsze, lecz równie toksyczne parchy. Już
lecą, by was pożreć, pochłonąć niemal w
pełni. By doprowadzić do szaleństwa.
Przecież w głębi serca tego chcecie,
przyznajcie się. Będziecie wówczas
dopełnieni, skompletowani. Bez obłędu
czujecie się jak niedokończona budowa, dom
bez dachu i stropów. Deszcz pada do
środka.
Czekacie na pancerną blachę, rosnący od
wewnątrz hełm, który ochroni przed
najstraszliwszym z urazów – możliwością
samodzielnego myślenia. Jezusicku –
wszystko, tylko nie to!
VII. Glut mieszkalny
Nie wiadomo, czy to za sprawą czarnej
energii, czy też zwyczajnego przypadku, ale
od czasu tragicznej pomyłki nękanych
lokatorów z Kijewa, w wiosce zaczęły dziać
się dziwne rzeczy. Może w grę wchodził
truchłem kamienicznika – oprawcy, przeklęła
ze złości całą wiochę. A może po prostu tak
wyszło, siły nieczyste nie miały udziału w
tragediach, jakie miały miejsce. Ciąg
nieszczęść zapoczątkowała śmierć
Juchimiuka. Kuriozalny, groteskowy wręcz
zgon.
Śmierć, za którą otrzymałby zapewne Nagrodę
Darwina, gdyby tylko ktokolwiek zgłosił
nieszczęśnika do owego antywyróżnienia.
Przepiwszy całą gospodarkę, od lat
bezdomny, tułał się pan Franek po całym
niemal powiecie, żył z drobnych kradzieży i
żebraniny, nocował po piwnicach, klatkach
schodowych i przystankach.
Na jesień, skacowany nieludzko i na granicy
śmierci głodowej, zawitał do rodzinnej
miejscowości. Brat przyjął go, oczywiście,
dość chłodno. Komu potrzebny hulaka,
utracjusz i krótko mówiąc – menel?
O wspólnym mieszkaniu nie mogło być mowy,
stado capów wpuszczone na pokoje mniej by
nasmrodziło i poczyniło mniejsze szkody.
Chcąc – nie chcąc, zajął ochlejmorda psią
budę. Właśnie zwolniła się, trzeci tydzień
od śmierci Brutusa stała pusta. Nawet do
spichrza, czy parnicy, brat gospodarza miał
zakaz wstępu.
Zasklepowa brać, równie nie wylewająca za
kołnierz, próbowała buntować Tadeusza,
szydzono, że nie ma honoru, skoro wybrał
(dosłownie!) pieskie życie, zamiast iść i
wygarnąć Tadeuszowi, co sądzi o takich
szykanach, wręcz gnojeniu; ale on,
najpewniej pogodzony z losem kundla, jakoś
nie chciał wszczynać awantur, trzymał
gębulę na kłódkę. Widocznie miska
pochlopki, od czasu do czasu parę piwek
okazały się ważniejsze, niż fałszywie
pojęta godność, śmierć z dumy.
Wegetował tak, boso i bez ostróg, wydrwiony
przez kogo popadło, jakby czekając już
tylko na upragnioną śmierć. Świadomy, iż w
zasadzie przepił życie, przez śmierdzący
płyn stracił wszystko co miał, umarł
wewnętrznie. Żywe było tylko, wyniszczone
wieloletnim chlaniem, ciało.
Biło dziurawe serce, pracowała – lepiej lub
gorzej, ale zawsze – marska wątroba. Duch
zgnił, sczezł wiele lat temu podczas
tułaczki po wysypiskach. Honor byłby więc
dla Franka tylko balastem, potrzebnym jak
dziura w moście ciężarem nie do
udźwignięcia.
Zipałby tak jeszcze ze dwa lata, może nawet
trzy, gdyby nie royal.
Do Boguckiego przyjechał zaprzyjaźniony
Rusek i, w ramach rozliczeń za jakiś mało
legalny towar, zostawił mu pięciolitrową
bańkę samogonu – trucizny.
Mniejsza o to, jak na nią zarobił Franek.
Tydzień tyrał w gospodarstwie, na zasadzie
przynieś – wynieś – pozamiataj, robił
wszystko, od wyrzucania obornika po
dojenie krów.
Wreszcie, dumny jak paw, wrócił do swego
lokum z kanisterkiem syfotrunku.
Był późny wieczór, w domu wszyscy spali,
bratowa nie mogła więc o niczym wiedzieć,
kłócić się, próbować odebrać.
Skręcił Franio papieroska, pod którego miał
konsumować kacapski samogon, nalał
szklaneczkę. Weszła gładziutko.
Potem druga, piąta, ósma. Rach – ciach,
jedna za drugą, bez zagryzania, by szybciej
wzięło. I padł pan birbant, sam nie
wiedząc, kiedy. I pożeglował w etylowe,
sowieckie krainy, pożeglował na pokładzie
parowca Andropow po morzu czort wie z czego
wydestylowanej wódy.
Pech chciał, że to, co pozostało niewypite,
wylało się z bańki wprost na legowisko.
Wystarczyła iskiereczka. W jednej chwili
nasz bohater zmienił się w smoka
buchającego z paszczy żywym ogniem.
Zajarały się bety, przełyk, wnętrzności
ochlaptusa.
Gwałtownie zbudzony, próbował jeszcze
walczyć, wierzgał nogami, coraz bardziej
zaplątując się w kłębowisko szmat.
Wplątując się w ogień.
Znaleziono go dopiero nad ranem, w
zgliszczach. Czarne, brzydkie ciało
człowieka, który miał czarną, brzydką
śmierć. Przyszła po niego zwierzęca
kostucha i przez przypadek wzięła za
czworonoga z gatunku Canis lupus
familiaris.
Z drugiej strony – może on już od dawna do
niego należał?
Boże, jak plotkowano o tym wydarzeniu! Cała
wieś dudniła! Na wyrodnym bracie wieszano –
nomen omen- psy. Ludzie pluli wręcz na jego
widok. Że jak tak mógł – pozwolić by
Franek, krew z krwi, kość z kości, dokonał
żywota w takich warunkach!
Juchimiuk nie przejął się zbytnio
ostracyzmem, w głębi duszy cieszył się z
pozbycia problemu, kłopotliwego lokatora
budy.
,,Kundel” o imieniu Franek i jego tragedia
były głównym tematem rozmów połowy gminy.
Nawet dziennikarze z lokalnej gazety
chcieli przyjechać, ale pan Tadzio odmówił
udzielenia wywiadu, jeszcze nawet wyzwał
pismaka od paparazzi i hien cmentarnych.
Gadano by tak, gadano w nieskończoność,
gdyby inne, nie mniej drastyczne wydarzenie
nie przysłoniło historii bezdomnej,
niegodnej śmierci.
Komentarze (5)
I
z przyjemnością Florku:) Uściskiiiii
Bardzo ciekawy ten kolejny fragment Twej książki.
Przypadki jak monstra chodzą między nami
szczękają białymi, ostrymi kłami.
poruszające. W ramach stypendium przyznanego przez
Wyższą Szkołę Nauk Ekonomicznych w Bagdadzie powstało
polskie opracowanie - ''Alkohol jako środek płatniczy
- historia i współczesność''