Herostratyda (cz.VIII. - OSTATNIA)
X. Płaczące bagno
- Mackiewicz rozbił to swoje dziwne
jeździdło – może słyszałeś – Patrycja,
druga osoba, która miała szczęście, ba-
dostąpiła zaszczytu bycia zaproszoną do
samotni Marcina, pociąga z butelki. Krzywi
się, nie znosi alkoholu.
Ale ,,arcymuzyk” twierdzi, z uporem
maniaka, że koniecznie trzeba przepłukać,
zwilżyć, ochronić gardło.
Więc sączy, z nieukrywaną odrazą.
- Pstrokaciznę? I dobrze, może kupi sobie
wreszcie coś nieobciachowego, a i Szwaby
przestaną z czasem dzwonić… Ten to się
miał. Pieriepały jak z filmu Barei.
- No. Skasował w drobny mak. Cud, ze nic mu
się nie stało.
- Gdzie tak załatwił?
- A, w… zapomniałam. Jakiś dureń wymusił
pierwszeństwo. Volkswagen okazał się bity i
prawie się rozpadł. Mówię ci – w
driebiezgi, nie było co zbierać, laweciarze
to zmiatali oba samochody na szufelki.
- Ściągają sam szajs, podzwonne, he, he.
Ilu już Polaków zginęło przez klepane
szroty...
- A wiesz- mają rozbierać resztki chałupy
po Wiśniewskiej.
- Jakiej…? A – tej szajbusce od gołębi?
- No. Mazuruk kupił, całe siedlisko. Znaczy
– pogorzelisko. Niedługo pewnie wykarczuje
krzaczory, wywiezie plastik. I zaorze,
będzie pole.
- Za ile?
- Podobno tanio, facetka za wszelką cenę
chciała się pozbyć – i wspomnień i
stopionego gluta.
- Jej sprawa. Sfiksowana była. Znaczy –
jest. A to o mnie chodzą ploty, ze jestem
jakiś nie teges.
- Wy, artyści tak macie. Autopromocja w
niektórych przypadkach, najczęściej –
odklejenie się od realu.
- Tak – autopromocja – gościa, co nie
wychodzi z domu od lat. Dobre sobie. Po
prostu wolę nagrywać. A co – lepiej
siedzieć z tamtymi – pod sklepem?
Jeszcze mi życie miłe. Masz je jedno i
musisz pilnować, by nie przepieprzyć na
głupoty. A taki jeden z drugim chlor- co
tworzy, maluje, pisze? Są bezproduktywni,
trutnie. Zmyślania historyjek,
pseuowspomnień o tym, z kim to się nie piło
i kogo ni dymało nie wliczysz do sztuki,
co? No właśnie. Twoje znamię jest bardziej
kreatywne niż oni, bo przeistacza się w
nowe, coraz wymyślniejsze, dziwaczne formy.
Można je sfotografować, albo przenieść
wzory na papier, płótno, tynk.
I masz abstrakcyjne freski,
bezprzedmiotowe, wyrażające wszystko i nic.
I jesteś chodzącą Kaplicą Sykstyńską
upstrzoną bohomazami przez raka, pełzającą
czerń, Jacksona Pollocka z piekła rodem. A,
zapomniałem zapytać – boli cię to?
- Nie. Ale czuję, jak się przemieszcza,
oddycha, wręcz próbuje się skontaktować,
bełkocze coś w nieznanej mowie keloidów,
szepcze na i pod skórą. Ta świadomość, że
noszę go, istotę obcą, żyjącą jakby wspak,
wstecz, po przekątnej, jest obleśna. Coś
dostało nagle nóg, macek, pląsawicy,
pełzawki i przelewa się, buzuje, odwala
pogo na ciele. Czym jestem? Tragarzem,
nosicielką, dźwigaczką kogoś, kto może ma
szczątkową, albo utajoną, głęboką
inteligencję, bo jestem pewna że ma
świadomość. Wsiadło na gapę, wcześnie, lata
temu i jedzie na mnie.To jakby z
montypythonowskich animacji Terry’ego
Gilliama – kierowca zatrzymuje się i
zaczyna jeść samochód, operator koparki po
fajrancie bierze sztućce i ją pożera. Niby
kulturalnie, ą, ę, z serwetką pod brodą,
ale jednak jak cham, łapczywie.
- Zaraz coś poradzimy. – Marcin wstaje i
chwiejnym krokiem podchodzi do fajerek.
Otwiera drzwiczki.
- Co robisz?
- Cicho. Resekcja poprzez ewakuację.
- Co? Jaśniej.
- Zobaczysz. Pasożyt zaraz będzie
spieprzał, gdzie raki zimują.
- Chodźmy już na strych, znaczy – do
studia. Jesteś pijany, a mieliśmy nagrywać,
- Siedź, musi się nagrzać.
- Jeśli myślisz, że cokolwiek wytniesz…
- Nie. Przypalę. Kawałek struny gitarowej.
Ostry jak cho…a. Patrz – aż do białości.
Przysmażymy ch..ca.
- Jezu, Marcin, ty mówisz… Aua! – wrzasnęła
dziewczyna.
- Przebiłeś mi, kuźwa, bluzkę. Nową,
debilu! Przepaliłeś!
Trzymając się za plecy, Patrycja wpadła do
łazienki. Zmoczyła pod kranem ręcznik i
próbowała okładać przebitego ,,ptasznika”.
Z pękniętej narośli, po chwili, zaczęły się
wylewać beżowe strugi. Ale nie ropy.
Ludzików. Dobrze słyszeliście – z guza
tryskały kaskady parocentymetrowych
człowieczków.
Istota – matka, przylga, przebita
rozpalonym ostrzem, zaczęła wyrzucać z
siebie tysiące, miliony dzieci.
Nie były to larwy, imago, postaci
niedojrzałe, które dopiero miały się
przepoczwarzyć w dorosłe osobniki, lecz
krasnoludkowie w mocno średnim już wieku.
Przerażona Patrycja widząc, co się dzieje,
najpierw w szoku, próbowała zatamować owe
żywe wodospady, potem zmieniła się w jeden
wielki krzyk, spazmatyczny, pełen lęku i
obrzydzenia, przepełniony zgrozą jęk.
Wrzeszczała aż do zdarcia gardła. I potem,
do utraty głosu.
Marcin, sprawca zamieszania, domorosły
lekarz i muzyk w jednym, momentalnie
przetrzeźwiał.
Najpierw wyrzucił z siebie potok
nienadających się do powtórzenia słów,
potem zaś, widząc, ze z każdą chwilą liczba
stworzonek się zwiększa, ławice, tłumy
sięgają już do kostek, że falujący, burawy
prąd nie lżeje, a nasila się, że obojgu -
,,znachorowi” i jego pacjentce – ofierze
grozi niechybna śmierć przez utonięcie,
odruchowo zaczął uciekać.
Oprzytomniawszy nieco wrócił po Patrycję.
Tymczasem calineczkowie zaczęli się
powielać przez podział, jak bakterie. Z
jednego tyciusieńkiego chłoporobotnika o
smutnej mordce zaraz robiło się kilkunastu.
Potem – setki.
W rączynkach wydrelichowanych stworzeń, za
sprawą czarów wyrastały malusieńkie
pustaczki, kielnie, cegły, wiaderka z
zaprawą.
Szemrząc instynktownie głuchą, znaną
wszystkim pieśń bez słów, ludziki, nie
przestając się replikować, przystąpiły do
wielkiej (nawet jak na skalę
pełnowymiarowego homo sapiensa!) budowy.
Ludziomrówki wznosiły przed i za sobą
ściany nośne i działowe, wylewały
fundamenty.
Inne zakładały sztuczne instalacje
elektryczne, używając do tego celu naprędce
wyrwanych źdźbeł trawy, słomek, suchych
gałęzi.
Powstawały zadaszonka z chrustu i igliwia,
szyby z cukru, gliniane podłogi.
Nie minęło kilka chwil, a zaraza opanowała
wieś.
Maleńcy murarze, ciągle się mnożąc, pokryli
drogi, podwórza, pola i lasy siecią
splątanych ze sobą budyneczków.
Oniemiali mieszkańcy początkowo próbowali
deptać intruzów, jednak widząc, że to nie
przelewki, że nadciągnęło żyjące tsunami
stachanowców i walczy o wykonanie Planu
Pięciominutowego, wzięli nogi za pas.
- Powódź, ratunku! – darto się jak stare
kalesony wyskakując przez okna, biegnąc po
olbrzymim, wieloosobowym organizmie,
potykając się o lilipucią architekturę.
Nieszczęśni staruszkowie przewracali się i
w ciągu paru minut ginęli zabudowani na
śmierć. Bezczelnie stawiano na nich domki,
krępowano ręce i lano cement do gardeł i
nozdrzy.
Parę osób straciło życie będąc
przygniecionymi stosem żelbetowych
pustaków,
Nie większych od klocków lego.
Kto nie zrejterował na czas – dusił się w
chacie obmurowanej na zewnątrz i od środka
niezliczonymi świątyńkami, urzędusiami,
ginął w labiryncie korytarzyków, które
nagle oplatały go, krępując najmniejszy
nawet ruch.
Mniej niż dwie trzecie wioskowych ocalało z
hekatomby.
W przeciągu ośmiu, góra dziewięciu godzin
przodownicy pracy zatynkowali każdy skrawek
miejscowości leżącej między Nic Górnym, a
Brakowicami.
Obsesyjni konstruktorzy pięli się w górę,
stawiając budyneczki na dachach spichrzów,
domów i stodół, potem – z braku miejsca –
na dachach dachów.
Nie oszczędzono nawet poczciwych sławojek,
utonęły wraz z zawartością w morzu
cementowych uliczek, tycich kamienic.
W skomplikowaną sieć miasta/ gniazda/ kopca
wplecione zostały przydrożne krzyże,
kapliczki, płoty, pryzmy obornika,
obudowano każdą maszynę rolniczą – od
pamiętających lata pięćdziesiąte kopaczek
konnych, po fergusony i zetory.
Osobliwa budowla górowała nad ca ka gminą,
liczący kwadrylion pięterek moloch był
widoczny, podobnie jak licheńska bazylika,
w promieniu wielu kilometrów.
Tymczasem Patrycja skończyła robić za
żyworodną fontannę, kaskady ludzików
przestały tryskać z jej czarnej rany.
Biegła wraz z Marcinem, przez las.
Nie minął moment, jak dołączyli do nich
inni uciekinierzy przed żywiołem: Kamilka,
Tadek Juchimiuk – brat ,,kundla”, Agnieszka
N., z domu Kurylukówna, siostra
nastoletnich podpalaczy i dwie stare baby,
ale te, nie wytrzymawszy tempa sprintu,
dość szybko potknęły się o własne nogi,
zaplątały w spódnice i zginęły w
fundamentach kolejnych pałacusiów i
wieżowczyków.
Gdy tylko nasi bohaterowie zorientowali
się, że są zbyt daleko, by dosięgła ich
muratorska powódź, gdy zrozumieli, że są w
samym sercu Puszczy Bez wyjścia, zaczęli
kląć.
Bo co innego pozostało? Nikt od czasów
Piastów nie wyszedł żywy zbłądziwszy w
megalesie. Od Mieszka Pierwszego po
obecnego prezydenta, przez okres zaborów –
ród człowieczy nie zdołał sobie poradzić z
groźnym i nieprzeniknionym borem, okiełznać
go, ucywilizować.
Formalnie ów teren był interiorem, enklawą
dzikich zwierząt i jeszcze dzikszych drzew,
nie należał do Rzeczpospolitej Polskiej.
Ani do nikogo, żył własnym, mrocznym
życiem.
Co tam się lęgło – strzygi, wilkołaki,
demony? Mnie nie pytajcie. Nawet (do dziś!)
Wikipedia milczy na ten temat.
Terra Incognita na Ścianie Wschodniej,
dżungla w środku Europy.
- Kuuuurrrr….- jęknęła mała Kamilka.
- Już po nas… Nie mogłeś biec na zachód?
Owczym, kuźwa, pędem, na zasadzie mimikry
upodobniłam się do ciebie i pobiegłam w tym
samym kierunku.
Że niby starszy – to mądrzejszy. I ch…,
wywiodłeś nas na manowce, pewną śmierć.
- To przez nią. Jonaszka. Potwór w skórze
ludzkiej. E.T., albo Obcy.
- No – bydlę. Czarownica! – Agnieszka
szarpnęła Patrycję za porwaną bluzkę.
- Stąd wyszły. Królowa roju. Wydaliła miot!
- Dajcie spokój.
- Zatruje nas, albo zagryzie. Mówię wam –
to nie człowiek.
- Gadaj, za jakiej jesteś planety?
- Masz dzie kołka? Utłuczem gadzinę!
- Słuchaj! Idzie ktoś. Człowie…
- To zadupie zadup. Pewnie wilk, albo ryś.
- Tak – na dwóch nogach.
- Pozżeramy się tu nawzajem, jak
rozbitkowie z pewnego samolotu. Może
słyszeliście? W tysiąc dziewięćset…
- Ci z betonowca, niektórzy znaczy się,
podobno dopłynęli do najbliższej wysepki. I
zanim ich znaleziono – z głodu – bo to
kamienista, mała wyspa, ni roślinności, ani
nic, to zjedli podobno czterech. Szkoda
gości, choć Niemcy.
- Bzdury. Dzieś to wyczytał? Pewnie w
Skandalach.
- Ta nowa z Teleexpressu mówiła.
- Najpierw zabijem wieedźmę.
- Nie bądź durny – pewnie ma zatrute mięso,
sam jad.
- Wygląda na zdrową, pomimo narośli.
- Trzymaj, ją skręcę kark.
- Dob…
Juchimiuk nie dokończył. Padł powalony
ciosem. Prawy sierpowy, prosto w czerwony
pysk.
Marcin, trzęsąc się z oburzenia, zaczął
okładać pięściami kanibala in spe.
- Zabiję, bydlaku.
- Jak w filmie, niskobudżetowej komedii o
ocaleńcach. Przygodowy gniot, z którego nie
wiadomo czy śmiać się, czy płakać –
powiedziała postać z mroku. Ktoś, bez
wątpienia człowiek, stał w cieniu sekwoi.
Brodacz o tubalnym głosie, pomarszczony
niczym suszone jabłko, ale nie stulatek.
Dobry, a może całkiem zły duch lasu,
przerażające widmo. Wiktor.
- Jezu – ty, ty… -k wystękał Tadek wstając
z ziemi. Był najstarszy wiekiem z całego
towarzystwa i jako jedyny pamiętał upiora,
gdy ten był żywy.
- Co się boicie, durnie? Tędy, o – jest
ścieżka. Obejdziecie największą gęstwinę,
dzicz dziczy. Idźcie, a zrobicie pętlę i
wyjdziecie pod samą wieś.
- Nie ma już żadnej wsi. Wdarło się miasto,
zurbanizowało, po niewoli, po trupach.
Teraz tam wyrosło nie wiadomo co, jakieś
Metropolis z Koziej Wólki, chaotyczna, mała
zabudowa. Sam czort nie rozbieriot, gdzie
co było. Obejrzałem się, biegnąc, jak żona
Lota. I mówię ci – to gorsze, niż deszcz
siarki i ognia.
- Ciągle się mnożą, termity… A ja nie
chciałam… - Patrycji zebrało się na płacz.
- Wiem, mała. Tak miało być. Nie bierzcie
tego do siebie, choć wieś była siedliskiem
wszystkiego, co żałosne i groźne zarazem,
oazą kołtunerii, ksenofobii – to nie jej
wina.
Błyskotka po prostu taka jest – lubi
mieszać.
Teraz spadłą tutaj i kręci. Nie zostaliście
ukarani, dajmy spokój przesądom i
moralizatorstwu rodem z Biblii, albo baśni
braci Grimm. Życie tak nie działa, ono jest
na inny rodzaj paliwa. Właściwie – na
alkohol zmieszany z kwasem solnym. To
napędza wielki silnik. Czasem błyśnie,
pęknie obudowa, przedrze się kurtyna i
widzowie zobaczą, że scena jest pusta, tego
wieczoru nie odbędzie się żaden spektakl.
Dżumsko wydusiło aktorów i grają teraz
monodramy w szufladach lodówek, zabawiają
innych klientów kostnicy. Wiecie – nawet
lubię tę czarną, niekiedy błyszczącą jak
kalejdoskop zrobiony z butelek, energię.
Żyję i nie żyję dzięki niej. Mogę mówić
powoli i patetycznie, tonem podniosłym i
uroczystym, jakbym przemawiał na pogrzebie
wszystkich głupców i polityków, jakich
ziemia nosiła, nad zbiorowym grobem
poborców podatkowych i archimandrytów. Nie
ma mnie, więc dozwolone jest mi być bogiem.
A widział kto boga, który nie klnie?
Jesteście ch..ce, ale nie poniesiecie za to
odpowiedzialności. Nie mam uprawnień w tym
zakresie. Wieś się dusi, nagle
przepoczwarzona w wielkie, przeludnione
miasto, umiera. Stawiają domy jeden na
drugim, j… krasnale. Wreszcie – sami na
sobie. W oczach mają cegiełki, poziomnice
zamiast serc.
Duszno, za duszno tam. Cement zaczyna się
kruszyć z tej spiekoty. Ale trzeba iskry.
Dotknięcia. Leć, Marcin – wystarczy trącić
małym palcem którąkolwiek ze ścian, a
wszystko imploduje, wessie się do środka, Z
całej materii, domów oplecionych innymi,
ławic ludzi zostanie jedynie błyszczące
ziarenko piasku. Podnieś je i połknij, a
zobaczysz, co będzie. To niespodzianka.
- Dla… czego… ja?
- A co – leń w tyłek wlazł? No już, szybko.
Ujrzysz śmierć mrowiska.
- Nie. Musze wiedzieć, co będzie potem.
- Nic. Ugór, nierodność. Bezurodzajność. Za
parę lat przyjdzie jakiś, odurzony blaskiem
facet i posadzi w suchej, spieczonej ziemi
telewizor, albo komputer. Z niego
wykiełkuje nowa cywilizacja. Ludzie będą
żyć w domach zbudowanych odwrotnie, dachami
do dołu. Kobiety i mężczyźni z ognia,
podpalający się i gaszący nawzajem.
- A potem przyjdzie skryba i ugasi
wszystkich atramentem – żartuje Agnieszka.
- Zacznie grać muzyka. Ta, której od zawsze
szukałeś – jasna i czysta, dźwięki z
promieni słonecznych – powiedział brodacz
ignorując głupie docinki.
Akusta wahał się przez chwilę.
- Na północny zachód. Znajdziecie
ziemiankę. Dużo jedzenia. Butelki. Woda
pitna. Nie wiem skąd, ale to wiem. –
wydukał. I zaczął się śmiać. Obłąkańczo,
jak najbardziej ześwirowany pacjent domu
bez klamek. Im głośniej rechotał, tym
bledsi i bardziej przejrzyści stawali się
pozostali ludzie. W końcu rozwiali się, na
czele z widmem.
Koniec nowej wersji Dziadów, umarli wracają
gdzie ich miejsce. A kto prośby nie
posłucha, w imię Ojca, Syna, Sucha – niech
sp...
I odchodzi Marcin. I wrasta w przestrzeń,
chłodny i wilgotny las.
Nie potrzeba muzyki. Cisza. Rozmywanie się.
Cisza. Jeszcze nie słychać kroków. Nie
idziesz, by, w zastępstwie głównego
bohatera, dotknąć ściany mrowiska,
spowodować upragnioną tragedię.
Więc rośnie, parch, miasto Babel. Zaraz
przesłoni niebo.
Może wtedy się ockniesz.
Idź, wywołuj duchy, ludzi z ognia. Połknij
błyszczącą pastylkę, ziarnko tęczy, a
zobaczysz, kto jest po drugiej stronie.
Zetrzyj z powierzchni Ziemi miasteczko
pełne szmeru, mury ciężkie od potu.
- A wieczność – istnieje? – zapytaj przed
wyruszeniem w drogę.
Tak. Istnieje. Pod językiem, po wewnętrznej
stronie tej historii, jest wmurowana w
ścianę krematorium na szczycie termitiery.
Wypatruj ludzi z ognia.
Bądź przy tym poważny, tylko głupcy jak
Marcin śmieją się w takiej chwili.
Nie nagrywaj swego głosu, to grozi
śmiercią, bądź trwałym kalectwem. Nuć
historyjki pod nosem, tak, by nie słyszał
nikt postronny.
Może stanie się cud i rany, jaką masz od
urodzenia, czarnego stygmatu porastającego
Myśl wypłynie strumyk.
Staraj się, walcz. Najważniejsze jest, by
burzyć.
Koniec.
Ps. Jeszcze tu jesteś?
Ps. 2. A gdy już spowodujesz katastrofę-
idź na pobliskie bagno. Wypluń opalizujące
ziarenko piasku.
Coś się z niego wykluje, to pewne.
Koniec. Znów.
Komentarze (9)
I
dziękuję za czytanie i komentarze!
Plus za wytrwałość i salony pomysł :)
Długie, ale wciągające do samego końca :) Pozdrawiam
serdecznie +++
Mój ulubiony Poeta i Pisarz w jednej osobie :)
serdeczności
Pisz scenariusz nowej sagi, tej Floriana
wiecznej magii.
dziękuję za komenty. ależ
fajny, Demono. Mickiewicz zmarł na cholerę.
z tymi dziadami sprawdzilem, Mickiewicz zmarl w
Turcji. Niewazne, cos mu zaszkodzilo.
Witaj Florku. Jestem pod wrazeniem, w tej ostatniej
czesci, ukazales w przekroju cale czlowieczesntwo,
jego egzystencje, rozrastanie sie i destrukcyjne
zachowania... ekspanasja krasnali... wlasnie homo
sapiens.... ciekawe kto i kiedy popchnie pierwsza
scianke i posypie sie swiat z domina... a potem bedzie
jakies ps? byc moze... a czy bedzie to powtorka z
tragikomedii... my pewnie juz sie nie dowiemy. Klaniam
sie Florku z szacunkiem, dla tak dobrego piora.
Usciski i moc serdecznosci.