Jej zimne oczy
Spojrzałem w jej puste oczy.
Oczy, napawające beznadzieją,
żałością za wszystkie czyny.
Te egzystencjalne, napełniające treścią
dzień powszedni.
Widziałem te oczy,
widziałem w nich swą miałkość.
Treść ich beznadziei i mnie wypełniła.
Nie odczuwałem, a postrzegałem.
Widziałem małość ludzkości,
widziałem to wszystko z góry,
gdy Jej ręce mnie porwały do siebie.
Widziałem śmieszność rodzaju,
widziałem ich małostkowość.
Nadal to widuję, nadal Ją widuję -
choć już tylko przelotnie
i zjawiskowo.
Poznałem, poczułem Nicość,
nicością wypełniony jest kres.
Bezkresność nicości,
horyzonty w czerni,
czarne oczodoły -
te beznadziejne oczodoły.
Z nich raziła beznadziejność -
beznadziejność mojej wiary.
Bałem się wtedy, boję się i teraz -
choć już pogodzony
z perspektywą Nicości.
Nicością świadomości,
która niechybnie czeka -
czeka i na mnie,
by rzucić w zapomnienie.
Komentarze (2)
Sugerując mi, że opieram się na jakichkolwiek
schematach, jest strzałem w stopę. Nie czytuję wierszy
innych autorów, na serwisie zamieszczam zaś z
przyzwyczajenia, aby mój "dorobek" (cudzysłów użyty
nieprzypadkowo) nie zaginął gdzieś na komputerze.
Nie, nie wzoruję się na Młodej Polsce.
Przypomina to ów słynny młodopolski wiersz zaczynający
się od:
"Śniłem sen straszny,
żem płakał,
a z łez mych
lęgły się zielone żmije."
Tu też jest straszliwie młodopolsko:
"Poznałem, poczułem Nicość,
nicością wypełniony jest kres.
Bezkresność nicości,
horyzonty w czerni,
czarne oczodoły -
te beznadziejne oczodoły."
A przez to jest już śmiesznie, a nawet niestrawnie.