Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

Jeszcze jeden powrót (odc. 59)

(wspomnienia Marii)




Przyjechaliśmy z Władkiem kolejką do Cett, tym razem bez żadnych kłopotów i następnie złapaliśmy autobus do Przedcza (już jeździły na tej trasie). Było dość wczesne popołudnie, dzień był pochmurny, ale nie padało. Uzbierało się kilkadziesiąt pasażerów, chyba samych miejscowych Polaków, dość przyzwoicie, bo świątecznie, niedzielnie ubranych.
Coś tam do siebie mówili, coś tam wieźli, jakieś torby, worki, pakunki, pakuneczki. Nie było jednak większej radości w tym wszystkim, w tym ponurym życiu pod nieludzką okupacją.
Ileż to rzeczy było nam, Polakom, zakazane! Po to, żebyśmy czuli się w swoim własnym kraju „podludźmi”, tak jak sobie zaplanowali „wyżsi rasowo” niemieccy „władcy”, chcący te ziemie „wyczyścić” najpierw z Żydów, a za niedługo również z Polaków.
Kościoły oczywiście były pozamykane, w Przedczu i w innych okolicznych miejscowościach, jak w całym Warthelandzie, gdzie polskim katolikom najpierw utrudniano, a potem wręcz uniemożliwiano wyznawać publicznie wiarę w Boga. Podobno jedynie w Izbicy jakoś było pod tym względem inaczej, Niemcy jeszcze tolerowali msze i nabożeństwa w tamtejszym kościele. Może jeszcze gdzieś, ale na pewno nie w Skalińcu czy w Kłobi.
Zabroniona była także dzieciom nauka w polskiej szkole, nawet tej powszechnej i używanie na co dzień języka polskiego w urzędach. Zakazane było swobodne chodzenie po godzinie policyjnej, jeżdżenie koleją lub autobusem bez pozwolenia. Zabronione było sprzedawanie i kupowanie żywności poza tym, co było na kartki. To „legalne”, kartkowe jedzenie było dostępne, ale tylko tym, którzy byli zarejestrowani w urzędzie pracy i oczywiście tylko w takiej ilości, że trudno było przeżyć. Posiadanie złota, kosztowności, większych pieniędzy, samochodu też było Polakom oficjalnie zabronione. Oczywiście, że dzieki temu kwitł czarny rynek niemal wszystkiego, co było potrzebne do życia, a po wsiach ludzie ryzykowali nawet karę śmierci za świniobicie lub ukrywanie „bezprawnie” zapasów ziarna i innych płodów, podlegających kontrybucji. Urzędowe kary były przewidziane takze za samowolne łowienie ryb, polowanie na jakieś zające, kuropatwy, nie mówiąc o większych zwierzętach, których złapanie czasami pomagało jakoś przeżyć ten głód i niedostatek.
Jakież to czasy przyszły, jakie zniewagi i jakie podłości wokół nas. Ile to jeszcze będzie trwało, jak długo i w jaki sposób się skończy lub zmieni?
Trudno było być optymistą, pozostała tylko cicha w duchu modlitwa do Boga w Niebie, do Jezusa Chrystusa i Matki Boskiej, Najświętszej Panny Marii. Miałam Jej imię, więc mogłam czuć się zaszczycona i powołana do pielęgnowania ciągłej z Nią łączności i czerpania stąd nadziei na przetrwanie i poprawę naszego nieszczęsnego losu. Modliłam się więc po cichu, zwłaszcza, że to była niedziela, a po drodze wciąż można było jeszcze zobaczyć jakieś krzyże przydrożne, kapliczki powieszone na drzewie dla Matki Bożej, udekorowane kwiatami. Przynajmniej tego jeszcze nie zlikwidowali i nie zabronili, może też do czasu.
Tak sobie myślałam, jadąc przez ten znany mi, piękny krajobraz kujawski, w czasie złotej polskiej jesieni. Władek też był zamyślony, pewnie myślał o tej czekającej go, nieznanej pracy, więc nasza rozmowa się nie kleiła. Może miał inne zmartwienia, o których jeszcze nie wiedziałam?
Autobus wjechał powoli do miasteczka, zatrzymał się najpierw na początku, żeby wysadzić dwoje czy troje pasażerów przy dawnej ulicy Sienkiewicza, następnie prychając, warcząc, trzęsąc się i szurając wjechał jeszcze wolniej na plac Wolności, obecnie przemianowany na plac imieniem tego tam „w ząbek czesanego”, jak nasza polsko-języczna społeczność często się wyrażała. Przy spokojnej, bezwietrznej pogodzie, gdy było jeszcze tak ciepło, że panowie chodzili po ulicy w marynarkach, a panie w bluzkach i sukienkach, wytaszczyliśmy nasze dwie walizki, moją mniejszą, Władka trochę większą i po rozejrzeniu się dookoła poszliśmy w kierunku ulicy Kościuszki. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do domu, gdzie mieszkałam u państwa Liedte. Skierowaliśmy się do wejścia od strony ulicy do mało efektownego budynku z czerwonej cegły i po dwóch stopniach niewielkich schodów podeszliśmy do drzwi frontowych. Nacisnęłam klamkę i po chwili znaleźliśmy się w dość ciemnawej sieni, skąd na lewo było wejście do mieszkania, gdzie pracowałam od początku tego roku jako opiekunka ich małych dzieci.
Postawiliśmy walizki na podłodze z drugiej strony i zapukałam. Niemal natychmiast otworzyła nam drzwi pani Ćwiklińska i z okrzykiem:
-O, jesteś, Marysia! – odsunęła się nieco, byśmy weszli do środka.
Władek przedstawił się pani Ćwiklińskiej, która już wcześniej coś musiała wiedzieć, kim on dla mnie jest:
-To pan jest ten narzeczony! No, proszę, jaki przystojny!
Przywitaliśmy się, stojąc w tym przedpokoju, a wtedy otworzyły się drzwi do salonu. Stanęła w nich pani Liedte z młodszą córeczką Ingą na ręku, a najstarszym, dwu i pół letnim Ernstem, przyklejonym z boku do jej spódnicy. Najmłodszy Horst pewnie leżał gdzieś w łóżeczku, tu na parterze lub na piętrze domu.
-Dzień dobry pani – ukłoniłam się lekko, a razem ze mną także mój Władek. Pani Ingrid przywitała się z nami, mówiąc do mnie także te słowa:
-Dobrze, że jesteś, Marychna, bo bez ciebie już nie daję sobie rady. Widzę, że chyba już nic ci nie dolega i jesteś już w porządku?
-Tak, oczywiście, pani Ingrid, już nie pamiętam o tym moim wypadku. Zagoiło się niemal wszystko, więc będę się starała wszystko robić, co trzeba.
-A to chyba pan Władek, twój narzeczony? – spytała się mnie, witając się z nim.
-Tak, oczywiście, szanowna pani. Przyjechałem z Marysią, bo tak nam poradziła pani Erna, a ja chętnie skorzystam, by zostać tutaj w pracy.
-Jak mój mąż wróci, to sobie porozmawiacie, a teraz Marysia zabierze pana do siebie na górę, do swojego pokoju. Potem zejdźcie oboje na kolację, może na siódmą, pewnie już mój Henryk wróci.
Opinia była ogólnie powtarzana, że Henryk Liedte był bardzo wymagający wobec swoich niemieckich współpracowników, zarówno w partii, jak i administracji czy też wobec pracowników młyna, natomiast znacznie bardziej pobłażliwy dla polskich pracowników. Potrafił się zdenerwować i zrugać tych pierwszych w przypływie złości, co mu się prawie nigdy nie zdarzało w stosunku do Polaków. Z czego to wynikało? Po latach doszliśmy z Władkiem do wniosku, że to było takie „paternalistyczne”, trochę ojcowskie podejście do tych słabszych w świetle hitlerowskiego prawa ludzi. Potrafił jak gdyby wznieść się ponad swoją partyjno-nazistowską rzeczywistość i mieć do niej dystans, choć także miał rzeczywiście skłonności do tego, by być służbistą. A może musiał być taki, żeby utrzymać się na powierzchni tego hitlerowskiego obłędu.
W każdym razie wtedy, gdy przyjechaliśmy, Henryk Liedte po swoim powrocie „przesłuchał” Władka, co ten umie robić i stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli będzie pracował nie u niego, lecz w zakładzie szewskim:
-Pożytek z ciebie w młynie może by jakiś był, ale lepszy będzie, gdy będziesz pracował w tym zawodzie, który znasz. Przed wojną było podobno w Przedczu pięciu szewców, z czego trzech Żydów już chyba nie żyje, a czwarty Polak zniknął nie wiadomo gdzie. Jest tylko jeden, a to jest wyraźnie za mało. Dlatego pójdziesz do pracy do warsztatu po przedwojennym właścicielu, którego już pewnie nie ma na tym świecie.
Trzeba przyznać, że to była wspaniała niespodzianka dla Władka, bo nie dosyć, że miał odtąd pracować w swoim zawodzie, to jeszcze na dodatek miał to robić sam, jakby na własny rachunek i nie będąc od kogokolwiek tak wprost uzależniony. Po żydowskim, „przedwojennym właścicielu” otrzymał za pośrednictwem pana Liedte właśnie ten warsztat szewski, mieszczący się na parterze niewielkiego domku przy ulicy Kościuszki, przy zbiegu z ulicą Szkolną. Do miejsca, gdzie mieszkałam, nie było daleko, dosłownie pięć minut drogi na pieszo, więc niemal codziennie idąc z dziećmi na spacer lub załatwiając jakieś sprawunki mogłam blisko jego miejsca pracy przechodzić. Na zapleczu tego warsztatu miało być jego mieszkanie, które miał dzielić z innym robotnikiem, tym właśnie, o którego przeniesienie prosiła Ernę ta kobieta z Biernatek, jego żona. Pan Henryk Liedte zgodził się na to, ale dopiero od nowego roku, bo we młynie było w okresie jesiennym dużo pracy, więc jeszcze te ponad dwa miesiące Władek mieszkał wspólnie z tamtym.
Miał więc być reaktywowany warsztat szewski po niemal dwuletniej przerwie, spowodowanej uwięzieniem i następnie zabiciem w Chełmnie żydowskiego, „przedwojennego właściciela”, co dla mnie i dla Władka było bardzo trudne do wyobrażenia i zaakceptowania, jednak trzeba się było z tym jakoś pogodzić. Wynikało to bowiem i było efektem obłędnego hitlerowskiego programu zlikwidowania narodu żydowskiego, realizowanego na zdobytych w Polsce ziemiach. Stało się to jakby na naszych oczach, że nasi sąsiedzi, Żydzi, z dnia na dzień zaczęli znikać, najpierw w gettach i więzieniach, a później wywożeni do obozów śmierci i komór gazowych zostali bezlitośnie zamordowani. Głód, choroby i poniewierka dopełniły zagłady tego Narodu na ziemiach polskich i sąsiednich, niemal w całej Europie. Tego Narodu, którego dzieje poznawaliśmy od najmłodszych lat w domach, szkołach i kościołach, poprzez karty Pisma świętego, od Księgi Rodzaju aż po Ewangelie i Księgę Apokalipsy.
Władek, gdy wchodził do tego pożydowskiego warsztatu, by w nim pracować, zawsze żegnał się i odmawiał modlitwę za zmarłych: „Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie”. Czasem mówił mi, że jeszcze czuć wewnątrz zapach i obecność tego Żyda i być może osób, które tu przychodziły i korzystały z jego usług. Była tam nieduża drewniana szafka, w której były jakieś kartki, obrazki, fotografie, zapiski w języku hebrajskim i jidysz, chustki, jarmułki i inne drobiazgi osobiste. Pozbierał je i poukadał w szufladach tej szafki i od tej pory do nich nie zaglądał i ich nie ruszał.
-Niech to tutaj leży sobie i czeka. Może jednak dawny Żyd – właściciel ocalał i tu kiedyś wróci, to sobie zabierze, jeśli będzie chciał – powiedział Władek. – Żyd szewc lub jakiś jego następca.
Oczyścił wszystko z kurzu i pozamykał szuflady. Położył na wierzchu białą serwetkę i jakiś polski, święty obrazek i już więcej się tego nie dotykał.

Dodano: 2017-03-15 07:16:20
Ten wiersz przeczytano 2088 razy
Oddanych głosów: 8
Rodzaj Nieregularny Klimat Refleksyjny Tematyka Praca
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (9)

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Sławomir, BaMal, Jacek, Krzychno, Amor, Madame
Motylek, Waldi, Baba Jaga
Bardzo dziękuję za czytanie i komentowanie. Zapewne
będzie dalsza część, chociaż nie wiem jeszcze, kiedy.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrego dnia.

Baba Jaga Baba Jaga

Wspaniałe opowiadanie i chwila wytchnienia dla
bohaterów.Co będzie dalej? Pozdrawiam serdecznie:)

waldi1 waldi1

Janusz pisz i nie oglądaj się na straża on w kółko to
samo powtarza .. on jest poetą nad poetami i co on tu
robi między takimi przeciętniakami ..

Madame Motylek Madame Motylek

Świetnie,że tak się ułożyło Marii
i Władkowi. Są razem, pracują u Niemca, co powinno ich
ochronić
przed zakusami okupanta.
Ale czy tak będzie?
Pozdrawiam

AMOR1988 AMOR1988

Dziękuję, że przekazałeś nam kolejne wspomnienia
swojej jak dobrze pamiętam mamy.
Każdą część przeczytałem z zaciekawieniem, a nieraz z
ogromnym przejęciem, pozdrawiam.

krzychno krzychno

Świetnie to napisałeś.Zastanawiam się czy to na
faktach:)

Pozdrawiam:)

Jacek1972 Jacek1972

Bardzo piękne i potrzebne opowiadanie tak wiele w nim
wspomnień i prawdy życiowej, o której nigdy nie
powinniśmy zapomnieć. Pozdrawiam serdecznie:)))

BaMal BaMal

znakomite opowiadanie :)))Pozdrawiam:))

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »