Już tylko nic
I
Nazywam się Maksym Kriwonienko. Mam 35 lat
i służę w tajnej jednostce wojskowej.
Dokonujemy dekontaminacji terenów po
testach jądrowych. Przekopujemy łopatami
cały ten napromieniowany chłam, zdzierając
wierzchnią, najbardziej skażoną,
zeskorupiałą warstwę. Jej nieopatrzne
dotknięcie gołą ręką ― grozi niechybną
śmiercią. Wielu chłopaków już umarło, po
tym, jak ponapychali sobie kieszenie
odłupanymi, zielonkawymi kawałkami
trynitytu, chcąc podarować je potem swoim
kobietom. Nie zdążyli. Nie przypuszczali,
że miały w sobie aż tak bardzo śmiertelną
dawkę plutonu. Wydaje się, że ma to związek
z próbą zacierania śladów dokonanego
dopiero, co ― okrutnego przestępstwa.
Mieszkam z żoną Marią, i naszą pięcioletnią
córeczką Iriną, w polarnej mieścinie
Biełuszja Guba, w obwodzie archangielskim
na Nowej Ziemi, pomiędzy morzami: Barentsa
i Karskim. Dodam, że wschodni brzeg tego
arktycznego archipelagu wytycza umowną
granicę Europy i Azji, rozciągniętą przez
całą długość masywu Uralskiego, natomiast
archipelag jest jego górzystym
przedłużeniem.
Oprócz pobliskiego, wojskowego lotniska
Rogaczewo, z kilkunastoosobową obsługą oraz
niewielkiej, rdzennej populacji Nieńców,
prowadzącej w tej niegościnnej,
okołobiegunowej krainie półkoczowniczy tryb
życia ― jako myśliwi i rybacy ― nie ma tu
nikogo więcej.
Biełuszja Guba ― to niewielka osada typu
miejskiego z około dwoma tysiącami
mieszkańców, głównie personelem wojskowym i
badawczym, i ich rodzinami. Założona w 1954
roku w związku z poligonami atomowymi: ―
Czornaja Guba ― oddalonym 150 kilometrów na
południe (Wyspa Południowa). I powstałym
niedawno, wysuniętym z kolei 250 kilometrów
na północ (Wyspa Północna) poligonem ―
Suchoj Nos (nazwa półwyspu o
charakterystycznym ostrym kształcie.) Obie
wyspy przedziela wąska cieśnina Matoczkin
Szar, a raczej fiord, który po prostu
przeszedł przez całą szerokość wyspy.
Mamy tutaj klimat biegunowy. Gdzie nie ma
lodu ― występują jedynie: rośliny tundrowe
i ― szaro-brunatne skały. W miasteczku dość
częstymi gośćmi są niedźwiedzie polarne.
Włażą wtedy z jakimś jęczącym rykiem do
kubłów na odpadki, wystawiając swoje opasłe
zady. Uciekają tak przed wybuchami
nuklearnymi ― rozświetlającymi najczęściej
jednolicie szare niebo.
Dobiega koniec października 1959 roku i
pada mokry śnieg. Za chwilę wpadniemy w
bezlitosne objęcia mroźnej i długiej zimy.
W ponury czas chmurnego nieba i
zacinającego, gwiżdżącego wiatru.
Dzisiaj mam ostatni dzień urlopu. Jutro
wracam do jednostki. Wsiądę do ciężarówki i
pojadę na północ. Do miejsca, w którym będę
sprzątał razem z kolegami z jednostki
po-atomowe odpady, gdzie znowu powstanie
jakiś nowy ― trzystumetrowej średnicy
krater. Amerykanie robią podobnie, więc ―
musimy być od nich lepsi, bo człowiek
radziecki jest zdolny do wszystkiego. Jeśli
oni wyrąbią w ziemi krater o
czterystumetrowej średnicy, to my ―
pięćsetmetrowej itd. Robimy te dziury w
imię pokoju, bo człowiek radziecki kocha
pokój ponad wszystko i będzie o niego
walczył do ostatniej kropli krwi.
Mieszkamy z żoną w czteropiętrowym bloku.
Jest ich tutaj sześć. Z lokalnego
radiowęzła, nadającego przez uliczne
głośniki, płyną na okrągło przemówienia
członków jedynie słusznej partii. Nie można
już tego słuchać. Nie mamy telewizji ani
telefonu. Mają to podobno założyć w
przyszłym roku, podobno. Ale mamy w
mieszkaniu prąd, ciepłą wodę i gaz z butli.
Wszelkie potrzebne rzeczy dowożone są tutaj
statkami albo samolotami. Nie ma innej
drogi. W miasteczku mamy cerkiew, szkołę
podstawową, przedszkole, szpital wojskowy,
zakład fryzjerski, studio fotograficzne i
trzy sklepy spożywcze. W przyszłym roku
mają zacząć budować kino i dwa hotele.
Będzie dobrze. Musi być dobrze.
Budzi nas o 7 rano mleczarz, zostawiając
pod drzwiami butelkę mleka. Zawsze
przychodzi do nas mleczarz i zawsze mamy na
śniadanie mleko. Irina bardzo lubi mleko,
takie gorące z dodatkiem margaryny. Bo u
nas w miasteczku nie ma masła, jest tylko
margaryna w takim opakowaniu z żółtym i
uśmiechniętym słońcem i to chyba jest
jedyny uśmiech w tym miejscu, bo wszystko
jest wokół szare. Szare niebo, blokowce,
szare ubrania ludzi (w większości są to
mundury żołnierzy) i szare samochody ―
terenowe łaziki ― należące do wojska. Nikt
inny tutaj nie jeździ samochodem osobowym.
Nie ma też autobusów, czy trolejbusów.
Nasze miasteczko jest bardzo małe i nie
potrzeba komunikacji miejskiej. W
następnych latach ma być rozbudowywane. Ma
być pięknie. Musi być pięknie.
Jak każdego dnia o 8 rano wychodzimy z
Marią, odprowadzając Irinę do przedszkola,
a potem idziemy do zakładu fryzjerskiego,
bo Maria pracuje jako fryzjerka. Maria
przed wyjściem z domu miała bardzo smutne
oczy, chyba płakała. Nie wie, co będzie
dalej. Uspokajam ją, że będzie dobrze. Musi
być dobrze. Pod zakładem fryzjerskim prosi
mnie, abym kupił kilka podstawowych
artykułów żywnościowych takich jak:
ziemniaki, słonina i cebula. Bardzo lubimy
ziemniaki ze słoniną i cebulą. Maria często
robi z tego obiad. Czasami jemy kaszę, a
czasami makaron. Ale najbardziej lubimy
ziemniaki ze słoniną i cebulą, czasami z
samą cebulą. Żegna mnie ze smutkiem w
oczach. Maria pracuje do 17. Potem wychodzę
po nią i idziemy po Irinę, do przedszkola.
Idziemy wtedy, kiedy mam urlop, ale
najczęściej Maria sama wychodzi po Irinę i
robi zakupy. Wtedy, kiedy muszę być na
północy i lać beton albo zbierać te
cholerne po-atomowe odpady. Wyrzucamy je
potem do pobliskiej zatoki. Od zeszłego
lata nie pokazują się w niej, białuchy ―
czyli gatunek ssaka blisko spokrewnionego z
delfinowatymi o barwie arktycznego lodu.
Zatoka jest chyba zatruta. Pewnie od tych
odpadów. Ale musimy to robić dla światowego
pokoju, bo Związek Radziecki przecież kocha
pokój ponad wszystko. Nie to, co
Amerykanie, oni by tylko niszczyli, a my ―
musimy bronić świat przed zniszczeniem,
nawet, jeśli padnie kilka białych waleni.
Idę do sklepu spożywczego po ziemniaki,
słoninę i cebulę. Kupię też margarynę ze
słońcem. Bardzo lubię to słońce. Mija mnie
po nieutwardzonej drodze kilka
rozkołysanych, wojskowych ciężarówek ze
spuszczonymi na pakach szaro-zielonymi,
ubłoconymi brezentami. Wpadają, co jakiś
czas w wypełnione brunatną breją koleiny,
rozchlapując ją we wszystkie strony. Jadą
na północ, zawsze tam jadą. Ja też tam
pojadę. Idę główną ulicą, między blokowcami
z wilgotnymi frontami i z gdzieniegdzie
odpadającym tynkiem, pod którym widać
czerwone cegły. Dawno ich nie remontowano.
W przyszłym roku mają je załatać i
odmalować, tak obiecał nam jeden z
partyjnych notabli, który odwiedził nasze
miasteczko miesiąc temu. Będzie ładnie.
Musi być ładnie. Poza przejeżdżającymi od
czasu do czasu terenowymi UAZ-ami i
przemykającymi tu i ówdzie żołnierzami ―
nie ma nikogo. Jest pusto, wietrznie i
zimno. Pada coraz większy śnieg. Taki mokry
śnieg. Lubię obserwować te płatki, jak
wszystko równo pokrywają. Nieczęsto tu
świeci słońce, więc idę do sklepu po
margarynę, żeby zobaczyć ten uśmiech, jakże
rzadki w naszym miasteczku.
Wracam z zakupami do domu. Po drodze
spotykam dwóch żołnierzy, których znam z
widzenia. Mieszkają w bloku naprzeciwko.
Stoją przy wejściu do klatki i palą
papierosy. Machnęli mi na powitanie,
zrobiłem to samo. Tutaj w zasadzie wszyscy
jesteśmy kolegami, ale bez jakichś
większych zażyłości. Każdy robi tylko to,
co należy do jego obowiązków. Praca ― dom,
praca ― dom… ― I tak w kółko. Czasami mam
już tego wszystkiego dosyć. Marzę o
ucieczce… Zbiec ― jak najdalej stąd… jak
najdalej…
Wchodzę do swojego bloku. Idę po schodach…
Drugie piętro. ― Wyciągam z ociąganiem
klucz z kieszeni i wsuwam do zamka. Nawet
zgrzyt zasuwy brzmi jakoś bez przekonania.
W przedpokoju odkładam torbę z zakupami.
Zdejmuję płaszcz i zaczepiam o hak
wieszaka. ― Spada. ― Niech leży. Czapkę i
szalik rzucam obok niego. Biorę zakupy. Idę
do kuchni. Wyjmuję z torby margarynę...
Krążę chwilę palcem wokół słońca… Wstawiam
wodę… ― Czekam, rozmyślając o jutrzejszym
dniu…
Głęboką apatię przerywa pisk czajnika.
Wsypuję do szklanki herbatę i zalewam
wrzącą wodą. Nie mamy w domu cukru. W
sklepie też go nie mieli. Ale lubię herbatę
bez cukru. Maria tak samo nie słodzi. Co
innego, Irina. Dla niej jest specjalny
przydział na cukier. Dzieci lubią cukier.
Lubią słodycze. Idę z herbatą do pokoju i
siadam przy stoliku w fotelu. Poczekam aż
trochę ostygnie. Odchylam głowę,
przylegając całym ciałem do głębokiego
oparcia… Spoglądam w bok… Za szybą płyną
szare chmury… Ciemnieje, ale nie chcę
zapalać światła. Mam jeszcze kilka godzin,
aby pójść do zakładu fryzjerskiego po
Marię. Potem pójdziemy razem po Irinę.
Zawsze tak robimy, jeśli mam tylko kilka
wolnych dni, jeśli mam urlop.
Pada mokry śnieg… Słychać, co chwila
chlupiący szmer przejeżdżających pod oknami
ciężarówek albo terenowych łazików.
Wszystko powoli usypia… Wszystko zaczyna
jakoś dziwnie majaczyć, nawet wzory tapety
na ścianach... Jestem tak bardzo śpiący…
Tak bardzo…
Wyrywa mnie ze snu warkot przelatującego
nisko śmigłowca. W pokoju jest już niemal
całkowicie ciemno. Zapalam światło. Piję
kilka łyków herbaty. Jest już zupełnie
zimna. Pojedynczy gong ściennego zegara
wybija 16.30. Muszę iść po Marię. Zakładam
płaszcz, szalik i czapkę. Gaszę światło.
Zamykam za sobą drzwi.
Na dworze ogarnia mnie przejmujący chłód.
Śnieg zdążył już wszystko przysypać i
skrzypi teraz pod nogami. Stawiam wysoko
kołnierz. Otacza mnie tuman gęstego mroku,
tylko gdzieniegdzie rozjaśnianego przez
słabe, uliczne latarnie.
Maria już czeka przed zakładem. Upewnia się
czy kupiłem ziemniaki, cebulę i słoninę.
Uspokojona, bierze mnie pod rękę. Idziemy
do przedszkola. Przebiegamy ulicę w
żółtawych smugach samochodowych świateł.
Jeszcze pięćdziesiąt metrów… Irina podbiega
w holu do Marii, do mnie… Bierzemy ją za
ręce… Wracamy przez coraz bardziej sypiący
śnieg, przez coraz bardziej skrzypiący pod
nogami mróz…
W domu Maria szybko przygotowuje obiad.
Jemy ziemniaki ze słoniną, popijając
herbatą. Jemy w milczeniu. Tylko Irina
trochę grymasi. Po obiedzie zmywam
naczynia, a Maria czyta Irinie bajkę.
Jeszcze trochę i pójdziemy spać. Wstajemy
bardzo wcześnie. Ja, o trzeciej nad ranem,
aby o czwartej być już w brudnej, ubłoconej
ciężarówce z kompanijnymi kolegami. Maria
przywiera do mnie. Ma w oczach przejmujący
smutek. Dzień kończy powoli swój żywot. Za
klika godzin znowu będziemy od siebie
daleko. Tym razem ― aż na cały miesiąc. Ale
musimy wytrzymać. Zawsze wytrzymywaliśmy,
przynajmniej do tej pory. Wtulamy się w
siebie jeszcze bardziej. Maria płacze. Ja
też płaczę. Zmęczeni, zasypiamy w końcu w
swoich ramionach.
Budzik dzwoni od dobrych kilku minut, lecz
dopiero teraz uświadamiam to sobie,
przyduszając go ręką, aby zamilkł. Nie
pamiętam, żebym miał sen. Obok leży Maria,
skulona i okryta kołdrą po samą szyję. Nie
będę jej budził, niech śpi. Idę do kuchni i
robię sobie herbatę i kanapkę z
uśmiechniętą margaryną. Słyszę, jak Maria
mówi coś przez sen. Wywołuje moje imię i
Iriny. Maria często mówi przez sen. Zawsze
przed czymś ucieka, a potem szuka
schronienia w moich ramionach. Jest wtedy
taka bezbronna, rozedrgana, wystraszona.
Zaglądam do pokoju Iriny. Przykrywam ją
kołdrą. Całuję w policzek. Obserwuję przez
dłuższą chwilę jej równy oddech…
Dochodzi czwarta. Wkładam polowy mundur.
Przeglądam dokładnie swój żołnierski
ekwipunek. Zaraz przyjadą. Dopijam herbatę.
Marię całuję delikatnie w spierzchnięte
usta, gładzę po policzku… Już słyszę pod
blokiem warkot silnika i pisk zjechanych
hamulców oraz natarczywy, nieprzyjemny
dźwięk klaksonu. Jeszcze jedno
spojrzenie... ― Wychodzę, zamykając za sobą
cicho drzwi.
Witam chłopaków. Są jacyś niewyraźni,
przygaszeni. Ruszamy. Rzuca nami, trzęsie…―
I tak przez kilka godzin. Jedziemy na
północ. Zawsze tam jedziemy…
Mijamy blokowce, zakład fryzjerski, szpital
i sklep. Jest cicho, biało i mroźnie.
Wyjmuję z kieszeni zdjęcie Marii i Iriny.
Wodzę palcem po ich twarzach. Wyjeżdżamy
główną ulicą z miasta. Nikniemy powoli w
sino-szarym mroku.
Docieramy wreszcie do celu. Czuję pod
stopami spaloną ziemię. Niczyją ziemię.
Gdzie okiem sięgnąć, tylko bezkres i
beznadziejność. Wszelkie wskaźniki
wybiegają poza skalę. Wczoraj rano miał
miejsce kolejny test nuklearny. Ponoć wg.
najwyższych rangą oficjeli ― wypadł
wyśmienicie. Cała wierchuszka piła z tego
powodu do samego rana. I można się tylko
domyślać: czy z powodu militarnego sukcesu,
czy raczej mogłaby to być próba
zakamuflowania winy, rozterek i czego tam
jeszcze. Znowu będziemy zbierać te
po-atomowe świństwa, mierzyć je, robić im
zdjęcia. Jest tego wokół bez liku. Potem
wrzucimy je do pobliskiej zatoki, aby
jeszcze bardziej świeciła, choć i tak już
świeci niczym latarnia morska. Inne
zakopiemy i przykryjemy betonowymi płytami.
Musimy przygotować umęczoną ziemię pod
kolejny przecież test, ale przedtem trzeba
to wszystko opisać i skatalogować. Dla
dobra nauki… Dla dobra ― Związku
Radzieckiego!
Jednemu z nas prześwietlił się z powodu
silnego promieniowania film w aparacie
fotograficznym. Innemu stanęła kamera.
Opadające powoli płatki śniegu połyskują
wszystkimi minerałami, całą tablicą
Mendelejewa. Słychać jedynie nasze kroki i
przyśpieszone, chrapliwe oddechy. Blednący,
pochmurny świt ukazuje stopniowo nas
wszystkich, nas ― ze specjalnego oddziału
czyścicieli. Idziemy tyralierą, my ―
ludzie-duchy. Idziemy, stąpając wolno i
ciężko, przytłoczeni ciężkimi ołowianymi
osłonami antyradiacyjnymi, którymi
opasaliśmy swoje szare i poprzecierane już
żołnierskie uniformy. Milczymy. Każdy wie,
co ma robić. A mroźny wiatr roznosi pył
destrukcji coraz dalej i dalej…
Mijamy po drodze powykręcane od nuklearnego
żaru rozmaite stalowe konstrukcje, bądź
poprzewracane i leżące w nieładzie
fragmenty żelbetonowych schronów. Teraz już
okryte białym pyłem. Im dalej, tym jest ich
coraz mniej… Coraz mniej…
Wchodzimy w obszar całkowicie wyjałowionej
pustyni o niemal księżycowym charakterze.
Ledwie widoczne linie, od podmuchu fali
uderzeniowej, odchodzą symetrycznie od
czarnych krawędzi ogromnego krateru. Leżąca
na jego dnie cienka warstwa śniegu wygląda
z tej wysokości jak jakaś szarawa pleśń.
Niemalże półkilometrowa dziura o prawie
sześćdziesięciu metrach głębokości ―
rozwiera się lejowato ― tuż przed nami. Po
co to wszystko? Jaki jest w tym wszystkim
sens? I w tym właśnie momencie ziemia
ucieka mi spod nóg. Słabnę. Boli mnie głowa
i brzuch. Dostaję wymiotów i skrętu kiszek.
Ktoś narzuca mi na głowę, jakby czarny
całun. Zaczynam tracić orientację. Czuję,
że odpływa ze mnie świadomość. Spadam w
jakąś nieskończoną otchłań, mając w ustach
kwaśny smak nuklearnego rozszczepienia. I
niczym błyskawica ― przebiega jeszcze w
moim mózgu ostatnia myśl: Czyżbym właśnie ―
smakował śmierć?
II
Pokonuję niewyobrażalnie wielką przestrzeń,
płynę... Jestem raczej tchnieniem,
zagubionym i skłębionym obłokiem, wiatrem ―
nie-wiatrem, mgłą bez określenia,
molekularnym strumieniem… Mój pęd jest
tajemnicą, tak jak wszelki ruch jest
tajemnicą i tak jak tajemnicą jest
doskonała czerń, bądź oślepiający błysk
stworzenia. Na granicy widzialności i tuż
przy mnie ― płoną ogromne gwiazdy, te
pierwsze, powstałe zaraz po Wielkim
Wybuchu, jakże jaśniejsze od swoich
następczyń z drugiego, trzeciego czy
czwartego pokolenia. Migoczące i drżące,
spalające w ułamku sekundy miliardy ton
wodoru. Eksplodowałyby w potoku światła,
gdyby nie grawitacyjna siła, trzymająca je
w straszliwym uścisku. Coś się ze mną
dzieje dziwnego, ponieważ przyspieszam, to
znowu zwalniam. Ciągnę za sobą warkocz
skotłowanej kipieli, jakby to była
wzruszana przez śruby oceanicznego statku
niebieskawa toń. Następują przeskoki
atomów, bozonów, kwarków i całej tej
subatomowej, niepojętej menażerii. Będąc
pomiędzy czymś a czymś, wytrącam ze swoich
orbit połyskujące w nikłym świetle
kryształy lodu, lub mknące w pierścieniach
gazowych olbrzymów prawie niewidoczne bryły
meteorów. Wystawiam ramiona, wirując dokoła
własnej osi ― jak galaktyka, która otula
spiralnie swoje pulsujące, rozpalone do
białości wnętrze… Moje oddziaływanie
sprawia, że spowalniają wskazówki i wahadła
zegarów, zgrzytają zębate koła i
przekładnie mechanizmów. Nachodzą na siebie
enigmatyczne obrazy, półsenne, zatrzymane
widma. Nie podlegam wpływowi czasu. Nie mam
prawa istnieć, a jednak istnieję, mimo że
przerażająco zimny, że gdyby być w moim
pobliżu, to momentalnie zamarzłaby krew, a
gałki oczne ― przybrałyby formę ostrych,
ślepych kamieni. Ulegam wciąż metamorfozie,
tak, jak pełgający cień, rzucany na ścianę
przez oświetlany rozedrganym płomieniem
świecy przedmiot i zarazem jak ― nie-cień,
jak niewyraźne odbicie kształtu w
popękanym, zaparowanym lustrze. Albo znowu
jestem niewidzialny i martwy, jak coś, co
chce dopiero być, albo coś, co już dawno
było i rozpadło się z powrotem w nic.
Już prawie rozumiem, lecz zostaję odrzucony
w tył. Nie wiem, co to za miejsce, nie
wiem, kim jestem albo, czym. Wokół ―
jedynie skłębiony mrok… Stoję, leżę,
przybieram jakąś formę embrionalną?
Lewituję, nie znając pozycji… Żadnego
punktu zaczepienia, absolutnie nic…
Zmierzam do przodu, do tyłu, w bok, a może
ciągle spadam? Totalna dezorientacja.
Jakbym był zupełnie obcą i przedwieczną
istotą, która trwa przyczajona w odmętach
wszechświata. Nachodzi wyobrażenie jakiegoś
czarnego ptaka z rozpostartymi, ogromnymi
skrzydłami, który kołuje w głębinach nieba
bardzo powoli, poszukując ofiar. Ale nie
jestem ptakiem, raczej ― przed-materialną
pustką…
Co ma oznaczać to jaskrawe światło? Czy to
nowy rodzaj życia? Jakiś rodzaj kontaktu
istot wyższych z… ― no właśnie…, ― z kim?
Światło rozsyła wokół jaskrawe igły. Dotyka
mnie nimi w absolutnej ciszy. Wygląda to
jak rodzaj jakiegoś bąbla z
pomarańczowo-żółtymi ziarnami, ale nie jest
to też wybuch. Zaczynam dostrzegać coraz
więcej, rozróżniać poszczególne kształty,
choć zamazane i mgliste. Ogromnieją, to
znów nikną. Coś najwidoczniej zmienia swój
stan materialnego skupienia. Powstaje nowa
forma jakiegoś bytu na zupełnie odmiennych
prawach fizyki ― albo, być może ― następuje
w którymś miejscu nieoczekiwane zderzenie
przeciwstawnych wszechświatów? Wizję
chorobowo-narkotycznej maligny coraz
bardziej przecinają ostre i wyraziste
fragmenty, bądź enigmatyczne widma o
rozmazanych konturach…
I oto zaczynają się wyłaniać niezgłębione
oczy obserwatorów. Spoglądają na mnie bez
wyrazu. Niczego nie rozumiem, jestem zbyt
otępiały. Obserwatorzy dziwnie zmieniają
swoje ciała. Są niczym ameby, skłębione
chmury. Wszystko ulega ciągłym zakłóceniom,
wraca do poprzedniego stanu… Jakbym
podpływał tuż pod rozświetloną słońcem
powierzchnię wody i z powrotem spadał.
Obserwatorzy znowu są blisko. Dotykają mnie
swoimi wypustkami. Na ich końcach mają małe
kulki, które roztaczają błękitne światła.
Zaglądają mi do źrenic, nosa i ust. Nie
mogę dłużej tego znieść, jestem już tak
blisko zrozumienia! Postanawiam chwycić
obserwatorów za maski, zedrzeć je z ich
twarzy, nie-twarzy. Lecz zostaję ponownie
odrzucony w tył…
III
Czuję, że świadomość powoli wraca. Mam
zamknięte oczy. Nie wiem, gdzie jestem, ale
słyszę przytłumione głosy i cichy kobiecy
płacz. Coś nieustannie pika w pobliżu. Nie
mogę rozewrzeć powiek. Mimo wysiłku,
szczelnie do siebie przylegają. Odgłos
płaczu zmienia naraz swoje miejsce. Jest
bliżej. Coś ugniata moją rękę, sprawiając
mi piekący ból. Przez wąskie szparki
zaczyna wpadać blada poświata. W ustach
czuję okropny kwaśno-żelazisty smak.
Zaczynam rozróżniać przedmioty i kształty.
Widzę teraz nad sobą biały sufit z dwiema
nieświecącymi jarzeniówkami i połączony
przewodami z moją klatką piersiową
kardiomonitor. Przechylam z wysiłkiem
głowę. Tuż przy mnie stoi biały metalowy
stoliczek z butelką wody i kubkiem ze
słomką. Ból prawej ręki wciąż narasta.
Wodzę powoli oczami po pomieszczeniu. Ktoś
siedzi na krzesełku obok… Poznaję! ― To
Maria! ― Czule gładzi mnie po głowie. Nie
mogę wydobyć z gardła niczego ― prócz
charkotu pomieszanego z jękiem.
― Już dobrze, Maksym. Jestem przy tobie ―
mówi ściszonym głosem. Po chwili dodaje
nieco głośniej. ― Jesteś w szpitalu. Byłeś
nieprzytomny trzy dni.
― Mario… ― szepczę, ale przychodzi mi to z
wielkim trudem.
― Ciii. Nic nie mów. Musisz nabrać sił. ―
Widzę, że oczy ma czerwone od płaczu. Jest
blada. Na twarzy odmalowany wielki strach.
Po chwili dodaje ― Iriny, niestety nie
wpuścili na oddział. Jest on zamknięty. Ja
dostałam pozwolenie dopiero po długiej
batalii z dyrektorem szpitala. Ale jak
mogłabym nie być przy tobie w takiej
właśnie chwili. ― Chcę ją pocieszyć, ale
straszliwy piekący ból powoduje, że
zaczynam wyć, rzucać głową na boki.
Spływają ze mnie strużki zimnego potu...
Ból trochę ustaje. ― Zostałeś bardzo
poważnie napromieniowany ― wypowiada te
słowa przez łzy, niemal szlochając. ―
Posłali was tam zbyt wcześnie. Po co to
wszystko, po co! ― Płacze, padając twarzą
na kołdrę. Jej jasne włosy rozrzucają się
półokręgiem. Dłonie zaciska w pięści, aż
bieleją jej kostki.
Piekący ból znowu narasta. Maria wybiega z
pokoju, wołając lekarza. Widzę potwornie
obrzękniętą rękę aż po bark. W niektórych
miejscach skóra jest popękana, jakby ją coś
rozsadzało od wewnątrz. Widnieją w niej
czarne, ropiejące bąble. Wychodzą z nich
jakieś rurki. Spływa nimi do pojemnika obok
łóżka czerwonawo-brunatna, cuchnąca ciecz.
Prawa noga również jest potwornie
nabrzmiała, ale jej kompletnie nie czuję.
Naraz wpada do pokoju lekarz w białym,
rozpiętym kitlu. Tuż za nim, Maria. Lekarz,
jeszcze biegnąc, wciąga do strzykawki
przezroczysty płyn z małej buteleczki. Po
chwili wbija igłę w moją lewą, zdrową rękę.
Prawie momentalnie odczuwam błogą senność i
rozluźnienie. Ból powoli ustępuje.
― Zaraz powinien usnąć ― mówi półszeptem do
Marii. Po chwili chwyta ją za ramię i
wyprowadza na korytarz. Przez niedomknięte
drzwi docierają do mnie jego przytłumione
słowa. ― Niestety, pani mąż umiera. To nie
potrwa długo. Może z godzinę, najwyżej
dwie. Jego stan jest beznadziejny.
Promieniowanie jonizujące zrobiło w jego
organizmie zbyt wielkie spustoszenie.
Środek, który mu wstrzyknąłem sprawi, że
uśnie i nie będzie cierpiał. To wszystko,
co mogę dla niego zrobić.
Maria zarzuca się szlochem. Krzyczy:
― Wysłaliście ich na pewną śmierć! To się
musi wreszcie skończyć. Te wasze zabawy w
atom! Nienawidzę was! Nienawidzę!!!
Ból całkowicie ustępuje. Widzę pod sobą
studnię bez dna. Krzyk Marii powraca do
mnie, niczym górskie echo....
IV
Odzyskuję świadomość nie wiadomo, po jakim
czasie. Spałem? Byłem nieprzytomny? Chcę
otworzyć szerzej oczy, lecz powieki są
pozlepiane jak u człowieka po długim i
głębokim śnie. Przez nikłe szparki, widzę
tylko ciemno-szary, zamglony obraz. Znowu
nic nie rozumiem. Nie znam swojego
położenia, ani miejsca. Pulsuje mi w
głowie. Nie wiem, kim jestem. Usiłuję sobie
przypomnieć cokolwiek. Nic. Czuję mrowienie
w plecach. Prawa ręka jest całkowicie
odrętwiała. Spoczywająca tuż obok ręka ―
jest kompletnie bez czucia, jakby należała
do kogoś innego. A więc paraliż? Co, u
licha? Próbuję wykonać jakiś ruch. Nic.
Próbuję jeszcze raz. Znowu nic. Totalna
bezsilność. Mogę jedynie równomiernie
oddychać. Pomimo trupiej, zatęchłej woni
nabieram głęboko powietrze do płuc… Powoli
go wypuszczam… Robię to jeszcze raz i
jeszcze… ― I znowu…
Słyszę w uszach pulsujący szum, podobny do
szumu płynącej rzeki, która przyśpiesza w
regularnych odstępach czasu, to znów
zwalnia. Miliardy igieł nakłuwają moje
ciało… Wydaję z siebie jedynie przepełniony
bólem przeciągły jęk... Trwa to nie wiadomo
jak długo. Niemiłosierne kłucie powoli
ustępuje, a jego miejsce zastępuje
stopniowo normalne czucie. Leżę na czymś
twardym i zimnym. Nad sobą widzę szary,
obdrapany sufit. Odnoszę wrażenie, że coś z
niego miejscami zwisa, coś nieokreślonego…
Próbuję poruszyć ręką, nogą… Odczekuję
chwilę… ― i z wysiłkiem przekręcam się na
bok, stękając przy tym i kaszląc. Latają mi
przed oczami jakieś plamy, lecz mimo
półmroku zaczynam rozróżniać coraz więcej
szczegółów.
Srebrna smuga światła rozświetla betonową
posadzkę. Wirują powoli drobinki kurzu.
Wystawiam w jej kierunku drżącą i słabą
jeszcze rękę… ― o dziwo, nie jest już
spuchnięta… Rzuca rozedrgany cień na
zagraconą podłogę i przeciwległą, obdrapaną
tak samo jak sufit ścianę. Zwisają zewsząd
resztki obdartej tapety z falującymi w
nikłym powiewie płótnami pajęczyn. W
prostokątnym otworze o poszarpanych
konturach jaśnieje w głębokościach
rozgwieżdżonego nieba ogromny księżyc. Jest
to prawdopodobnie okno albo raczej to, co
po nim zostało. Futryny najwidoczniej
wyrwano razem z kawałkami muru. Całe
pomieszczenie zawalają resztki drewna,
betonu i potłuczonego szkła. Wszystko
zdążył już pokryć szary cementowy pył. Co
to za przeklęte miejsce? Gdzie ja jestem, u
licha?
Przeszywa mnie chłód. Po długiej walce z
niemocą ― staję w końcu na miękkich,
niepewnych nogach. Jestem bardzo zmęczony,
jakbym był po wielogodzinnym maratonie.
Chwieję się jak pijany i lecę do przodu,
amortyzując zderzenie ze ścianą rozwartymi
dłońmi. Przywierając do niej rozbitym
czołem, nie wykonuję chwilowo żadnego
ruchu… Wdycham zatęchły, piwniczny zapach
pyłu, kurzu i pleśni. Zamykam oczy,
otwieram szeroko… i znowu… Po skroniach i
karku ciekną mi zimne strużki potu… Liczę
do dziesięciu… ― Robię kilka kroków w tył.
Chrzęści mi pod stopami. W samym środku
srebrnej poświaty rozkładam szeroko
ramiona, aby złapać równowagę… Oświetla
mnie ogromna, księżycowa twarz… Tylko ja i
ona, i bezkresna pustka nieprzeniknionej
nocy… Przekręcam głowę, nasłuchuję…
Otaczają mnie ciche trzaski jakichś
magnetycznych oddziaływań, ginące w
milczeniu straszliwej samotności sprzężenia
i szepty… Spoglądam za siebie… ― Na
podłodze i ścianie ― czernieje wydłużony,
cienisty krzyż.
Pierwsze kroki są niepewne, chwiejne.
Przywieram do ścian. Co jakiś czas trafiam
dłonią w zwisające resztki, które spadają z
cichym plaśnięciem. Podchodzę do
prostokątnej okiennej pozostałości. Staję w
niej, oparłszy ręce o jej powykruszane
krawędzie. Owiewa mnie zimny wiatr. Głowa
opada mi coraz bardziej z osłabienia.
Podnoszę ją jednak ― i znowu patrzę prosto
w ogromną tarczę księżyca. Jak okiem
sięgnąć, tylko bezkresna równina… Majaczą
niewyraźnie jakieś wyrastające z ziemnych
nasypów konstrukcje. Nie są to budynki,
raczej jakieś pościnane z jednej strony
betonowe fragmenty murów, kominów albo
kratownicowych wież. Wychylam się na
zewnątrz i stwierdzam, że jestem na
wysokości około 10 metrów. Dostrzegam wiele
czarnych prostokątów nad sobą, po bokach i
niżej. ― Budynek? Odnajduję w mroku
pomieszczenia ledwie widoczny zarys drzwi…
Ruszam ku nim, rozdeptując z chrzęstem
resztki porozrzucanego szkła…
Wchodzę do kolejnego... Z sufitu i ścian
zwisają jakieś kable… Podłogę zawalają całe
ich zwoje. W kącie stoi coś, jakby
elektryczne urządzenie, mające ze trzy
metry wysokości i metr szerokości, lecz
wskazówki zegarów, które są rozmieszczone
rzędami na przednim panelu, już od dawna
niczego nie odmierzają. Krawędzie
potłuczonych szybek połyskują nikłym,
odbitym od czegoś blaskiem... Przechodzę
wolno, niknąc w mrowiu szalejących,
ciemnych pikseli…
Jestem w długim korytarzu. Ledwie widzę.
Idę przed siebie, niemal po omacku, nie
wiedząc kompletnie, dokąd. Po wyczerpującym
i długim marszu docieram wreszcie do celu.
Ogarnia mnie powiew świeżego powietrza.
Księżycowy blask przechodzi przez szczeliny
ścian. Schodzę po kilku stopniach… Na
zewnątrz spoglądam za siebie… Widzę teraz w
całej krasie miejsce, w którym doznałem
przebudzenia. W obdrapanym froncie zieją
czarne, okienne prostokąty. Jakby to były
patrzące na mnie puste oczodoły, tkwiące w
czaszce jakiegoś martwego od milionów lat,
wielookiego, prehistorycznego gada, co
rozwiera na samym dole paszczę wejściowych
drzwi…
Ukośna smuga księżyca omiata ścianę,
wpadając gdzieniegdzie do wnętrza...
Migoczą nade mną ostre jak igły gwiazdy. Są
ich miliardy… Obsypują sobą żałosne
szczątki jakiegoś dawnego życia… Gdzie
okiem sięgnąć, tylko nieskończona równina
porośnięta rzadką trawą. Żadnych ludzkich
głosów, szczekania psów czy śpiewu ptaków.
Zamiast tego, tylko świstanie wiatru. I ten
świst miesza się z szumem i dzwonieniem w
moich uszach. Pulsuje mi w żyłach krew,
rozsadza skronie na granicy bólu. Teraz już
wiem, że jestem w miejscu, w którym mieszka
jedynie ― śmierć.
Dokąd mam iść? Jaki mam obrać kierunek?
Wokół ― absolutnie nic, tylko resztki
atomowych schronów i rozmaitych,
poskręcanych od żaru nuklearnych eksplozji
konstrukcji. Idę przed siebie, nie wiadomo
jak długo; godzinę, tydzień, cały wiek?
Dochodzę do ogromnego oka… W nieruchomej
toni jeziora drga galaktyczny pył. Wygląda
to tak, jakby przebił ktoś na wylot
zawieszoną w czarnej przestrzeni
wszechświata ziemię... Ruszam dalej, nie
wiadomo, dokąd. Mijam kolejne oka,
obramowane zeszklonym, zielonkawym
piaskiem. Pustka i jałowość tego miejsca
przyprawia mnie o zawrót głowy. Nawet trawa
tutaj nie rośnie. Nic, absolutnie ― nic.
Mam wrażenie, że widzę czasami
mikroskopijne błyski, przelatujące przez
moje ciało... Im bardziej podążam w dal, to
płoną coraz intensywniej, migoczą coraz
intensywniej, drżą…
Epilog
Co jest dalej? Co jest takiego w nicości?
Wszystko się nieuchronnie rozpływa,
rozprasza i zamazuje. Nie ma już wirujących
w srebrnym blasku drobinek kurzu…
Rozedrganego cienia wystawionej ręki i
cienistego krzyża… Splątanych kabli…
Obdrapanych ścian ze zwisającą tapetą…
Pełnych kurzu pajęczynowych płacht…
Zegarowej szafy z potłuczonymi szybkami,
stojącej w kącie ciemnego pokoju… Ogromnego
księżyca, którego światło padało pod kątem
na frontową ścianę, wnikając nieśmiało do
wnętrza... Świszczącego cicho wiatru…
Drgających gwiazd…
A on? ― Zniknął całkowicie... Lecz zanim to
nastąpiło, miał przez chwilę wrażenie, że
słyszy kogoś, kto wymawia szeptem jego
imię... Ów szept przybliżał się, to znów
oddalał. Ginął stopniowo, niczym echo,
które odbija się od krawędzi księżycowych
kraterów.
(Włodzimierz Zastawniak, Lipiec, 1016)
Komentarze (2)
Obszerny fragment z nuklearnym żarem.
Bardzo mi się, podoba z tym, że sama akcja jest
doskonale i klimatycznie przeprowadzona, natomiast
późniejsze dywagacje uśmierconego bohatera są dla mnie
pójściem w kierunku filozofii i osłabiają wydźwięk
całości.
Szkoda że publikujesz pod różnymi pseudonimami, bo to
utrudnia odnalezienie Twoich tekstów.
Pozdrawiam
Marek