Katastrofa, czyli niech się...
Migrena... Codzienność przeciętnego geniusza wobec własnego umysłu.
Boli! Boli! Boli!
Serwis! Naprawa! Wymiana!
Pomocy...
Małe pomieszczenie, nie większe od
piórnika.
Ale ból zadaje... Niewyobrażalny.
Gdzieś w szufladzie- skarpetki w kolorowe
paski.
Kapryśne.
Wody! Strażacy, ulitujcie się nade mną!
Jeden, dwa, trzy i cztery.
Cztery ściany.
Błękitne, niebieskie, miejscami granatowe.
I dywan też niebieski.
Ale kto tutaj w butach wchodził?
Tupie! Głośno! Brudno!
Odkurzacz...
Drzwi trzasnęły.
Ratunku!
Zacięły się! Klucz! Klucz dajcie!
Ja biedna, cóż ja pocznę- w głowie
więziona.
Okno! Przez okno wyskoczę!
Chwilowy brak okna.
Zimno. Zima.
Ognisko.
Piecze. Coś się pali!
Straż pożarna! To sny moje się palą! I
schowek z wierszami!
Moje autorytety!
Spalone! Popiół.
Szaro.
Ściany są.
Nawet odcień niebieski w szarości
pozostał.
Ale boli...!
Bo... Zdania od "bo" nie zaczynamy!
Na ścianach gwoździe.
Na gwoździach tych głęboko wbitych...
Wyblakłe twarze przyjaciół, zamknięte w
oszronionych antyramach.
Boli.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.