W otchłani zła
Wiatr rozrzuca naokoło zeschnięte liście w
trupio-bladej poświacie księżycowej lampy.
Stawiam wysoko kołnierz dziurawego
płaszcza… Chrzęszczą mi między zębami
ziarenka piasku… Stoję przed ogromnymi,
drewnianymi drzwiami, jakby stworzonymi dla
mitycznych olbrzymów… Muskam palcami
zatarte przez czas wyrzeźbione litery…
Czytane od góry do dołu ― tworzą słowo:
B
A
E
L*
Poniżej, na wysokości oczu, jest sporych
rozmiarów uchwyt, bądź kołatka. Wystaje z
rozwartej i pełnej ostrych zębów paszczy
jakiegoś drapieżnego zwierzęcia: lwa,
tygrysa, pantery? Pociągam silnie
zardzewiałe żelastwo… Trzeszczą
przeraźliwie zawiasy rozwieranych ciężko
podwoi… Falują od nagłego podmuchu
zakurzone płótna pajęczyn… Uderza piwniczny
chłód… Chłód ziemny, jesienny i zgniły…
Spowity półmrokiem długi korytarz,
rozświetlony jest tylko płomieniami
pojedynczych pochodni… Zdejmuję drżącą ręką
jedną z nich, omiatając rozkołysanym,
żółtawym blaskiem rozwarte szeroko ramiona
potwornego strachu… Łomot serca… Szum
wzburzonej krwi… Idę pomiędzy kamiennymi
maszkarami o wytrzeszczonych oczach i
wyszczerzonych zębach… Wyobrażam sobie, że
wyciągają swoje szpony, zaciskając je
lodowatą, stalową obręczą wokół mojej szyi…
Piskliwy szum rozsadza moją czaszkę...
Dobiegają z oddali niewyraźne pogłosy, niby
mniszej, szeptanej modlitwy ― zakłócane
chrapliwymi, drwiącymi, szyderczymi
śmiechami… Przepełnione gruźliczym oddechem
basy i falsety… Kaszlące, obrzydliwe
beknięcia wymiotujących… Jęki spółkujących
dziwek i stękających buhajów… Ryki i
warkoty drapieżników… Chropowate szumy,
sprzężenia i modulowane piski, jakby stroił
ktoś nieustannie radio…
Słabnę. Coś wysysa ze mnie życiodajne soki
i wypluwa, drwiąc przy tym i kpiąc.
Przechodzi mi po całym ciele dreszcz jak u
człowieka, którego toczy śmiertelna
gorączka. Wydaje się, że wytrzeszczone oczy
maszkar chcą mnie pożreć tym swoim
przerażającym spojrzeniem… Rozsadza moje
skronie pulsujący ból… Wszystkie te
bezeceństwa przytłaczają mnie do ziemi…
Upadam, rozbijając sobie nos i wybijając
przednie zęby… Latają mi przed oczami
eksplodujące gwiazdy... Gubię pochodnię…
Podnoszę ją… Cieknie mi po brodzie struga
krwawej, spienionej śliny… Charczę, rzężę…
Słychać zewsząd coraz głośniejszy żabi
rechot…
Jakbym przechodził przez maszynkę do
mielenia mięsa… Pełznę, całkowicie
zmaltretowany, zbezczeszczony i zhańbiony!
Coś przejmuję nade mną władzę… Mości się
wewnątrz mojego mózgu obrzydliwy robak!
Nie, nie, nieeee!... Ktoś, kto nie doznał
patroszenia, nie wie, co to znaczy! Nie
wie! JAM JEST KRÓLESTWO! Tak, JAM JEST…
Oślizłe, pełzające glizdy, których jedynym
celem jest przeżuwanie gówna albo swoich
własnych, cuchnących resztek! Nawet nie
wiecie, że żrecie siebie nawzajem!
Jesteście niczym, niczym… niczyyymmm!
Opluwam was cuchnącym szlamem! Spójrzcie! ―
Potrafię kręcić głową dokoła szyi, i co? I
nic! Jesteście bulgoczącą gnojówką!
Ściągajcie portki! Jedynie seks i
pieprzenie! Orgia na ołtarzu! Basowe
dudnienie… Stukot diablich kopyt… Latam,
latam… Laaataaammm bez skrzydeł!
Hahahahaha! JAM JEST… Taak, o, taaaak…
Rozwieram szeroko swoją paszczę, ukazując
kły obwieszone przegniłymi fragmentami
lśniących, ludzkich jelit, i których odór
jest nie do wytrzymania! JAM JEST… Pieprze
te wszystkie wasze wojny, zbrodnie,
kłamstwa i cynizm, te wasze artystyczne
dzieła… Hahahaha, bowiem to jest nie do
pojęcia, kiedy żre gnijące ciało wszelkie
robactwo! To jest nie do pojęcia! Alleluja,
hosanna, hahahaha! Nie widać mnie w
lustrze, nie widać! Hahahaha! Aaa, pissssk,
przeraźliwy piiiisk, zgrzyyyyt!!!
Przeciągam szponem po szkle, niczym
diamentowym ostrzem! Czy potraficie
wywrócić na drugą stronę swoje nędzne
ciała, wywalając z obrzydliwym mlaśnięciem
wszystkie wnętrzności? Kręcę głową dokoła
szyi… Aaa, chrzanie was!!! Mogę latać,
pełzać, wykręcać tym przejętym ciałem, aż
do trzeszczenia rozciąganych ścięgien… O,
taaaak, taaaaaaaak!!! Spójrzcie! JAM JEST
KROLESTWO!!!
Miotam się! Trzymają mnie straszliwe
szpony! Tną ze świstem powietrze!
Przecinają skórę… Wytryskuje krew…
Wypływają wnętrzności! Rozszarpują moje
sterroryzowane ciało ostre, ociekające
jadem kły! Nieee! Wkładam palce do ust i
wymiotuję… Bueeeee, bueeeeeueeeeuee!
Wypełzający wąż wysuwa z sykiem rozwidlony
język, szukając zapachowych cząstek… Węszy,
węszy… Wciąż węszy… Wypada ze mnie do
końca, rozchlapując po podłodze żołądkowe
soki i roznosząc dławiący nozdrza odór
żółci, ta lśniąca poczwara, ten maszkaron o
pozlepianych włosach, ten zmieniający
kształty pająkowaty stwór… Obejmuje mnie
wieloma odnóżami i próbuje ukąsić, lecz
ulega natychmiastowej metamorfozie, chcąc
uchwycić szczypcami i ukłuć straszliwym
jadowym kolcem… Walczę… Słychać kłapnięcia
olbrzymich, podwójnych szczęk o ostrych jak
u rekina haczykowatych siekaczach… Jakimś
cudem odrzucam to coś od siebie… Pełznę, co
sił, pełznę, ciągnąc za sobą wilgotną
smugę…
Nareszcie drzwi! Lecz klamka jest zbyt
wysoko. Nie dostaję do niej! Nie dostaję!
Stękam i jęczę. Błagam o litość. Słyszę, że
to coś znowu nabiera rozpędu, unurzane w
mieszaninie krwi, wymiocin i rzadkiego
kału, jak ta drgająca spazmatycznie kupa
gnijącego ścierwa… Nadludzkim wysiłkiem
woli chwytam za klamkę, otwieram drzwi i
wpadam do środka… Zatrzaskuję je za sobą…
Słyszę jak to coś uderza od drugiej strony,
wstrząsając nimi raz, drugi… trzeci…
Odzyskuję powoli przytomność. Nie pamiętam
za wiele. Co to za miejsce? Gdzie ja
jestem, gdzie? Powoli wraca czucie rąk i
nóg. Wraca ból złamanego nosa i wybitych
zębów… Bolesne pulsowanie potylicy i
skroni… ŁUP, ŁUP, ŁUP… ŁUP… Jakby ktoś
uderzał mnie wielkim młotem… Siedzę na
betonowej podłodze. Widzę ją wyraźnie w
drgającym ogniu leżącej opodal pochodni.
Widzę te pęknięcia i nierówności… Wstaję
powoli, nasłuchując uważnie, lecz nie
słyszę niczego innego, poza swoim
przyśpieszonym, chrapliwym oddechem… Nawała
dźwięku została za drzwiami… Tutaj ―
króluje cisza… Przejmująca, grobowa
cisza…
Idę niepewnie, oszołomiony… Słyszę każdy
swój wielokrotnie spotęgowany krok … W
powietrzu czuć nikły zapach chemicznych,
szpitalnych odczynników. Widzę przed sobą
obskurny korytarz z odpadającą farbą czy
tapetą, korytarz bez okien i drzwi… Po jego
bokach zieją ciemnymi prostokątami jakieś
opuszczone, otwarte pomieszczenia. Kiedy
przechodzę obok nich, ogień pochodni
oświetla przez chwilę porzucone tam
sprzęty. Rozbłyskają ich metalowe lub
szklane płaszczyzny, aby zgasnąć i znowu
okryć się poza mną nieprzeniknionym
mrokiem, jakby w milczących zaświatach.
Mijam zdewastowaną salę operacyjną ze
stojącym po środku zabiegowym stołem i
wiszącą nad nim okrągłą, wielooką lampą.
Chrzęści mi pod stopami rozbite szkło.
Zawadzam, co chwila o jakieś poplątane
kable… ― Wszędzie tylko gruz i biały pył…
Wszystko pokryte pyłem… Na ścianach ― coś
jak ślady ― rozmazanej krwi…
Mijam kolejną salę… Odpadająca farba zwisa
całymi płatami… Ciemnieją brunatne plamy
zacieków… Łóżka na kółkach, nieużywane
chyba od dziesięcioleci, pokrywają drobne
kawałki tynku… Migają mi w drżącym
płomieniu ich skorodowane sprężyny i
obdrapane ramy. Na jednym z nich, po
przeciwległej stronie, leży jakiś ciemny,
podłużny kształt… Nie mogę stwierdzić czy
to coś żyje, czy jest martwe od dawna. A
może to jest… ― Nie, nie wiem, co, ale mam
wrażenie, że jest nieruchome i zimne jak
głaz… Czymkolwiek jest…
Gdzieś w głębi mrocznego korytarza,
trzaskają nagle drzwi, jakby od wielkiego
przeciągu. I spada coś z żelaznym łoskotem
i pogłosem echa… Spoglądam za siebie, ale
nie dostrzegam niczego, poza rozedrganymi
cieniami od poruszanego przeze mnie
płomienia. A dalej? ― Nic... ― Naraz ―
chwyta mnie coś za kark… ― Lodowaty dreszcz
przechodzi przez moje ciało, niby prąd…
Narasta tsunami obrzydliwych, mlaskających
odgłosów, ochrypłych, pełnych szyderstwa i
drwin śmiechów… Jest mi słabo… Podłoga
ucieka mi spod nóg… Lecę przed siebie,
uderzając głową o ścianę… Jęcząc,
przywieram do niej, zdzierając palcami,
rozbitym nosem i czołem odłażącą farbę…
Wdycham jej zatęchły kurz i pył… ― I ten
odór gnijącego ciała… ― Mojego? ―
Nie-mojego? ― Dłużej tego nie wytrzymam.
Chyba wkrótce umrę… Stąpam na czworakach
przy ścianie jak jakiś bezpański pies,
czując w podbrzuszu silne kopnięcia… ―
Chyba wkrótce umrę…
*
Nieprzenikniona ciemność… Jest gdzieś
tutaj, tak, gdzieś tutaj… Macam dłonią po
omacku… Pochodnia wypaliła się już do cna.
Kto tu jest? Czy ktoś tu jest? Wypełza
skądś coś zimnego, ogromnego i wrogiego… W
tej całkowitej czerni jestem zdany jedynie
na słuch. Więc wytężam go, ile mogę…
Łomocze mi serce… Chrapliwy oddech rozrywa
płuca… Wiem, że jest już blisko… Słyszę,
jak węszy…
***
* Bael (bądź: Baal) – w okultyzmie: demon,
król piekła. Może się ukazywać pod różnymi
postaciami. Jego znakiem rozpoznawczym jest
chrapliwy głos.
(Włodzimierz Zastawniak, październik,
2018)
Komentarze (4)
Fascynująca Mroczna i wciągająca opowieść.
Czyta się tak jakby to były osobiste doświadczenia ...
Kult baala ma się całkiem nieźle w krk
http://romannacht.blogspot.com/2016/05/kult-baala-w-xx
i-wieku.html?m=1
Pozdrawiam :)
Witaj Arsis.
Niesamowicie sprawna narracja, podziwiam i zachwycam
się lekkością przekazu.
Jesteś wyjątkowy Autorze.:)
Pozdrawiam serdecznie.
Mroczno i straszno.
JEDYNE PYTANI KTÓRE MI SIĘ NASUWA TO PO CO PEEL TAM
WCHODZIŁ?