Manekiny z Survival Town
Szedł po równinie ― porośniętej niewielkimi
kaktusami i rzadkimi kępami wysuszonych,
ostrych traw. Słońce paliło niemiłosiernie.
Miał ogromne pragnienie… Wypiwszy parę
łyków wody z blaszanego bidonu ― jął
lustrować nieskończoną monotonię
krajobrazu, przesłaniając dłonią oczy od
nadmiaru światła… Majaczyły dokoła
szaro-fioletowe, dalekie wzgórza… Drżało
gorące powietrze… Nic nie pamiętał… Nie
wiedział, co to za miejsce, skąd przybył
oraz jakie jest jego imię, ani ile ma lat…
Odniósł wrażenie, jakby został ogłuszony i
dopiero, co odzyskał świadomość… A może
majaczy? Dotknął ostrożnie potylicy, ale
nie wyczuł bolesnego obrzęku…
Obejrzał dokładnie swoje ubranie. Nic
specjalnego: kraciasta, flanelowa koszula,
dżinsy, wiązane powyżej kostek traperskie
buty… Opróżniony do połowy bidon zaczepił o
pasek spodni… Nie miał niczego więcej,
żadnego dowodu tożsamości, nawet zegarka…
Musiało jednak minąć południe, ponieważ
rośliny zaczęły już rzucać cienie… Usiadł
zrezygnowany na ziemi, opierając
wyprostowane poziomo ręce o zgięte pod
brodą kolana. Opuściwszy między ramionami
głowę ― słuchał uważnie owadzich pobrzmień…
Nie było najmniejszego przewiewu…. Otarł
rękawem zroszone potem czoło… Spojrzał
wyżej… Kobaltowy błękit nieba przekreślało
kilka kondensacyjnych smug, upodobnionych
do białych, pierzastych węży... Gdy tak
rozmyślał, nawiedził go nagle ― zapamiętany
skądś sen: „Ma może 12 lat. Jedzie z matką
pociągiem. Poza nimi ― nie ma nikogo. Matka
wpatruje się smutno w rozmyte pędem,
piaszczyste wydmy… Jest mu jej bardzo żal…
Jadą przez pustynię, nie wiadomo jak długo,
po zasypanych częściowo torach… Wokół,
tylko pochmurna szarość… Mżą mikroskopijne
piksele samotności… ― Nagle ― pod dalekim
wzniesieniem ― eksploduje głowica nuklearna
… Oślepiający blask momentalnie zalewa
wszystko trupią poświatą… Powietrze
rozdziera przeraźliwy krzyk… Zakrywa dłońmi
twarz, dostrzegając ze zdumieniem kości ―
prześwietlanego promieniami Roentgena
ciała…”
Wstrząsnął nim huk przelatującego nisko
wojskowego odrzutowca. Słońce powoli
zachodziło czerwonawą łuną nadciągającego
zmierzchu. Przesycone chłodem powietrze już
nie falowało i mógł przez to dostrzec
więcej szczegółów… Nieopodal stał samotny
dom… Frontowe ściany miał osmalone od
niewyobrażalnego żaru... Zamiast okien i
drzwi ― ziały puste, ciemne prostokąty…
Obszedł go… Nie wiadomo, jakim cudem ―
przetrwał potężną, destrukcyjną siłę…
Wszedł do środka…
Kanapę, dwa fotele, stół oraz przewróconą
„podłogową” lampę z potłuczoną żarówką bez
klosza ― powlekał biały pył… Chrzęściły mu
pod butami kawałki rozbitego szkła… Za
następnymi drzwiami ― piwniczne schody…
Stąpając ostrożnie po pełnych gruzu
betonowych stopniach, czuł narastający
coraz bardziej odór rozkładu…
Zdeformowane manekiny ― wyciągały z
zatęchłego półmroku, jakby błagalnie ręce,
patrząc na niego beznamiętnym wzrokiem...
Pierwszy ― ubrany w czarny garnitur, białą
koszulę, krawat… Drugi ― w kolorową,
częściowo spaloną sukienkę… Nagi manekin
dziecka ― miał stopioną, bezkształtną
twarz… Zagradzała mu drogę plątanina
powyciąganych skądś kabli, stara, drewniana
radiola z milczącym od dawna, pociętym
głośnikiem… W pękniętym kineskopie
czarno-białego telewizora przemknęło
odbicie pokrzywionej groteskowo postaci…
Uśmiechnięty ― Ray Charles ― wodził za nią
niewidzącymi oczami z wielkiego, pożółkłego
ze starości plakatu, spoza ciemnych, niby
spawalniczych okularów… Odsłaniał przy tym
swoje białe zęby… ― Coś zapiszczało… ―
Między sprzętami mignął długi, szczurzy
ogon…
Wyszedł szybko na zewnątrz… Przekroczywszy
ledwo próg upadł i zwymiotował… Nie mógł
znieść ohydnego smrodu śmierci! Podniósł
się… Zaczął biec… ― Upadł drugi raz… Jego
głowę opasywała boleśnie gorąca, pulsująca
obręcz… Usiłował wstać… Kilkadziesiąt
metrów dalej wyrastały betonowe filary
wiaduktu... Dwa filary ― podpierające
fragment żelaznej konstrukcji… Tory ―
prowadzące znikąd ― donikąd… Poskręcane od
piekielnego żaru, zardzewiałe resztki…
(Włodzimierz Zastawniak, styczeń, 2016)
Komentarze (5)
Mroczna proza niekoniecznie życia ale w życiu właśnie
trzeba iść być czujnym oglądać się za siebie patrzeć
widzieć wszystko w oku jesieni i swój ubiór
wewnętrzny.. jest niedziela więc też mnie różne
natchnienia biorą. Przeczytałem swoje myśli też
miałem.
Wydaje mi się, że aby umożliwić człowiekowi
przetrwanie, należy skrzyżować go ze szczurem.
Wstrząsający obraz.
Dobre. (tylko nie rozumiem, po jakiego grzyba - może
być: nuklearnego - takie długie intro o kapeluszu...)
Witaj.
Tak, to prawdziwe piekło, opisałeś, w swoim utworze.
Na TAK! mocne!
Pozdrawiam serdecznie.:)
wciągnąłeś mnie w ten mroczno gorący klimat.