Memuarion cz. V.
V. Hiporeaktywna
To poemat prozą, przywłaszczony z
poprzedniej nocy. Uwierz w niego, a
zniknie.
Przedwieczne pióro wbite w mój rytm, dość
brutalnie zanurzone w drgający obraz. Może
- plakat. Chcę płakać. Rymuję, by dodać
sobie otuchy, choćby spróbować obłaskawić
piaskowego demona.
Przychodzi mi się bowiem zmierzyć z twoją
śmiercią, ledwie naszkicowaną na serwetce,
albo tekturowej podstawce pod piwo, jakie
kradnie się z barów; więc - zdawałoby się -
niegroźną, całkiem łagodną, wytresowaną.
Z żartem wręcz, może nie najśmieszniejszym,
bo niewulgarnym, ale i nie wywołującym w
odbiorcy uczucia zażenowania, chęci
popukania się z wymowną miną w czoło.
I choć z pozoru jest to ledwie śmierć
muszki owocówki, wydarzenie mniej istotne
niż notatka, jaką sporządziłem na
marginesie zeszytu z liceum, bazgroł na
odwrocie okładki od lat nieistniejącego
podręcznika do nauki egotyzmu (do dziś się
dziwię, że mnie tego uczono; co jak co, ale
ten przedmiot miałem opanowany na szóstkę z
plusem już w życiu płodowym), to jednak
czuję, że w rzeczywistości jest ona dziką
bestią w skórze myszy; jej śliskie i
obleśne, grube jak ramiona kulturysty macki
przebijają sen. Dotyka rzeczywistości,
potwór. Jeszcze nie kaleczy. Bada ofiarę,
delikatnie muska chcąc wyczuć, jak gruba ma
ona skórę. Kolec jadowy czeka w pogotowiu,
pięciometrowy i błyszczący.
Gardzę i brzydzę się, ale też smuci mnie
fakt istnienia szkarady, śmiertki nawet nie
tyle pozornej, fantasmagorycznej,
śmieci-atrapy owocu leżącego w koszyku na
wystawie sklepowej, ile nieśmierci, próby
przedgeneralnej, po której aktorzy rozejdą
się do domów, zapomną kwestie, ba - w ogóle
porzucą zawód, wyemigrują za oceany, by na
dzikich i gorących wyspach wieść życie
ascetów, do końca do końca swych dni
starając się wyprzeć z pamięci fakt brania
udziału w próbie, dostania angażu, zmażą
przeszłe losy szarą gumką.
Ohydna jesteś, straszysz na niby, nie mając
jakiejkolwiek realnej władzy nad nami.
Burzysz spokój, białe miasto w jednej
chwili obraca się w gruzy. Choć było
iluzoryczne, pełne domów wzniesionych z
gorącego powietrza i śliny, bywały w nim
miejsca nieco trwalsze: z piór i krzemyków.
Mikrobezpieczeństwo pod gradem bomb, dotąd
- cienkie jak ostrze brzytwy przecinające
oko andaluzyjskiej świni, teraz - zmienione
w okruchy.
Nienawidzę cię, ośmiorniczko.
"Dzień zaczął się późnymm wieczorem - piszę
paradoks na ździebełkach traw, które
zaczynają porastać gruzowisko.
Jedziemy twoim gruchociejącym autem.
Oczywiście - prowadzisz. Moje nasiąknięte
gorzałą, rozgadane zwłoki zajmują siedzenie
pasażera (a przecież takie cuchnące
wyziewami graty najlepiej przewozić w
bagażniku, na dodatek w szczelnie
zamkniętych workach!).
Zapada zmrok, słońce drży na horyzoncie.
Drzewa falują do taktu, kiwają się w rytm
tango notturno.
- Zatrzymaj się, proszę. Co to jest? Kiedy
postawili? - wskazuję bliżej nieokreślony
obiekt w stanie zaawansowanej dekompozycji.
W cegielni, jak Armalnowiczanie, włącznie
ze mną mawiają na bagnomoczary leżące za
opuszczonym gospodarstwem Stefanowej, z
pocegielnianego bagniska wyrastają dwie -
trzy ściany. Czarne, jak wszystko wokół,
ewidentnie drewniane. Jakby osmolone.
Zjeżdżasz na pobocze i zatrzymujesz
opelczynę. Idziemy przyjrzeć się z bliska
dziwowisku.
Ruiny domostwa. Popożarowe, stare jak
diabli. Zbutwiała, zielona czerń. Drewniane
bale, które ledwie przeżyły karę stosu. To,
czego nie pożarły płomienie, jest właśnie
pochłaniane przez zgniliznę.
- Ze sto lat miała...
- Coś ty, przecież jeszcze rano tego nie
było! Sama widzisz to po raz pierwszy. Całe
życie tu mieszkam i co jak co, ale ruiny
domu trudno przeoczyć. Nie tylko
wiedziałbym że stoją, bo mam oczy, nie
powyłaziły mi, ale i znał historię tego
miejsca.
- Sama nie wiem, nie zwracam uwagi na takie
szczegóły, jak jadę do ciebie.
- To oszustwo, zwykła atrapa miejsca,
którego nie było. Sfałszowany artefakt,
plastikowa kość diplodoka, którą jakiś
cwany gapa próbuje nam ożenić za grube
miliony baksów. Nie wiem, co jest grane,
może film tu gdzieś kręcą, albo właśnie
kręcili, ale mówię ci, że na środku bagna
nie stał nigdy żaden dom. Ani obora. Ani
stodoła, czy spichrz.
- Zrób zdjęcia.
Schodzimy do piwnicy. Wymurowany z
bielonych wapnem cegieł, ponury bunkier
wewnątrz pseudopogorzeliska. Bez stropu.
Patrzymy w gwiezdniejące niebo. Świetliste
robaczki powoli wypełzają na czarny, wysoko
nad nami rozpięty materiał.
Robi się nawet romantycznie, poddajemy się
klimatowi. Bliskość. Namiętny pocałunek.
Nieco zbyt teatralny, jakbyśmy przed
stadami żab, chmarami komarów i meszek
odgrywali scenę z gotyckiego melodramatu.
Jak tak dalej pójdzie, odurzeni nastrojową
ciszą, zauroczeni okolicznościami przyrody
rozwyjemy się, pod blady księżyc wzleci
pompatyczna pieśń chwaląca najpiękniejsze z
uczuć: pragnienie.
Pan Stasiek D., jeden z najbardziej
aroganckich ludzi jakich znam, przyplątuje
się właściwie znikąd. Wychodzi z mroku,
wypada z nocy, jest wyrzygany przez
ropuchę. Mniejsza o to.
Przychodzi w samą porę, by zburzyć
nieznośnie sielankowy klimat, uwolnić
mnie-Julię i ciebie-Romea od obciachu.
Ledwie przedstawiwszy się nawija coś w swym
cwaniackim dialekcie. Sprawia, że więdną
nenufary, księżyc w kształcie serduszka
urywa się z haczyka, na którym był
zawieszony, spada i roztrzaskuje się o dach
armalnowickiej podstawówki.
Chwali się, Stacho, czym popadnie, od
kupionej za psi grosz kilkunastoletniej
komórki, po fakt, ze w dziewięćdziesiątym
piątym przeszmuglował do czy od Ruskich...
nieważne.
Od tej jego nawijki, chyba z zażenowania
zaczynam mieć mdłości. Nuży mnie
wysłuchiwanie bajek o pędzeniu koni do
Czeczenii, czy kolegiumm za kłusownictwo,
jakie ma do zapłaty.
Piwnica ruiny staje się piwnica mojego
domu. Kompletnie nie zwracamy na to uwagi,
jakby była to najnormalniejsza rzecz pod
słońcem. Znaczy... pod księżycem.
Znużony i niemalże torsjując idę na górę.
Zostawiam cię, ukochaną dziewczynę w
towarzystwie podstarzałego lowelasa, w
dodatku moczymordy. Co mi odbija? Ciężko
określić, w końcu to tylko sonata
księżycowa, opera cieni.
Kładę się spać. Sen we śnie, jak opaczna
matrioszka - większa lalka jest ukryta w
mniejszej.
Śni mi się skała, wielka i szara, pozornie
- zwyczajna, ot - starsza
siostra-bliźniaczka kamulca z mojego
ogrodu.
Ale jest to przedmiot niezwykły: potrafi
myśleć, marzy i tęskni, choć do końca nie
wie, za czym; w swym kamiennym, utajonym
życiu przecierpiał więcej niż niejeden
człowiek. Zamknięty w formie, z której nie
ma ucieczki, infrawięzieniu, zżerany przez
ciężką (jak on sam) deprechę, przypomina
skazańca przykutego łańcuchami do ściany
lochu. Nikt nigdy go nie oswobodzi, nie
istnieje petroamnestia, możliwość zdjęcia
zaklęcia.
On tak po prostu musi trwać, został
stworzony, by odbywać pokutę za grzechy,
które nie miały miejsca, okrutna matka
natura stworzyła go jako wiecznego pątnika,
powierzyła mu rolę więźnia będącego
jednocześnie własną celą śmierci.
Gdy na owej skale siada motyl - potrafi ona
słyszeć, skrzydła przybysza pełnią rolę
rejestratorów (nie pytaj, jak to działa -
to przecież sen podwójny, prawa fizyki,
dynamiki, czy innej akupresury zwyczajnie
mogą nie obowiązywać).
Kiedy przysiada ptak - nasz nieszczęśnik,
nieszczęśnica, nasze ciężkie, pozapłciowe
siedem nieszczęść widzi jego oczami. Za
każdym razem bacznie lustruje okolicę, choć
zna przecież każde drzewo, kępkę mchu,
krzew.
Jeśli na skałę wejdzie gromadka, albo i
cała dywizja mrówek - układają się one,
poddając się jej woli, w litery. Krzyczy
bezgłośnie, niemy cierpiętnik, we
wszystkich językach świata. Nie ma komu
tego czytać, wokół - jedynie nieuleczalnie
niepiśmienne zwierzęta.
Nieco poetycki obrazek nakreśliłem,
nieprawdaż? Bajuszkę bez morału, harcerską
piosneczkę o prowadzącym do samobójstwa
niespełnieniu, pastorałkę country.
Budzę się we śnie. Idę do piwnicy. Pan
Stacho się zmył. Leżysz, niczym zezwłok,
nakryta płachtą. Słysząc kroki mówisz,
żebym się nie zbliżał, broń Boże nie
odsłaniał. Zakazujesz patrzeć. Temu - jak
się okazuje - bydlakowi coś odbiło i cię
podpalił.
Nie wierząc do końca własnym uszom, uznając
to za nie najmądrzejsze żarty, ściągam
narzutę. Zamieram. Jesteś zwęglona,
skarbie, na żużel. Zjarałaś się
doszczętnie. Szkielet leżący na betonowej
podłodze.
Wzdrygam się ze zgrozy i szoku.
Odwracasz ku mnie czaszkę. Ta - kruszy się.
I jesteś skorupami przedwiecznej amfory,
którą jakiś bezrozumny profan wyrzucił do
śmieci wraz z obierkami kartofli.
Mechanicznie, jak w transie, kompletnie
zdruzgotany wychodzę na dwór. A tam -
spodzianka, u furtki stoi bus, z którego
wysiadają dawno zapowiedziani goście (z
jakiej okazji?): twoi synowie-dryblasy,
pyzate córki, tabuny otyłych ciotek i
pyzatych wujków. Wysypują się z osobowego
volkswagena transportera pradziadkowie wraz
ze swoimi pięćdziesiąt lat młodszymi
żonkami, pryszczate kuzyniątka.
Mijam ich, wesołych uczestników przyszłej
stypy. Brzydzę się uśmiechów, wywołują we
mnie uczucie pogardy, odruch wymiotny,
ponadto - potęgują rozpacz, najcięższą z
możliwych. Wwiercają się tym chichotem, nie
wiedząc co zaszło, w głąb ropiejącej rany.
Jątrzą, bezwiednie. Nie są niczemu winni,
jednak patrzę na nich jak na rozdęte i
sine, wielodniowe trupy leżące w pełnym
słońcu.
Zaraz wam zrzedną miny.
- Nie idźcie tam! Ona nie żyje, jej już nie
ma... Koniec zombie party. Won, won... -
szepczę przezroczystym głosem. Ledwie
jestem w stanie mówić.
Mijam hałaśliwą gromadkę żałobników in spe.
Idę przed siebie krokiem cyborga.
Nieczłekokształtny już robot popsuł się pod
wpływem traumy, zbyt ciężkiej do
udźwignięcia nawet dla żyjących osób,
deewoluował. Człapie powoli. Sam nie wie,
dokąd. W jego przepalonej głowie nie działa
żaden układ scalony. Nie świeci nawet dioda
sygnalizująca poważną awarię.
Robię olbrzymie koło: okrążam rodzinną
wieś, powiat, województwo. W milczeniu.
Stąpam ostrożnie, jakbym szedł po szkle,
albo rozżarzonych węglach. Uciekam od
egzaltacji, księżyca, miłości,
romantycznych spacerów. Wyrzyguję
rdzewiejące metafory. Poezja skończyła się
na Kill'em all, spłonęła w ognisku, przy
którym siedzą kamienni Armalnowiczanie.
Śpiewają nostalgiczne szanty o morzu,
którego fale są zdolne ukoić każdy popiół,
na powrót przeobrazić go w materię
ożywioną.
Wierzcie w bajki, a dobrze na tym
wyjdziecie - uda wam się odkryć piękno
manowców.
Nie wiem, ile czasu zajmuje mi peregrynacja
po kraju: czterdzieści lat, dziesięć, jak
Odysowi, czy może za sprawą czarów udaje mi
się przemierzyć Rzplitą w zaledwie
kwadrans.
Podwórze - opuszczony plac zabaw. Miejsce
tragedii. Brakuje tylko taśm policyjnych i
kredowego obrysu zwłok. Choć może jest? Nie
mam odwagi sprawdzić.
Przy schodach - świeży kopczyk. Złoci się
piasek, uśmiecha kłamliwy bożek-bredziciel.
W zanadrzu trzyma nóż-motylek, by wbić mi
go w myśli. Poszatkować je. Niech będą
pokruszone jak... Jezu. Tu ją
pochowaliście? Choć w zasadzie rodziny się
nie wybiera, ale... czemu ci z wyglądu
prostoduszni wariaci zrobili coś tak
nieludzkiego, okazali ci tak kosmicznie
wielki brak szacunku? Nie spodziewałem się
po nich mściwości (z resztą - za co? Byłaś
przecież chodzącym dobrem, bezskrzydłą
anielicą), lub barbarzyńskich drwin. I to w
takiej sytuacji...
Głupota biła od każdego z nich, ale bycie
poczciwe, pospolicie durnym to przecież
żadna zbrodnia. Ale takie coś? Bywa, że
najgorsi kryminaliści, zwyrodnialcy,
seryjni mordercy, ludobójcy szanują swoje
rodziny, nie dadzą skrzywdzić najbliższych.
Gangusy meksykańskie, czy filipińskie,
członkowie karteli, Braci Sołncewskiej...
potwory z zimną krwią torturujące porwanych
nowych Ruskich... szczycące się
wydziaranymi na piersiach podobiznami żon i
dzieci... zakapiory bez cienia skrupułów,
za dolara czy rubla gotowe wybrać
człowiekowi oczy, albo poderżnąć gardło...
ściskające pociechy... A tu? A tu? - bredzę
wchodząc do domu. Chyba tylko po to, aby go
podpalić. Niech będzie taki, jak na
początku bestialskiej bajki. Czuję, że chce
tego, rosi, wręcz domaga się, abym
doprowadził go do stanu, jaki objawił się
podczas iluminacji, zwidział się dwojgu
zakochanym poszukiwaczom wrażeń, którzy
niechcący zapuścili się za daleko, poniosła
ich wypraw, niczym spłoszony koń; wyszli
poza mapę i znaleźli się na nieznanym
kartografom terenie: w głębi resztek twojej
czaszki. To terra incognita, ale
natychmiast orientuję się, że to miejsce
nieprzyjazne ludziom; dobrze czuć tu się
jedynie białe wrony, osiwiałe kruki i
świeżo zlazłe ze skały karawany mrówek.
Ktokolwiek zamieszka w tej śmierci, osiedli
się w sercu bagna, nie będzie mógł
otrząsnąć się z traumy, pochowa się za
życia w szarej, okopconej czarce.
Ktoś będzie z niej pić płonąca benzynę.
Diabeł? Bez przesady, może po prostu
sąsiad-alkoholik, najlepszy kolega pana
Staśka-piromana.
Papierową dłonią naciskam klamkę. Jestem na
tyle bezwolny i skuklały (skukłowaciały?),
że w zasadzie nie wchodzę, to dom mnie
wsysa. Przekraczam róg kapliczki położonej
na jednoosobowym cmentarzu.
Siedzisz, kochanie, w dawnym pokoju moich
dziadków. Zabandażowana aż po szyję. Masz
krótkie włosy. Brzydko ci w tej fryzurze,
przecież wiesz, że nie podoba mi się
uczesanie "na chłopaka". Ani tym bardziej
"na jeża". Skinówom mówimy zdecydowane nie,
irokeziarom - dziękujemy.
Pielęgniarka w białym kitlu, usłużna
siostra miłosierdzia karmi cię z miski
cienką zupiną.
- Cześć... - rzucam w przestrzeń. Nie witam
się z nikim. To wywołane szokiem
halucynacje?
Masz zmienioną twarz. Bije od niej smutek.
E tam, fuszerka, nie zwidy, garażowa
replika lamborghini.
- Cześć, Flo - odpowiadasz. Głos chyba ten
sam. W szoku trudno ocenić, ledwo wiem, jak
sam się nazywam.
Rozmawiamy krótką chwilę, niejako przez
szybę. Twierdzisz, że będzie dobrze, co
prawda masz znaczny procent poparzonego
ciała, ale pan doktor przepisał cudowna
maść, ekstrakt z oczu susła, czy świstaka;
specjalnie dla ciebie regionalny oddział
NFZ sprowadza ją z Kambodży. Po kosztach,
pełna refundacja, płaci się jedynie trzy
osiemdziesiąt sześć za przesyłkę.
- Widzisz? Nawet Poczta Polska poszła na
rękę choremu. I jak tu mówić, że w ludziach
nie ma empatii? Taryfiarze sami z siebie
zaoferowali, że będą podwozić na
rehabilitację, korporacja grosza nie
weźmie.
- O, patrz jakie fajne kule dostałam.
Oryginalne, Givenchy. Też nie wiedziałam,
ze to nie tylko marka modowa, że robią teżż
sprzęt rehabilitacyjny. Wózka nie
potrzebuję, z resztą - był za dopłatą -
dwie stówy. Ale super - pozłacany, jak u
Larry'ego Flynta.
Nie słucham dalej. Wychodzę na schody. I
oto stoję na pomoście. Pode mną... a, co
będę streszczać? Hop! - zeskakuję w szarą
czeluść (biedawersja czerni, prawdziwej
głębi w której jak grzyby po deszczu
wyrastają szkielety. Ludzi i budynków.).
Spadam po przeciwnej stronie globu, gdzieś
w Poliaustralii Nordyckiej, prosto na głowę
pana Staśka. Myślał, tknięty wyrzutami
sumienia cwaniaczysko, że uciekając
najdalej, jak to tylko możliwe ukryje się
przede mną, nie dosięgnie go zemsta?
I widzisz, wyniosły frajerze, znalazłem cię
nawet tutaj.
Łoskot, jaki rozlega się, gdy nasze ciała
uderzają o ziemię, budzi smoki. Wyłażą
zaspane z pieczar, najniższych poziomów
parkingu pod Flor Tower. Rozklejają
pazurami ślepia.
Tymczasem ja budzę się na dobre. Nieco
oszołomiony przeżytą właśnie przygodą.
Zostawiam cię na pastwę nowych bajek. Bądź
grzeczna, kochanie, niech śnią cię jedynie
poczciwe bestie, aseksualni pisarze, cieśle
stawiający wyłącznie spalone budynki.
Unikaj biednego w sumie pana Staśka. który
w niczym mi nie zawinił, jest niejako
ofiarą tego snu; został wplątany w
zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem.
Doprawiłem mu gębę, posądziłem o czyn
najgorszy z możliwych.
Nie powinienem był, wiem, ale przecież
trudno jest okiełznać sen, zwłaszcza taki
wielopłaszczyznowy, nakazać mu cokolwiek.
To zwierzę. Jedna głowa wyrasta z drugiej.
Obie, kamienne, mówią to samo: abym nie
przestawał być wierny. Syczą poematy o
przywiązaniu.
Drobny armalnowicki cwaniaczek wypala
wszystkie twoje choroby. Odradzasz się
odporna na najgorsze france, w tym
szczególną: pewnego somnambulika, który
szukając miłości gotów jest zaśnić się na
wielokrotną śmierć.
Nie wierz w niego, a wyprowadzi się z
Armalnowic.
Wiesz? Chyba już zaczął się pakować.
Komentarze (5)
Dżizas chłopie. Zakręć kran, bo Ci się woda leje.
Mętna strasznie do tego.
W nawiązaniu do komentarza u Jazkółki: drugi
najpaskudniejszy komentarz, jaki w życiu dostałeś.
Pozdrawiam.
Świetny ten kolejny rozdział powieści, pozdrawiam :)
dzięki. MI SIĘ TO NAPRAWDĘ ŚNIŁO.
nie można Ci odmówić wyobraźni tekst czyta się jednym
tchem i tylko żal, że już koniec Pozdrawiam :))