Memuarion cz. II. (proza)
Gdzie w tym czasie znajduję się ja? Stoję
za kamerą? A skąd!
Jestem ową lampą, lodowatą i sterylną,
zwierzęciem pozbawionym uczuć i zarazem
przedmiotem. Niszczę, kaleczę i zwiedzam,
penetruję.
Po drugie: pochwała mutowania. Poważnie:
niech żyją uskoki myślowe, nagłe zmiany
kadru, odbieganie od tematu.
Zostawiam cię, kochana, w jakże
nieprzyjemnym miejscu. Leż w owej norze.
Nie dogorywaj, przebita lampą jesteś
silniejsza, niż kiedykolwiek. Masz w sobie
ładnych parę kilogramów metalu i plastiku.
A w każdym drzemie ukryty, wpisany, wgrany
mężczyzna.
Nasz film urywa się po zaledwie pierwszej
scenie. Taśmie wyrastają rogi, kopyta,
kartki, zęby i okładki. To dzieło-owoc
wszechsztuki, wizualny mutant. Etiuda,
którą można pogłaskać, przeczytać,
okiełznać. Albo przekłuć szpilką, przebić
torreadorską lancą. To byk poświęcony
bogini, epigramat, pierwsza część Sagi o
Ludziach Bez Idei. Otwórz na oścież
wszystkie zmysły, a zrozumiesz go w pełni,
odkryjesz, dlaczego mógł istnieć wyłącznie
jako twór wielopostaciowy, fragmentaryczny,
niczym teledysk. Zadziwi cię jego ukryta
spójność.
Rozchyl wargi. Szerzej. A teraz wysuń
język. Nie bój się - to nic obleśnego.
Czujesz ten smak? Kwaskowaty i szczypiący.
To druga zwrotka mojej filmowej litanii.
Zaczyna się od widoku obrazu Kobieta z
deltoidem (olej, artysta nieznany, 1986).
Galeria-nie galeria, może burdel, w którym
na ścianach są prezentowane prace co
bieglejszych w sztuce malowania
prostytutek. Albo opuszczony budynek
kościoła Pastafarianizmu, byłych czcicieli
zjedzonego boga.
Para stoi przed płótnem. Gapią się?
Nieee... kontemplują, liżą oczami, próbują
pojąć, co do jasnej ciasnej twórca miał na
myśli.
On - inkurablista, znający na pamięć
wszystkie nieuleczalne choroby (sam bywa
jedną z nich).
Jego partnerka - oszustka, obrośnięta od
wewnątrz kolcami i pancerzem, zbroją nie do
zdjęcia, wieczna dziewica, której
hymen-jeżozwierz okaleczył już niejednego
śmiałka, frajera chcącego odbyć z nią
stosunek. Cnotka-niewydymka raniąca palce
do krwi podczas codziennych prób
samozaspokojenia. Blaszana dama o
plastikowym charakterze i moralności z
pirytu, złoto dla naiwnych, Gorgona z głową
przaśnej polskiej Barbie, mateński
słowiańskiej, zarazem - seryjnej
morderczyni.
Co widzicie? Ostre linie, krawędzie niemal
wrzynające wam się w gałki oczne. Żółte,
tandetne ramy. Farbę w kształcie
uśmiechniętej facetki (ma wulgarny ryj, nie
twarz, ale właśnie ryło, mordziakę jak u
siedemdziesięcioletniej alkoholiczki i
narkomanki).
Ten obraz to muzyka. Weźcie głęboki wdech,
a do waszych uszu dotrze wrzask Daniego
Filtha, wrzask umierających ze starości
Tupaców i Notoriusów B.I.G., śmiech
obdzieranych ze skóry Sław Kwaśniewskich.
Usłyszycie, jak na stosie ofiarnym
skwierczy ta od słońca w całym mieście.
Ten obraz żyje, niedługo wyjdzie z ram. Nie
widziałeś tego jeszcze.
- Co sądzisz? Bohomaz. Chyba...
- Czy ja wiem? Jakby było jaśniejsze... -
duma wszechtruciciel (domyśliłaś się już,
że gram go właśnie ja? Przyznaj - nie było
to trudne).
- Sztuka współczesna. Na trzeźwo i bez
dragów - nie rozbieriosz.
- Zdegenerowane. Niedobrze się robi od
samego patrzenia. Co za brakorób...? A,
patrz - sam malarzyna wstydził się tego,
tfu, dzieła, że nawet go nie podpisał. -
Ręce obcinać za takie partactwo. Przy
samych uszach, tak, by z człowieka nie
zostało nic, prócz łba. W zasadzie - mogą
być same usta. By przepraszały dośmiertnie
za wybryki rąk żałosnego kabotyna. Resztę
ciała można by oddać na pożarcie psom, albo
do ZOO, dla lwów. Taka kara nauczyłaby
gniociarzy, szmirotwórców, jeden z drugim
pięćdziesiąt osiem razy by się zastanowił,
zanim by sięgnął po paletę i pędzle...
- Jak dla mnie - sensowne polskie malarstwo
kończy się na obrazie Madonna i żigolak,
tego, jak mu tam... Potem to już tylko muł,
ryby wyżerające sobie z pysków jeden
pomysł, szakale wydzierające sępom
zeszłoroczną padlinę... - mądrzy się pani
jeż.
Po trzecie: lep na myśli. Krążą u sufitu,
po czym giną z głodu przyklejone do taśmy
filmowej, jaką przewiesiłem przez ramiona
żyrandola.
Słuchajcie, widzowie, jak jęczą na chwilę
przed zdechem, zeschnięciem się na wiór,
kolejne kadry efemerycznego filmu.
Czy zjawi się ktoś skłonny uratować owo
zwierze ze śmiertelnej pułapki?
Halo, czekamy na ciebie sponsorze - brzęczę
z offu. Wielogłosowo. Każdy owad to
przecież ja. Na tym polega sztuka filmowa,
magia, iluzja: by doszywać sobie skrzydła,
ciągle pozostając nielotem.
II. Nieboskupienie
Myśli mi się o siedemnastoletnim
perkusiście heavy metalovego zespołu
Cematery, który to w roku mojego urodzenia,
roku Czarnobyla przypadkowo powiesił się
podczas magicznych rytuałów/czarnej mszy -
teraz będzie najlepsze - podobno
celebrowanej przez jego... babcię. Tak,
babunię kochaną.
Ja pierdzielę - trudno o głupszą śmierć. Ta
historia nadaje się do mojego filmu.
Chodź, biedaku - zapraszam nastoletnie
zwłoki kindersatanisty. Usiądź pomiędzy
klatkami, wtop się w taśmę. Potrzebuję
takich jak ty nieszczęśników, którym
przydarzyła się głupia i bezsensowna
śmierć, mieli nieszczęście umrzeć
delikatnie rzecz ujmując niestandardowo.
Pościeli im się, kochanie - tu zwracam się
do mojej dziewczyny - w dużym pokoju na
trzecim piętrze naszego parterowego domu,
pomiędzy chmurami.
Wbijam w niebo palec wskazujący. I
matowieje, krzepnie świetlista czasza nad
nami. Staje się ciałem stałym.
Przychodzi mi na myśl termin słońcoskłon,
neologizmuję, choć mam nienajlepszy humor.
Przeciągam paznokciem po miedzianej
powierzchni, żłobię koryta przyszłych rzek.
Płyńcie nimi, laureaci Nagrody Darwina,
śmiałkowie, którym zdawało się, że wejdą w
klapkach na szczyt Kanczendzongi, amatorscy
kaskaderzy spaleni na żużel we wrakach
rzęchów, o zmiażdżonych w wypadkach
bezmózgich głowach.
Pozwól im wejść, kochana. Niech myślą nami,
niech bawią się w nas. To tylko niemy film,
a my jesteśmy planszami, na jakich zapisuje
się listy dialogowe. Potrzebujemy bohaterów
miejskich legend, dzielnych bezdomnych
lumpów po zmroku przeistaczających się w
herosów, Slendermanów i Wonder Women. W
ekranizacji naszego życia muszą wystąpić
strzygi, yeti, topielice, całe stada
wielkookich, spokrewnionych z lemurami
bóstewek. Ich zadaniem będzie
przeistaczanie się w nas.
Mnie na przykład zagra pięćsetletnia Baba
Jaga, tobą będzie kilkudziesięciu
krasnoludków, Set i dziwożona.
Chodźcie, egipscy, sumeryjscy i azteccy
bogowie, staniecie przed jednym z
najtrudniejszych zadań: zagracie czas; nie
jego personifikację - Chronosa, ale upływ
chwil, powolne umieranie, wszechstarzenie.
Spróbujcie wcielić się w przemijanie,
komiczni bohaterowie opowiadanek
pornograficznych, ofiary wypadków
komunikacyjnych, zbrodni wojennych,
masowych mordów dokonanych bez cienia
powodu.
Bądźcie lekarstwem na rozum i stateczność,
wyzwoliciele z okowów logiki,
sztukmistrzowie w lśniących pelerynach,
pożeracze komet, antyrzeczowi
wybzdurzyciele losów, fałszywi kombatanci,
inni tchórze jak ognia bojący się luster,
aparatów fotograficznych, kamer i podawania
prawdziwego nazwiska, właściciele
sfałszowanych dowodów osobistych, metryk i
praw jazdy.
Udaję się z wami na wieloletnią emigrację
od samego siebie, zrzucam wylinkę - taśmę
filmową, do plecaka pakuję
najpotrzebniejsze rzeczy: litr bimbru z
makówek, dynamo pochodzące jeszcze z roweru
pradziadka (nie wiem, po co ciągle trzymam
je w szufladzie, chyba popełniam zbrodnię
sentymentalizmu, grzech nadmiernego
przywiązania do przeszłości i rzeczy,
materialistyczne wykroczenie przeciwko
wolności), pożółkłe książki kucharskie, na
kartkach których nadżarci przez mole
szefowie restauracji radzą jak najlepiej i
najsmaczniej upichcić łasicę, borsuka, czy
kangura, skunksa w sosie cudzym, albo
nornice; odznakę Zasłużony Outsider III RP,
konserwy turystyczne, jakie comiesięcznie
dostaję z GOPSu w ramach programu
dożywiania bezrobotnych
literatów-alkoholików, kilogramy esperali ,
anticoli, zasuszone i zminiaturyzowane na
Borneo głowy co słynniejszych polskich
narkomanów i syfilityków.
Zabieram w drogę podkradzione z okolicznej
apteki lekarstwa na choroby, które można
przywlec z Księżyca, albo Wenus (nocny haj
potrafi zaprowadzić człowieka nawet w
najodleglejsze galaktyki, pod drzwi pałacu
prezydenckiego, albo do przycmentarnej
kaplicy).
I teraz - co? Potulnie przed siebie, nóżka
za nóżką?
Jasne, że nie. Wiosłuję przez grynszpanowe
niebo w poszukiwaniu najczystszej blagi.
Nie wystarczy mi już własna, całkiem
skromna i pocieszna nieprawduś,
kłamstwunio. Chcę esencji, domagam się
ekstraktu, zasługuję na najjadowitszą z
występujących w przyrodzie ściem. Niech
będzie to słowo "kocham" wypowiedziane
przez kata na chwilę przed wykonaniem
wyroku śmierci (pętla z drutu kolczastego
jest dość niewygodna, wrzyna się w szyję,
partaczu!), obietnica życia pozagrobowego,
przebieg aut z najbliższego komisu, czy
data przydatności do spożycia kiełbasy,
którą wczoraj kupiłem.
Komentarze (2)
Ja Cię kręcę Ty to masz zawsze pomysły :)
lubię szczególnie ten fragment o sztuce. To byłoby
ciekawe, przejsc się po muzeum sztuki współczesnej i
usłyszeć te wszystkie skrajne opinie, zbudowane na...
no właśnie to jest ciekawe, z czego się to bierze.