Memuarion cz. IV
Do głowy został wtłoczony silikon, albo
jeszcze lepiej: pianka montażowa. Skrzepł,
zastygł, zbrylił się ów przepaskudny
materiał. Nie mogę go wypluć, wykichać ani
pozbyć się samodzielnie w jakikolwiek inny
sposób; jedyna nadzieja w (oby jak
najszybszej) operacji. Zapomnieć,
zakrztusić się tajemnicą, strawić ją. albo
znaleźć chirurga-amatora, na tyle
szalonego, by zechciał przy pomocy młotka i
ręcznej piły do drewna, w garażu otworzyć
mi czaszkę i wyjął z niej niepotrzebne
myśli.
I co z tego, że wyimaginowana córka
przyniosła mi naboje wystrzelone przez
kremlowskich siepaczy? Mam dość tematu
niedawnej katastrofy, wszystkich jej
aspektów. Brzydzą mnie teorie spiskowe,
mdlą domysły, chce się rzygać na widok hord
ciekawskich turystów wysiadających z
autokarów, by zrobić zdjęcie, jedno,
drugie, osiemset piętnaste; by nagrać
filmik. Wycieczki jadące do pobliskiego
muzeum Kraszewskiego zatrzymują się, by
popatrzeć na mój biedny, były sad, hałdy
ziemi przeoranej przez spadłe cielsko
maszyny. Potem - przekopanej przez
dziesiątki archeologów. Patomorfologów.
Zoologów. Genetyków funeralnych. Przez
wróżbitów, poszukiwaczy zaginionych Arek
Przymierza.
Fotografujcie co się da, chamy: kikuty
brzóz, grusz i jabłoni, martwe pnie z
głęboko powbijanymi weń fragmentami
skrzydeł i kadłuba, odłamane konary,
gałązki, na których pomiędzy suchymi liśćmi
prześwitują strzępki ubrań, kłębowiska
kabli, których jeszcze nie zachachmęcili
złomiarze, by je opalić (cena miedzi w
skupie podobno znowu poszła w górę),
resztki foteli, gaśnic, pokładowej
elektroniki, bagaże ofiar. Kamerujcie
strzaskane ule, to swego rodzaju
blokowisko, jeszcze niedawno tętniące
życiem, dziś - zmiecione z powierzchni
ziemi.
Początkowo odganiałem was, prostacy,
krzyczałem, że to teren prywatny i nie
wyrażam zgody na rejestrowanie
czegokolwiek. Oczywiście - jak grochem o
ścianę, nie docierały do nikogo prośby,
groźby, czy wyzwiska.
Odpuściłem więc, w pełni świadomy porażki,
jaką niesie ze sobą walka z wiatrakami. Nie
będę ogradzać postsadu wyższym płotem,
budować murów, parawanów. W czasach, gdy w
powszechnym użyciu są drony byłoby to
delikatnie rzecz ujmując mało sensowne,
pełne bezsilnego, burackiego uporu.
Włożyłem ręce do kieszeni, spod
półprzymkniętych powiek obserwuję tłumy
gapiów, kawalkady dziennikarzy,
samozwańczych archeologów, nastolatków
wabionych wonią padliny, nieco nekrofilska
chęcią dotknięcia, zasmakowania wręcz
skrzepłej krwi, jaką ciągle zbryzgane są
drzewa.
Mieszkańcom ościennych miejscowości dawno
już spowszedniał przewróconego na drugą
stronę, podszewką na wierzch, oskórowanego
sadku; policje, służby specjalne dawno
straciły zainteresowanie tym miejscem.
Nawet nie ma komu posprzątać tego bajzlu,
przyroda zaczyna zakrywać krater zielonymi
mackami. Drżące i wątłe, białe kwiatki
nieśmiało wyrastają z rękawów porwanych
marynarek i garsonek, rachityczne
pokrzywki, jakby wstydząc się swego
istnienia wyrastają z podróżnych toreb,
walizek z niegdyś ważnymi papierzyskami.
Parę dni temu przyjechał dźwig i zabrał co
większe fragmenty wraku. Nie pytałem,
dokąd. Nie będę robić za wścibską babinę,
przekupę chcącą wiedzieć wszystko, a nawet
jeszcze więcej. Siedziałem na werandzie z
nieodłączną szklaneczką czegoś mocniejszego
w dłoni, znudzony patrzyłem jak robotnicy w
asyście policji zabierają bebechy martwego
samolotu, wydzierają spod ziemi głęboko
wbite żebra i kły, kości skrzydeł,
sterówki, zgięty na kształt banana
dziób.
Reszta ciała poleży zapewne przez następną
pięciolatkę, może nawet i dłużej; las
wchłonie szczątki maszyny i jej pasażerów.
Nie kiwnę nawet palcem, by zrobić porządek
z tym syfem, choć to przecież mój teren.
Nie czuję się i nie jestem winny, z jakiej
więc racji mam wypruwać żyły, by sprzątać
spadły z nieba majdan?
Niech leży, na wieczną rzeczy pamiątkę,
niech szpeci. Grzebcie się w niedogniłych
okruchach, przeszukujcie centymetr po
centymetrze ciągle cuchnący paliwem
lotniczym grunt. Może znajdziecie zapalnik,
lont odpadły z laski dynamitu. Albo więcej
łusek.
Huk nadal rozbrzmiewa w powietrzu, wciąż da
się słyszeć ryk dogorywajacej bestii.
Niedawno przeżyłem nowe narodzenie, obmycie
odradzające, poznałem najważniejsze ze
słów: spokój. Podążam za filozofią, jaką
niesie za sobą milczenie, stanie z
założonymi rękami. Czczę ideę szlachetnego
nieróbstwa, codziennie składam hołd jakże
wzniosłej, mądrej i pięknej ciszy przed...
jeszcze większą ciszą - nieistnieniem.
Zakutany we włóczkową zbroję, dzierżąc
papierowy miecz, dzielnie walczę z
inwencją, zapałem, entuzjazmem. Oduczam się
uśmiechać, kamienieję od wewnątrz. Nie,
cały się zbrylam, skóra zmienia kolor na
szarotrupi.
Każdy ma takiego tupolewa, na jakiego
zasługuje - układa mi się bon mot. W moim,
lśniącym niczym muchy obsiadajace padlinę,
albo swieży krowi placek, leci
dziewięćdziesiąt sześć pluszowych misiów.
Uśmiechają się, na ich wesołych pysiątkach
odmalowuje się bezgraniczna błogość.
Błyszczą śnieżnobiałe ząbki.
Zimno mi, stoję po kolana w hektolitrach
porannej rosy. Sadek, zaspany, nie
dobudzony z nocy, tętni, drży, oddycha.
Nasiąkam promieniami wschodzącej,
pomidorowej kuli. Za stodołą płonie
horyzont. Czuję, ze zaraz dojdzie do
katastrofy, z chmur spadnie do cna
skorodowana pucha, lotem koszącym zmiecie
wszystko w promieniu kilkudziesięciu
metrów. Nie mogę się doczekać.
Rytuał tragedii należy powtarzać
codziennie, z dokładnością co do sekundy,
kropli, okruchu szkła, odwzorowywać z
pietyzmem narodową śmierć. Budzić ją z
grobu, nie dawać usnąć, zatrzeć się,
przyblaknąć. Musi ciągle być żywa,
namacalna, świeża i niezagojona. Niech
bezustannie kręci się karuzela pochodów,
miesięcznic, ekshumacji. W naszych uszach
musi ciągle dudnić TERRAIN AHEAD, PULL UP,
PULL UP!
Zamykam oczy. Z rozdartych brzuszków
maskotek, niczym konfetti sypie się drobno
posiekana gąbka. Okruchy sztucznych płuc,
serduszek, jelit. Turpizm za dychę,
przedszkolna zabawa w wojnę, jasełkowa
inscenizacja piekła.
- To był zamach! - krzyczy sąsiad zza
płotu.
- Tak, masz pan rację - odpowiadam nieco
flegmatycznie i od niechcenia.
- Na zdrowy rozsądek. Zamach na logikę,
mord z zimną krwią. Podłożono termobaryczną
bombę. gaśnice napełniono trotylem. W
rozpylonym helu, radioaktywnej mgle,
oparach wydobbywających sie z głó
oczadzeńców nie sposób bezpiecznie
wylądować.
- Młody jesteś, to guzik się znasz. Ruscy,
krasnoarmiejcy, kagiebiści podali pilotom
rybę zatrutą dioksynami, jak swego czasu
Juszczence - wieszczy moherowy ciemniak.
Słucham z ironicznym uśmiechem.
- Już kwadrans po wylocie z Warszawy
zrobiło im się niedobrze, obraz sie
rozmywał przed oczami, dwoił się, skakał.
Robili co mogli, chłopaki, ale wiesz jak to
jest pilotować takie bydlę, gdy cały świat
wiruje...
- Mówili ci, nawiązał pan telepatyczną
więź, że tak wszystko wie?
- "Powtarzać tragedię do znudzenia,
przejeść się nią aż do porzygu.
Znienawidzić jeszcze bardziej" - myślę.
Sąsiad nie odpowiada. Zadumał się,
biedaczysko, nad sprawami zbyt trudnymi jak
na jego jednokierunkową mózgownicę
Komentarze (4)
I
Byłam i przeczytałam :) pozdrawiam Flo :)
Może oni tak myślą stojąc przed Putinem
a murem nie do przebycia, wtedy wszystko jest możliwe,
robi się rzeczy niewyobrażalnie podłe.
Pozdrawiam Florku.
Powiem Ci pomysłowa powieść, pozdrawiam :)