Memuarion cz.I. (proza)
I. Wszyscy mężczyźni to ja
Postawmy sprawę jasno: kompletnie,
podobnież jak na murarce, ciesiołce,
chirurgii, metalurgii, arytmetyce, czy
litografii, nie znam się na filmach. Jestem
laikiem zarówno jeśli chodzi o ich
robienie, wytwarzanie, klecenie z desek,
szmat, plastikowych kubków, zbijanie z
myśli, butelek po oranżadzie i co tylko w
łapy hiperreżyserowi by wpadło, jak i
odbiorze; odzwyczaiłem się od telewizora,
nie lubię, pogniewałem się na owo pudło.
Do najbliższego kina mam - bagatela -
trzydzieści kilometrów. Na komputerze
również nie oglądam dziesiątej muzy,
zwyczajnie nie nauczyłem się, nie umiem,
nie chcę, nie leżą, nie smakują mi filmy z
internetu, są przypsute, ich termin
ważności minął tydzień temu, a mimo to
chciwy pan sklepikarzyna ciągle trzyma je
na półkach, pomiędzy świeżym towarem.
Pewnie liczy, że znajdzie się jakiś
niedowidzący frajer, kupi, zapłaci jak za
pełnowartościowy produkt.
Co mi uwiera i doskwiera w kinematografii?
Wszystko i nic - odpowiadam dość wymijająco
i cwaniacko, choć tak właśnie czuję - z
jednej strony nuży mnie, żenuje, niekiedy
oburza swoim żałośnie niskim poziomem, z
drugiej zaś - mam świadomość że wina, jeśli
w ogóle można rozpatrywać tę kwestię w
kategoriach zbrodni i kary, grzechu
apostazji, niewiary w sprawczą moc obrazów
- leży wyłącznie we mnie, to w odbiorcy coś
skisło, sfermentowało, zwarzyło się.
Wziąłem rozbrat, wypisałem się z klubu
kinomaniaków, stałem się profanem, który
nie odróżnia komedii romantycznej od
westernu, nie rozpoznałby szmiry czy
arcydzieła nawet, gdyby w programie TV,
którego zresztą nie ma, jak wół, czerwono
na białym było napisane „CHŁAM, NIE WARTO
PSUĆ WZROKU”, albo „GENIALNY OBRAZ,
MAJSTERSZTYK”. Zignorowałbym recenzje
gazety, nie mogąc zlepić własnej, odnieść
się w żaden sposób do tego, co widziałem.
Reklama proszku do prania ma dla mnie takie
same walory artystyczne co filmy
Polańskiego, albo Mastroianniego. Cokolwiek
nie zobaczę - będzie sproszkowana
czekoladą, opiłkami rdzy, niejadalnym
tortem z betonu. Mój organizm przestał
przyjmować filmy, nawet krótkometrażowe,
trwające zaledwie parę minut etiudy.
Jednak, paradoksalnie, gdzieś z tyłu głowy
(co za bzdurne powiedzenie, powinienem
przestać go używać!) czuję, że nie miałbym
nic przeciwko stworzeniu własnego obrazu,
co więcej: niekiedy wręcz nachodzi mnie
ochota, by sobie od niechcenia
poreżyserować.
Jak już wspominałem - jestem w tej materii
nie tyle zielony, co przezroczysty, nigdy
nie wykazywałem zainteresowania tą
dziedziną sztuki, nic więc dziwnego, że
jest mi zupełnie obca. Nie potrafię
montować, sklejać ujęć, a - chcąc być
mikrotwórcą, amatorem, hobbystą, począć, a
może raczej znieść choćby etiudeczkę,
musiałbym umieć, bowiem nie wyobrażam sobie
oddania choćby najmniejszej części dzieła,
nad jakim bym pracował, w ręce kogokolwiek
innego; albo - o zgrozo - zdania się na
ślepy i głuchy, bezmózgi los, przypadek.
Machnięcie ręka na zasadzie „jakoś to
będzie” - wykluczone, to przecież pierwszy
stopień do piekła - partactwa, twórczego
infernum, skąd ciężko byłoby wyjść. A
znosić mak w kotle pod nazwą brakoróbstwo -
nie mam zamiaru.
Słyszałem dość niedawno o nieżyjącym już
reżyserze, było mu Walerian Borowczyk.
Twórca absolutny swoich filmów: reżyser,
scenarzysta, scenograf. I to mi się podoba
- takie mocne trzymanie steru w łapach.
Oburącz. Podobnie robił Antonisz w swych
psychokreskówkach, które - jak gdzieś
pisałem - bardzo lubię. Choć to filmy.
Jeśli miałbym stanąć za kamerą, bez
wątpienia - cokolwiek bym stworzył, choćby
i wizualny odpowiednik grafomanii,
antysztukę, spartoleństwo kompletne, wiem
jedno: byłoby to od początku do końca moje,
ja i tylko ja odpowiadałbym za ową
katastrofę.
Reżyserska ciura, adept bez jakiejkolwiek
wprawy, nieobyty przedszkolak sztuki
filmowej z początku miałby przessane - jak
to mawia młodzież w swym slangu, chcąc za
wszelką cenę uniknąć wulgaryzmu, znajdując
jego kuriozalny odpowiednik.
Miałbym przekichane i przerąbane, zmagając
się z zupełnie obcą dziedziną.
Prawdopodobnie, choć nie przesądzam, bo
różne cuda się zdarzają, poległbym już na
starcie, poddał się po nakręceniu zaledwie
pierwszej sceny.
Widzę to oczyma wyobraźni: mały Florciu w
krótkich spodenkach, z lizakiem w dłoni
zanurza się w cyfrową toń. Otwiera buzię ze
zdziwienia widząc podwodne cudowności:
aktorów o żaglach na grzbiecie, amantów ze
skrzelami uwodzących syreny o błyszczącej
łusce, płetwiastych statystów. Obcy, dotąd
nieodkryty świat odsłania przed dzieckiem
swe tajemnice.
Szkrab o błękitnych oczach patrzy urzeczony
ma leżące brzuchami do góry wraki
trałowców, na wpół przełamane żebra
Titaniców, Wilhelmy Gustloffy, na pokładach
których tańcują pokryte drobnymi muszlami,
planktonem i całym tym morskim syfem,
jakiego pełne są wody, duchy pasażerów.
Każdy zdaje się być pogodzony z losem,
który skończył się parę dekad wstecz.
Przywykli, nie mając innego wyboru, do
nie-życia, wrośli w śmierć. Wręcz celebrują
ją, jakby była świętem, tańczą stypie
kankany, tarantelle, mrugają oczodołami do
małolata, jakby chciały powiedzieć: „Chodź
do nas, najlepsze imprezy odbywają się w
życiu pozagrobowym, nie dowiesz się co to
taniec, póki nie umrzesz; będąc ciepłym i
pokrytym mięsem nigdy nie odprężysz się na
całego, najdojrzalej i najdoskonalej;
zawsze coś - dom, praca, rodzina, kredyt
hipoteczny, albo wspomnienia, będą cię
krępować i ograniczać. No wyjdź do nas,
mały! Uduś się, opij słoną wodą. Wsiąknij w
ten rytm, brak konsekwencji, trosk, dołącz
do nas! Mamy tu jak w raju, o nic się nie
kłopoczemy. Na co czekasz? Zanurz się w
bezczas!”.
Śmieją się, kościotrupy. Nawet ryby
przepływające między ich obgryzionymi do
cna żebrami zdają się być w dobrym humorze.
Panuje nastrój dziwnej, nieuzasadnionej
wesołości.
W ten oto sposób postrzegam swój ewentualny
debiut: ja sam przeciwko chmurom,
wystawiony na pokuszenie, by rzucić w
diabły nierozpoczętą pracę, wabiony przez
siły nieczyste: zniechęcenie, brak ambicji,
wreszcie: nieopierzony, zdziecinniały, nie
potrafiący mówić w swoim własnym języku,
próbujący go stworzyć. Ja-przegraniec,
indolent, któremu nie ma kto (za darmo,
rzecz jasna; za odpowiednią zapłatę pewnie
znalazłoby się co najmniej paru
nauczycieli) podstawowych zagadnień.
Dwuleworęki Florek-nieudacznik, któremu
wicher ciągle wieje w oczy, a wiedza jakoś
sama nie chce wskoczyć do głowy.
A, należy pamiętać, że jeden fałszywy krok
- i leżę na całej linii, wtapiam fundusze,
których i tak nie mam, kładę film nawet go
nie rozpocząwszy. Ja-wszechkaziciel psujący
wszystko, co w niewprawne łapki wpadnie,
chuligan w swetrze utkanym ze sprutych
arrasów wawelskich, mający na głowie
kaszkiet wyścielony kartkami wydartymi z
Codexu Gigas, przyznaję: bez elementarnej
wiedzy, nawet zaopatrzony w niezbędny
sprzęt (ciekawe, skąd go wezmę!) bałbym się
podjąć wyzwania. Ale chcę, czuję, że jest
mi ono pisane, że film, o którym tyle tu
truję, czeka na mnie, wisi gdzieś w próżni,
może za ścianą, albo w sąsiednim
województwie, i chce, bym go nakręcił,
sfinalizował. Ożywił. Wypełnił sobą.
Powołał do życia. By nie był już
niedozaistniałym trupem, zamysłem-zombie,
straszącym po nocach wracających późno z
imprezy absolwentów szkół filmowych.
Ale do rzeczy. Muszę się streszczać, za
bardzo odbiegłem od tematu, odżeglowałem w
nieznane („dryf” jak ze Sposobu na
Alcybiadesa się przypomina). a to grozi
osiąściem na mieliźnie.
Po pierwsze: dziewczyna. Kobieta. Biała i
czysta, czarna i utkana z radioaktywnej
pajęczyny. Mówię ci na ty, bo cię
wymyśliłem, stworzyłem z cyfrowego prochu,
córeczko i żono, nieznana kuzynko, matko i
znienawidzona teściowo.
Jesteś wielokrotna, powszednia i odświętna,
malowana roztopionym bursztynem, ciekłym
złotem i płynnym diamentem, opisywana
przedwiecznymi piórami marki Parker,
Waterman, kreślona najtańszymi długopisami
po trzydzieści pięć groszy za sztukę.
Święta, wielooka, żeński Światowid.
Leżysz na skórzanej wersalce. Otomanie,
kanapie, szezlongu. Mało ważne. Leżysz
naga, patrzysz w sufit. Ostre i twarde,
sterczące sutki, rozpuszczone włosy
dowolnego koloru. Ty, wielobarwna pośród
szarości, w czerni i bieli, filmowana
jedynie w trzech barwach. Więcej nie
trzeba.
Chłodno, skromnie, minimalistycznie.
Pomieszczenie, w którym się znajdujesz - ni
to cela zakonnicy klauzurowej, ni to
piwnica. Spękane ściany, na których próżno
szukać najmniejszego choćby obrazu,
zdjęcia. Tylko rysy, wyżłobienia,
blizny.
Wisi nad tobą lampa. Nie taka do
radioterapii, walki z rakiem, emitująca
promieniowanie rentgenowskie. Na szczęście
na nic nie chorujesz, kochana.
Jest to trójoka lampa operacyjna,
zabiegowa. Patrzy na ciebie, dziwne
stworzenie. Zniża się. Czujesz jego zimny
oddech. I wchodzi w ciebie, przenika, wżera
się w ciało.
Komentarze (12)
no, no, no... muszę przyznać, że pisać potrafisz...
:-)
również pozdrawiam
Rewelacyjna opowieść, pozdrawiam :)
Dziękuję, Ewuś
świetny tekst Flo
dziękuję. prawdziwe zakończenie będzie - ale może za
kilka rozdziałów
:)))
Nie wiem, jak to się stało, ale przeczytałam z
zainteresowaniem cały tekst :) Nie do końca moje
klimaty, ale potrafię docenić nietuzinkowość,
oryginalność i lekkość pióra.
Zakończenie wbiło w fotel :)
dziękuuuję!
Warto wpaść, trzeba zabrać ze sobą filiżankę herbaty i
do czytania...pozdrawiam
Masz COŚ do powiedzenia i potrafisz mówić.
Lubię Cię czytać.
Wciągająca, a w finale pożerająca proza:) Miłego
wieczoru:)