Mknąc
Gdzieś na krańcach nazwanego
kolaps rośnie, huczy, tętni,
a ja pędzę weń bez lęku
wciąż zachłanniej, wciąż namiętniej,
aż gdzie bóstwa niepojęte
warzą strawę jak narkotyk.
Umarł czas, zginęła przestrzeń,
świata nie ma. Został dotyk.
Niebo się rozwarło z jękiem,
runął orkan w gwiazd tysiące –
dwa żywioły połączone
w żywioł jeden, w jeden koncert,
w unisono spazmatyczne
drżące nasyconym głodem.
------------------------------------
Już odpływa w tkliwą senność
słodki rydwan Twoich bioder.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.