Nadieżda
I
Przemieszczam się, płynę… Pokonuję powoli
ogromne przestrzenie… Gdzie okiem sięgnąć,
dostrzegam tylko falujące łany złotego
zboża. Zniżam lot i rozsuwam dłońmi, niczym
pływak, jaskrawiejące w słońcu wąsate
kłosy. Zawadzam o te wyrastające z ziemi
ziarna przyszłego chleba, czując łaskotanie
na skórze, a we włosach powiew letniego
wiatru. Jestem zawieszony pomiędzy
istnieniem a niebytem, gdzieś pomiędzy jawą
a marzeniem sennym. Dotykam tych
przedmiotów natury… Stwarzam nowe w
głębinach umysłu…
Jakaś tajemnica przenika drgające refleksy
szemrzącego strumienia. Wszystko jest
zatopione, jakby w jakiejś gęstej
substancji… Skapują w zwolnionym tempie
krople niedawnego deszczu z mięsistych
liści, z biało-liliowych, czerwonych
płatków… Postrzępione chmury przesłaniają
tarczę słońca, wloką po ziemi swoje
cienie... Nie dosłyszę swojego oddechu, ale
słyszę szept przelatujących owadów i plusk
chłodnej rzeki, kiedy zanurzam w niej bose
stopy, dłonie, nagie ciało…
Stoję na wilgotnej od rosy łące. Mgielne
mamidła na jej skraju, niczym duchy, suną
gdzieś bez celu, donikąd, przybierając
rozmaite formy. Czuję, że ogarnia mnie
chłód. Dreszcz przechodzi po plecach. ―
Skąd ta nagła zmiana obrazu? ― Czyżbym
przekroczył niebacznie ową niewidzialną
barierę rozdzielającą poszczególne
wszechświaty? Jest mi ciężko, zimno i
samotnie. Lecz oto słyszę, że ktoś mnie
woła z oddali. Słyszę cichy kobiecy płacz.
― A więc jest jeszcze ktoś poza mną! Ruszam
przed siebie, brnąc po kolana w błocie.
Wyszarpuję z cichymi cmoknięciami stopy.
Nie wiem, co zobaczę i kogo. Czuję
kompletną beznadziejność i niemoc. ― Co
jest dalej? ― Co takiego ujrzę niebawem? ―
A jeśli jest to tylko ułuda i dalej nie ma
już niczego? ― A jeśli nie ma już nic?
II
Budzik dzwoni od dobrych kilku minut. Lecz
dopiero teraz to sobie uświadamiam. Jeszcze
z zamkniętymi oczami, jak ślepiec, macam
dłonią, aby go namierzyć na blacie nocnego
stolika. Znajduję. Naciskam nieśpiesznie
guzik. Zapada cisza. Nie mogę otworzyć
powiek ― są zbyt ciężkie, jakby z ołowiu.
Promienie bladego światła przenikają wąskie
szparki moich oczu... Jeszcze chwila.
Jeszcze tylko chwila…
Niewyraźne, rozmazane kształty przedmiotów,
wyostrzają się i konkretyzują. Za oknem
suną powoli jesienne chmury i słychać tylko
ciche uderzenia drobnego deszczu o blaszany
parapet. Boli mnie z tyłu głowa. Nie mam
siły na nic…
Odgarniam kołdrę... Siadam na krawędzi
łóżka… Ból z tyłu głowy jest nie do
zniesienia... Szukam flakonika z aspiryną…
Znajduję go na stoliku, obok nocnej lampki.
Połknięte dwie tabletki popijam kilkoma
łykami wody mineralnej z opróżnionej do
połowy butelki... W powietrzu czuć wyraźnie
nieprzyjemną woń alkoholu i wymiocin.
Obejmuję dłońmi potylicę, opierając łokcie
na kolanach… Czekam na jakąkolwiek ulgę,
zgięty w pół niczym znak zapytania. Myślę o
tym powracającym wciąż śnie. O tym wołaniu
z oddali i tym cichym kobiecym płaczu.
Czyżby ktoś chciał mi coś przekazać? ―
Czego ode mnie chcesz zjawo? Co chcesz mi
takiego ważnego przekazać? Nie rozumiem.
Nic nie rozumiem… ― I niech tylko
przestanie boleć… ― Niech przestanie…
Wstaję z wielkim wysiłkiem i omal nie padam
od razu na twarz. Utrzymuję ostatecznie
równowagę, mimo że nogi mam jak z waty.
Stoję przez moment przy nocnym stoliku,
ściskając palcami jego krawędź… Robię jeden
krok, drugi… Podchodzę do okna… Rozchwiane
w chłodzie jesieni strzeliste topole nie
mają już prawie liści. Za to te, które
jeszcze nie opadły mają żółto-rdzawy kolor.
Machają mi na pożegnanie, drżąc przed
progiem śmierci…
Przywarty czołem o szybę, czekam aż ból
ustąpi całkowicie. Przymykam szczypiące,
załzawione oczy…
Wytrąca mnie z letargu szum
przejeżdżającego po mokrym asfalcie
samochodu. Jakiś starszy człowiek z małym
pieskiem idzie wolno poboczem drogi. Poza
tym nikogo i nic, tylko chłód, deszcz i
szarość pochmurnego poranka. Wrony załamują
swoje skrzydła, wznoszą do nieba rozkrakane
dzioby… Zatykam uszy, aby utonąć w
piskliwym szumie wzburzonej gorączką
krwi...
Spoglądam na blat stołu, na którym leży
pożółkła, podniszczona koperta. Nie mam
odwagi jej otworzyć. Gładzę palcami… Biorę
w dłoń i uważnie oglądam w szarym świetle
dnia. Obmacuję, wącham… Wchłaniam pradawne
cząsteczki kurzu…
Jest zaadresowana do mnie, ale nie ma na
niej nadawcy. Jedynie znaczek pocztowy
zdradza miejsce pochodzenia. Na tle
dalekiego wzgórza, drzew i fragmentu
migoczącej w słońcu zatoki ― stoi profilem,
podparty pod bok kilkunastoletni pionier.
Jest ubrany w białą koszulę i krótkie,
granatowe spodnie do kolan. Powiewa mu pod
szyją uwiązana, czerwona chustka. Unosząc
dumnie głowę, dmie w lśniącą trąbkę z
przyczepionym doń czerwonym proporcem ze
złotymi frędzlami. W prawym górnym rogu
napisano po rosyjsku: „Poczta CCCP 1954”. W
prawym dolnym: „10 kop”. W tym samym rogu
widać również fragment czarnego stempla
pocztowego, jednak zbyt nikłego i
zatartego, aby można go było rozszyfrować.
Przechodzi mi po plecach dreszcz. Wygląda
na to, że ten list przybył niespodziewanie
z głębin czasu, od kogoś, kogo już dawno
zagrzebały niezliczone warstwy przeszłości.
Pchnięty jakąś niewytłumaczalną siłą,
przedarł się przez dziesięciolecia epok, aż
do teraz. ― Nadany do mnie? ― czy może
raczej ― do mojego kolejnego wcielenia?
Drżącymi palcami wyciągam złożony na czworo
list. Rozkładam powoli ten podziurawiony i
poplamiony, zapisany cyrylicą delikatny
papier. Zaczynam czytać, mimo pozacieranych
niektórych liter:
Najdroż.zy!
Upłynęło już tyle l..t, odkąd widziałam cię
po raz osta..ni. Pamiętasz, jak szliśmy
bulwarem nad Newą, w której srebrzyła się
owa biała noc? Opowiadałeś mi z uśmiechem
przeróżne zabawne historie. By..am
szczęśliwa, czując w so..ie takie ciepło,
pomi..o przej..ującego zimna. Nie sądziłam,
że spotka mnie w życiu jeszcze coś tak
cudow..ego. Była to dla mnie sytuacja nowa
i zarazem trudna. I może właśnie, dlatego
doceniałam wartość tego uczucia. Sprawiłeś,
że wiedziałam, czego potrzebuję i pragnę.
Bez ciebie nie istniałam, nie żyłam. Przy
tobie odnalazłam prawdziwy sens istnienia.
To jest nie do uwierzenia, ale nie
zauważyliśmy nawet, kiedy przeszliśmy cały
Prospekt Newski, który ma przecież kilka
kilometrów. Nie dostrzegaliśmy wtedy pełni
księżyca, ani nie czuliśmy chłodnego
powiewu bryzy. Wydawało się, że wszystko
wokół całkowicie zamarło. Wszystko wokół
było milczeniem. Zmęczeni usiedliśmy w
końcu na ławce nad kanałem Gribojedowa,
obok mostu Bankowego. Położyłeś mi wtedy
głowę na kolanach, a ja, nachyliłam się nad
tobą, okrywając twoją twarz swoimi długimi
włosami. Zapomnieliśmy o całym świecie,
porwani falą uniesienia, szczęścia i
pożądania. Topiłeś w moich oczach
rozgorzałe spojrzenie. To wtedy,
spoglądając w górę, sięgnąłeś poza siebie.
Ogarnąłeś moją kibić splótłszy ręce na
moich plecach. Zawarliśmy w namiętnych
słowach cały nasz świat... Minęło już tyle
lat, Włodku. Mimo że straciłam już niemal
całą nadzieję, że cię jeszcze kiedyś
zobaczę, to wciąż na ciebie czekam…
Pamiętaj o tym…
Twoja na zawsze, Nadieżda
Leningrad, 18 września, 1954 roku
Czuję słabość, a ból w potylicy znowu
zaczyna narastać, lecz nie mogę przerwać
procesu, nie mogę…
Idę chwiejnym krokiem do łazienki. Zdejmuję
ubranie i wchodzę pod prysznic. Namydlam
ciało… Spłukuję resztki piany... Oparty
ramieniem o kafelki, opuszczam głowę… Znowu
dopada mnie fala potwornego bólu, jakby
mnie ktoś ściskał rozpalonymi do
czerwoności obcęgami. Znowu walczę,
przygryzając wargi i wydając z siebie
stłumiony jęk bezsilności…
Powoli, bardzo powoli wszystko ustępuje.
Odzyskuję świadomość pod ciepłym, kłującym
strumieniem…
Staję przed lustrem i spoglądam na starego,
zarośniętego człowieka, którego tylko na
chwilę opuściły straszliwe męki. Widzę z
bliska poorane bolesnymi bruzdami oblicze…
Odkręcam kurek z zimną wodą… Ochlapuję
policzki, skronie, czoło... Spoglądam
ponownie w zaparowane, skroplone szkło…
Biorę nożyczki i zaczynam obcinać zarost…
Kończę. Nabieram powoli piankę do golenia z
małej aluminiowej miseczki. Nakładam ją
okrężnymi ruchami na uprzednio zmoczoną
twarz pędzlem z końskiego włosia. Wkładam
do maszynki żyletkę, dokręcając uchwyt.
Przyciskam… Pociągam w dół, zostawiając w
białej piance paski odkrytej, gładkiej
skóry… I znowu…
Wycieram się papierowym ręcznikiem…
Dezynfekuję płynem po goleniu… Szczypie…
Bardzo szczypie… W powietrzu czuć zapach
świeżości i łagodnego zapachu.
W przedpokoju pastuję do połysku czarne
półbuty... Zapinam ostatnie guziki białej
koszuli… Spinam mankiety… Wiążę krawat…
Czeszę swoje nieco przerzedzone włosy,
robiąc w nich przedziałek…
Jeszcze raz czytam zapisany, jakby drżącą
dłonią kawałek papieru. Ponownie wchłaniam
każde zdanie, słowo… Składam go z powrotem
na czworo i wsuwam do koperty. Patrzę na
nią, na ten postarzały przedmiot, na ten
artefakt. ― Tak, jestem już gotowy ―
szepczę do samego siebie, wkładając list do
wewnętrznej kieszeni marynarki. Zakładam
płaszcz… Otwieram drzwi z cichym
skrzypieniem zawiasów... Chłód klatki
schodowej na mojej twarzy… Stojąc na progu,
patrzę jeszcze przez moment w głębię
pustego mieszkania…
Schodzę z piętra stopień po stopniu.
Wychodzę na wewnątrz… Na podwórku dolatuje
do moich uszu trzepot skrzydeł i ciche
gruchanie gołębi. Zlatują z blaszanych
parapetów, przysiadają na trzepaku, na
drewnianej w kącie ławce… Spoglądam w górę
i widzę fragment szarego nieba otoczonego
ścianami kamienicy…
Otwarta na oścież brama… Kwadraty
chodnikowych płyt… Osacza mnie gwałtowny
szum przejeżdżających samochodów i pogwar
mijających mnie ludzi… Na stykach szyn
zgrzyta zatłoczony tramwaj … Mąci umysł
intensywny zapach spalin…
Skręcam w lewo i idę przed siebie. Stawiam
wysoko kołnierz płaszcza. Ręce wkładam do
kieszeni. Mam jeszcze trochę czasu. Czuję
się jak ktoś, kto skończył już swoją
zmianę, a jeszcze jest przez chwilę. Jak
ktoś, kogo już nikt nie zatrzymuje, kogo
już nikt o nic nie pyta.
W kałuży, tuż pod moimi stopami, dostrzegam
fragment błękitnego nieba. Promień słońca
przenika przez nawałę skłębionych obłoków…
― I nagle ― olśniewa wszystko. ― Chyba już
czas…
Staję przy krawężniku i patrzę na pędzące
pojazdy. Wypełniona żwirem ciężarówka
jedzie wystarczająco szybko. Jest coraz
bliżej. Jest tuż! ― Wyskakuję momentalnie
przed jej maskę, rozkładając szeroko
ramiona i zamykając oczy. Pisk hamulców…
Gwałtowne uderzenie! ― Ból przypominający
porażenie prądem, w głębi mózgu krótki
błysk jaskrawego światła... Więcej już
nic…
III
Otwieram oczy, jak po przebudzeniu. Jestem
w jakimś korytarzu. Nie widzę jego końca.
Ma białe półkoliste sklepienie z wiszącymi
w regularnych odstępach białymi kulami.
Lśni beżowa lamperia na ścianach. Po lewej
ręce nieskończony ciąg zwieńczonych
półkoliście, tak jak sklepienie, okien…
Niektóre są otwarte… Za nimi widać gęstą
zieleń drzew, z której dobiega świergot
ukrytych w niej ptaków. Promienie słońca
tworzą na drewnianym parkiecie ukośne,
świetliste prostokąty…
Idę powoli przed siebie. Słyszę czasami
ciche skrzypienie ułożonej w jodełkę
klepki. ― Czyżby to było skrzypienie od
moich kroków, nie-moich? Idę powoli. Tylko
szelest drzew i śpiew ptaków...
Czuję nikły zapach woskowej pasty i ciepłą
woń lata… Po prawej stronie rząd białych
drzwi… Pierwsze z nich mają numer: 2017,
następne: 2016… Przystaję, co kilka metrów
przed progiem i nasłuchuję, lecz nic, tylko
szmer liści, ptasi świergot i ciche
skrzypienie podłogi…Podchodzę do
najbliższego, otwartego okna i wyglądam,
lecz widzę tylko drzewa, a pomiędzy nimi
rozkwieconą łąkę, błękitne niebo i słońce…
Numery na drzwiach są jedynym tutaj
świadectwem jakiegoś celu: 2015, 2014,
2013, 2012… ― Mam dziwne wrażenie, jakbym
był w jakimś tunelu czasoprzestrzennym i
cofał się nieuchronnie w czasie. Czuję
coraz większe ciepło i zniecierpliwienie…
2011, 2010, 2009, 2008, 2007, 2006, 2005,
2004, 2003, 2002, 2001, 2000…
To miejsce jest kwintesencją samotności i
przeznaczone tylko dla mnie… To miejsce
wiecznej oazy ciszy i spokoju… To miejsce,
cudowne z jednej strony, przeraża jednak
swoim bezkresem i brakiem czasu… Przeraża
również tym, że nie ma tutaj absolutnie
nikogo poza mną… Tutaj nie chodzą żadne
zegary, bo i po co? Po co odmierzać
bez-czas? Nie czuję przyciągania ziemi i
jednocześnie czuję wszelkie oddziaływania,
które są, których nie ma…
Dziwne to uczucie, gdzie wszystko jest i
nie ma zarazem niczego. Jakbym istniał i
nie istniał, jakbym był w bezkresnej
pustce, pełnej jednak rozmaitych
przedmiotów, ale takich, jakie są widzialne
jedynie w śnie przepełnionym złotawym
zamgleniem, jakie można dostrzec pomiędzy
warstwami epok. Jestem taki bezczasowy,
nieistniejący, a jednak istniejący, tylko w
jakiejś zupełnie innej formie. Mijam
kolejne numery na białych drzwiach. ― A
może mijam poszczególne lata? Niektóre są
pozacierane, niektóre lśnią jasnym
blaskiem: 1999, 1998, 1997, 1996, 1995,
1994, 1993, 1992, 1991, 1990… Jestem
cielesny i jednocześnie nie mam ciała.
Jestem czymś pomiędzy cieniem a drgającym
refleksem na powierzchni wody. Wszystko
jest takie niepojęte i trudne, i zarazem
doskonale zrozumiałe i proste. ― Gdzie ja
jestem? Tak, widzę: 1989, 1988, 1987, 1986,
1985, 1984, 1983, 1982, 1981, 1980… Mijam
całe dekady. ― Jak to możliwe? ― Kto nadał
mi aż taki pęd? ― Czy zdołam wyhamować
przed samym początkiem, czy może pochłonie
mnie nicość? Dostrzegam wiele i widzę:
1979, 1978, 1977, 1976, 1975, 1974… Dziwne
to uczucie, kiedy przemija czas swoich
własnych narodzin… 1973, 1972, 1971, 1970…
Otaczają mnie mikroskopijne wyładowania,
drobne iskierki płomieni: 1969, 1968, 1967,
1966, 1965, 1964, 1963, 1962, 1961, 1960…
Jestem coraz bliżej… Jestem coraz bliżej
ciebie, Nadieżdo! Niebawem cię ujrzę… W
jakiś niewytłumaczalny sposób ściągasz mnie
ku sobie. Odnalazłaś mnie, wysyłając w
przyszłość ów list. Odnalazłaś mnie, mimo
że jestem w innym wcieleniu. Jak to
możliwe? Jak?
Jestem blisko... Mijają końcowe stacje:
1959, 1958, 1957, 1956, 1955… Widzę już
pierwsze kontury, pierwsze zarysy… Lekki
powiew chłodnego wiatru na twarzy… Drzwi
oznaczone numerem 1954 ― są uchylone.
Podchodzę do nich wolno, stając u ich
progu… Zastanawiam się przez chwilę i… ―
wchodzę do środka…
Z początku dostrzegam nieostre, spowite w
jaskrawości kontury, jakieś zamazane
przedmioty, plamy i cienie… Zaciskam mocno
powieki, wolno otwieram…
Mam przed sobą, na wyciągnięcie ręki
zielony, pokryty złoconymi literami Narewki
Łuk Tryumfalny. Nie ma wątpliwości, jestem
w Leningradzie, w 1954 roku! Czuję, że mi
słabo i omal nie padam na twarz. ― Jestem w
miejscu i czasie, w którym wysłałaś do mnie
list, Nadieżdo! ― Ale jak ciebie teraz
znajdę? ― Gdzie mam ciebie szukać? ―
Powiedz, gdzie?
IV
Ruszam wolno przed siebie. Czuję teraz
wszystko wyraźnie. ― A może to tylko jakaś
ułuda? Może wcale mnie tu nie ma? Idę
jednak dalej przed siebie, mijając rząd
kamiennych donic z fioletowymi, drobnymi
kwiatkami. Kątem oka dostrzegam jakąś młodą
kobietę, przyśpieszam kroku! ― Nie, to nie
Nadieżda.
Mimo września, słońce grzeje w moje plecy.
Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Wąską,
wybrukowaną kocimi łbami ulicą przejeżdża
wolno polewaczka. Unosi się za nią chmura
lśniących w słońcu drobniutkich kropelek
wody, które tworzą coś na kształt tęczy.
Skręcam w Prospekt Newski, główną ulicę
Leningradu… W szeroką, wyasfaltowaną
arterię, pełną trolejbusów i ludzi. Na
dużym placu z fontannami biegają małe i
rozkrzyczane dzieci. Ze środka tej wesołej
gromadki wybija się ciepły i rozedrgany
lekko głos: „Jeniusza, Jeniusza! Chodź do
mnie, chodź do babci!”. Spoglądam w tę
stronę i widzę siwą kobietę w rozpiętym,
szarym płaszczyku, jak bierze kilkuletniego
chłopca na ręce…
Elewacje w słońcu, schody w półcieniu…
Mijam kunsztownie zdobione kamienice z
XVIII i XIX w., wykwintnie kute, wyszukane
żelazne bramy… W szeleszczących liściach
kasztanów prześwituje rozedrgany blask
złotych kopuł Soboru Isakijewskiego… Wiatr
podnosi pył z pobocza drogi, zapowiadając
zmianę pogody… Z zadumy wyrywa mnie dopiero
zgrzyt przejeżdżającego i dzwoniącego tuż
obok tramwaju… Idę przed siebie, skulony
cały w sobie… Idę przed siebie z rękami w
kieszeniach dziurawego płaszcza…
Dochodzę do Mostu Bankowego, a raczej
kładki dla pieszych nad kanałem
Gribojedowa. Tutaj jest dużo spokojniej.
Rozłożyste drzewa tworzą coś na kształt
cienistego baldachimu z drgającymi tu i
ówdzie słonecznymi prześwitami. Obok mnie,
terkocząc na nierównościach chodnika,
przejeżdża na trójkołowym rowerku mała
dziewczynka. Tuż za nią idzie szybkim
krokiem młoda kobieta. Dogania ją i chwyta
za umocowany z tyłu rowerka kijek.
Dziewczynka piszczy radośnie, kiedy znowu
odjeżdża od niej na kilka metrów. Wchodzę
na kładkę i opieram się o jej barierkę.
Pode mną połyskuje gdzieniegdzie ciemny,
szemrzący cicho nurt. Odganiam dłonią
pszczołę, która przelatuje z cichym
brzęczeniem tuż obok mojej twarzy.
Srebrzysta ryba wypływa i spada z pluskiem
w głębiny. W powietrzu czuć mdławy zapach
jakichś kwiatów, czy krzewów…
Na tle jaskrawej plamy dostrzegam kątem oka
przesuwający się wolno cień. Podnoszę głowę
i widzę ubraną na czarno kobietę. Ma na
sobie czarną, długą do samej ziemi
sukienkę, a na głowie tak samo czarną
chustkę. Spogląda na mnie, po czym zawraca
i odchodzi. Znika za rogiem, skręcając w
małą, boczną uliczkę. ― To ona! To
Nadieżda! ― To na pewno musi być ona!
Schodzę szybko z kładki. Dobiegam do rogu,
lecz poza idącą wolno parą starszych ludzi,
nie ma nikogo! ― Gdzie ona jest? ―
Gdzie?
Idę nie wiadomo jak długo… Idę przed
siebie… Idę bez celu, bez nadziei…
Gęstnieją powoli deszczowe chmury. Wszystko
robi się momentalnie szare. Dopiero teraz
widzę, że jestem na bezdrożach, poza
miastem. Przede mną tylko rozległe pola,
rosnące w oddali pojedyncze brzozy... ―
Gdzież mam iść? ― Gdzież mam cię szukać?
Chmury suną nade mną… Zapinam płaszcz i
podnoszę kołnierz. Ogarnia mnie chłód, a
gardło ściska niewysłowiony żal, ból i
niemoc. Czuję, że od wiatru łzy napływają
mi do oczu. ― Tyle przebytej drogi ― i na
nic. ― Tyle przebytych epok…
Lecz oto, jest! Widzą jej przygarbioną
postać. Tknięty jakimś impulsem,
przyśpieszam, biegnę, co tchu! Czuję, że
serce bije mi coraz mocniej. Jeszcze
dziesięć metrów, jeszcze pięć…
― Nadieżdo, jestem! ― mój głos się załamuje
od szybkiego oddechu. ― Przybyłem do ciebie
z bardzo daleka. Dla ciebie straciłem
życie. Wiele razy czytałem twój list ―
rozpinam płaszcz i wyjmuję go z kieszeni
marynarki. O dziwo koperta nie jest wcale
pożółkłym ze starości kawałkiem papieru!
Patrzę na to zaskoczony. Podchodzę do niej
jeszcze bliżej. Pokazuję list. Jej mocno
przekrwione oczy wskazują na to, że
płakała. Ma wynędzniałą twarz, jakby
toczyła ją jakaś śmiertelna choroba. ―
Nadieżdo, jestem ― szepczę niemal
bezgłośnie. ― Nadieżdo, spójrz, mam twój
list ― spogląda na mnie, jak na kogoś z
innego czasu, z innej epoki. Wie, że to nie
jestem ja. ― Nadieżdo… ― nie kończę,
ponieważ zasycha mi w gardle i nie potrafię
wydobyć z siebie już ani jednego słowa.
Wpatrzona prosto w moje oczy, odwraca głowę
w bok, spoglądając tym razem na coś na
skraju horyzontu.
― Przepraszam cię, Włodku ― wymawia to
łkającym, ochrypłym głosem. Gdzieś w
skłębionych nad nami chmurach, narasta
basowy odgłos zbliżającego się samolotu...
― Przepraszam cię, że straciłeś przeze mnie
życie, że przebyłeś do mnie taką długą
drogę, wybacz mi ― jej głos jest jeszcze
słabszy, natomiast basowe dudnienie
samolotu przechodzi nad nami kulminacją i
powoli cichnie, ginąc w oddali. ― Żegnaj na
zawsze ― dodaje ledwie słyszalnie. Nogi
miękną mi w kolanach. Jest mi słabo. Całuje
mnie delikatnie w usta swoimi
spierzchniętymi jak w gorączce wargami. ―
Muszę już iść ― dodaje cicho. ― Muszę
wracać z powrotem na północ, tam gdzie jest
mój dom. Jest on na skraju poligonu
atomowego, sto kilometrów stąd.
― Proszę, zostań ze mną, proszę! Nie musisz
tam wracać! ― czuję nagłe ukłucie w sercu.
― Nie mogę, Włodku. Jesteś z innego czasu.
Muszę wrócić do swojego domu, aby zginąć.
Wkrótce wybuchnie bomba. Chciałam tylko
zobaczyć przyszłe wcielenie kogoś, kogo
bardzo dawno temu kochałam nad życie, ale
ty nim nie jesteś. Przebacz mi, proszę.
Widzę jak opuszcza głowę i powstrzymuje
ostatkiem sił gwałtowny płacz. Zaciska
mocno usta… Odwraca się i odchodzi
piaszczystą ścieżką przez przymglone,
nasiąknięte wilgocią pola przygarbiona,
kulejąca na prawą nogę postać… Malejąc na
tle horyzontu…
Spoglądam w dal, w tę pozostawianą przez
nią pustkę, w rozchwiane na skraju,
pojedyncze brzozy…
Jest coraz chłodniej. Nie wiem ile już tu
jestem, w tym poszarzałym nagle
krajobrazie. Słyszę jedynie świszczący
wiatr. Czuję, że znowu wilgotnieją mi
szczypiące oczy… Nikogo i nic. Już ― tylko
nic.
Wracam tymi samymi bezdrożami… Tymi samymi
ulicami… Jestem bardzo zmęczony i taki
bezsilny… Siadam na ławce, nad brzegiem
Newy, i spoglądam na płynący wolno nurt…
Krzyczące, białe ptaki zniżają, co chwila
swój lot… Jestem tak bardzo zmęczony…
Osuwam się… Zasypiam.
Gdzieś na skraju szarego i pochmurnego
horyzontu rozbłyska nagle niezwykle
jaskrawa światłość, przybierając powoli
kształt ogromnego, rozżarzonego grzyba…
Otaczają go białe pierścienie gorącego
powietrza, które niszczą wszystko na swojej
drodze… I nagle ― dopada mnie potworna fala
uderzeniowa. Rozrywa moje ubranie, rozrywa
ciało… Zaczynam krzyczeć, zaczynam
potwornie krzyczeć, kiedy ściana ognia
wyrywa włosy, wypala oczy…
Naraz widzę nad sobą pochylonego
umundurowanego funkcjonariusza. Szarpie
mnie za rękaw i coś do mnie mówi. Nic nie
rozumiem. Rozkotłowany jeszcze umysł nie
jest w stanie wyłowić sensu wypowiadanych
słów. Jeszcze moment… Jeszcze… ― Już słyszę
wyraźnie lekko zaniepokojony głos.
― Obywatelu, chuchnijcie… Jesteście aż tak
bardzo spici? Tu nie można leżeć, idźcie do
domu. Macie dom? ― Mruczę jedynie coś do
niego nieskładnie, jakby mnie zatkało. ―
Jak nie macie, to idźcie do przytułku,
który jest tutaj, niedaleko, na ulicy
****kiej. Tylko się pośpieszcie, obywatelu,
bo będzie zaraz padać ― i wskazuje palcem
szare, burzowe niebo na północy.
Odchodzi.
Wstaję z wielkim trudem ― i idę ― w
kierunku… ― właściwie, nie wiadomo, gdzie.
Czuję na twarzy pierwsze krople deszczu…
Zygzak błyskawicy przecina na mgnienie
horyzont… Po chwili, przytłumiony, odległy
grzmot tego krótkiego spięcia, dociera do
mnie w jakiejś szczątkowej formie, mając
swoje epicentrum, gdzieś na północy ― nad
samotnym domem.
(Włodzimierz Zastawniak, luty, 2017)
Komentarze (2)
Fascynujące, tak jak mówiłem.
No i zapach mdły kwiatów, albo kremów :)
Bardzo ciekawa opowieść, szkoda że bez happy endu. Czy
nie miało być "ponieważ zasycha mi w gardle" zamiast
"usycha mi"? Miłej niedzieli:)