Narodziny
Jestem niczym więcej jak tylko składakiem
ze stalowych
rur,miedzianych kabli,kabelków,ocynkowanych
wkrętów,zszklanych
żaróweczek,mrugaczy wszelkiego
rodzaju,anten i wskaźników.
Jestem robotem.
Zobligowany do ciągłego analizowania
danych,koncentruje się na
elektronicznej konsumpcji.Zewsząd terkoczą
metalowe zegary.
Zapisuję kolejne ciągi liczb na
bezbarwnej,idealnie gładkiej
powierzchni szklanego dysku.Kolejne dane
trafiają do cyfrowego
archiwum.Mój stwórca,przysłał mnie tutaj by
nauczyć mnie smutku i rozpaczy.Podobno
jestem nieczuły.
Przyznam że na wszelkich wskaźnikach
perforacyjnych
osiągnąłem już zenit wszystkich
pragnień.Przyozdobione w
rdzę,bezpańskie kapliczki ołowianych
bożków,mają i tu swoich
świętych.Nagle, receptory ruchu wykrywają
laserową poświatę
nad miastem.Jest obłędnie oszałamiająca
!
Gdybym został wyposażony w mechaniczne
skrzydła,uleciał bym
prosto w jej zachłanne objęcia i spłonął
bym niechybnie...Chłodne oko kamery
rejestruje wszystko dookoła.Pode
mną,skrzeczą i trzeszczą bezradnie,resztki
dawnych,wspaniałych
cywilizacji.Niechciane,zapomniane,rozszarpa
ne...Tułają się
teraz między trybami mojej maszynerii.
Nie jestem w stanie określić pory dnia,a
może raczej nocy.Jest
półmrok.Nie wyczuwam zimna,chociaż ciepło
tutaj raczej nie
jest.Czerwona,lśniąca wskazówka kompasu
zupełnie oszalała.Staram się uchwycić obraz
nieba wynurzającego się raz po raz z
pomiędzy olbrzymich molochów próżności.Nie
czuję niepokoju bo nie jestem w stanie czuć
niczego.Jestem więźniem stalowego kadłuba a
może nawet zaostrzoną formą pasażera.Wtem
zatrzymuję się.Nie ma już
dalszej drogi.Nie rejestruję nic,poza
niedoskonałym,metalicznym odbiciem mojej
własnej postaci.Z pod pancerza wysuwam
stalowe ramię chwytaka.Niepewnie zbliżam
je.Dotykam... Moje wskaźniki uspokajają
się.Delikatnie więc przesuwam ramię po
chropowatej powierzchni,tworząc zarysowanie
z którego rozlewa się na mnie z impetem
szaleńcy strumień ciepłego światła
nieznanego mi dotąd.Moją powłokę zaczyna
otaczać organiczna,delikatna materia.Staję
się jej częścią każdym fragmentem
siebie.Zaczynam odczuwać.Zaczynam
doświadczać ! Czuję jak życie zaczyna
tętnić we mnie ! Organiczne,piękne serce
pompuje organiczne,nienasycone
życie,organicznymi żyłami.Nagle,z
impetem,zaciągam w nozdrza powietrze.Czynię
to pierwszy raz.Za chwilę kolejnym głębokim
wdechem manifestuję swoją obecność.Moje
dojrzałe JA.
Nieśmiało otwieram oczy.Spragnione widoków
tak pięknych jak tylko to jest
możliwe.Chociaż nigdy wcześniej ich nie
miałem,nie używałem !
Czy to dlatego zrosiły się słonymi łzami ?
Stoję tak dłuższą chwilę.Nagi,po środku tej
całej beznadziejnej sytuacji.
Zaczynam odczuwać ból z krwawiących stóp.I
nie do zniesienia
robi się ten przykry zapach unoszący się
nad wszystkim i
będący tym wszystkim co mnie otacza . Tak
.
Bez wątpienia stałem się człowiekiem !
Gdy się odwróciłem,ujrzałem panoramę tej
całej
bezradności.Spostrzegłszy wszystkimi
zmysłami jak bardzo ten
świat w którym się znalazłem,nienawidzi
mnie i istot do mnie
podobnych,poczułem nagłą chęć ucieczki.To
uczucie narastało we
mnie z każdym kolejnym uderzeniem serca,z
każdym kolejnym oddechem.Z każdą
myślą.Jedyne czego nie doświadczyłem,to
radość.Jej nie mogło być tutaj razem ze
mną.Odruchowo padłem na kolana.Kuląc
się,starałem nie myśleć o tym gdzie
jestem.Zapomnieć,wymazać wszystko co
widziałem i
doświadczałem.Zapragnąłem być gdzie
indziej.Czy tak właśnie
wygląda modlitwa? Czy to była modlitwa ?
Pierwsza modlitwa jakiej się
dopuściłem.Myśl która była samodzielna i
silniejsza niż wszystkie dotychczas razem
wzięte..Moje dłonie zatopiły się w
ziemi.Miękkiej,pachnącej i czarnej
.Uniosłem wzrok
z wola,starając się zrozumieć jak się tutaj
znalazłem.Cisza unosząca się aż po
horyzont,rozsiewała się także po bezmiarze
zieloności zewsząd i wszędzie.Była zarówno
pod błękitem nieba jak i we mnie.Nie
słyszałem już bicia mojego wystraszonego
serca.Zapomniałem o pokaleczonych stopach i
opuchniętych
wargach.Moje ciało nie znaczyło dla mnie
zupełnie nic.Jedyną
definicję która teraz przychodziła mi do
głowy był On.Ten
który przyszedł do mnie i stanął na
przeciw.Ten który podniósł
mnie z kolan i pochwyciwszy za rękę,nie
odezwał się słowem do
mnie lecz wyraźnie wiedziałem dokąd mnie
prowadzi i po
co.Uczucie szczęścia rozrywało mnie od
środka.Zdało mi
się że świecę nim jak latarnia morska
podczas sztormu,dla
zagubionych statków.Nie śmiałem się też sam
odezwać.I choć nie
patrzyłem w Jego stronę.Czułem że On patrzy
na mnie.Od środka
i na wskroś.Znając mnie doskonale i
bardziej niż ja sam,był
mnie świadomy. Z czasem moje ciało
postarzało się.Ręce niegdyś sprytne i
zwinne,dzisiaj drżały jak jesienne,zmęczone
już wiatrem liście.Oczy gasły z wolna.Włosy
opadające na ramiona,posiwiały.Nie
przypominałem w niczym dawnej swej
postaci.Przygarbiony,z trudem stawiałem
kroki przed siebie.Pewnego popołudnia,kiedy
zrzuciłem z siebie swoją
cielesność,przyszedł do mnie po raz
ostatni.Przyszedł... Po mnie.
Komentarze (3)
uf...... poddałem się
wciągnęła mnie ta proza, jest intrygująca!
no, no, no... świetny kawałek prozy, spójny, sensowny,
logiczny, przeczytałam jednym tchem, brawo :-)