Nie znałem jej imienia
To było wczesną jesienią. Szła alejką parku
zdecydowanym krokiem. Nagle
zatrzymała się, wsunęła dłoń
do kieszeni płaszcza i wyjęła... było
zbyt daleko, by dostrzec szczegóły, ale
dałbym sobie uciąć rękę, że była to... tak,
była to marchew.
Długa nać, przez chwilę pieszczona
podmuchem wiatru w jednej chwili znika
bezceremonialnie w ustach kobiety.
O zgrozo! Obgryzła ją błyskawicznie
i wypluła. Spichrzowy korzeń gwałtownym
ruchem odrzuciła pod pień stojącego drzewa
z okrzykiem pełnym rozpaczy połączonej ze
złością:
- A masz!
Po czym - oddaliła się chyłkiem
w stronę zarośli, by w końcu zniknąć gdzieś
w gęstwinie bliżej nieokreślonej
roślinności.
Gdy chciałem podejść, by upewnić się, czy
mnie przypadkiem nie zawiódł wzrok, ona
wychynęła ponownie niczym zjawa. Podbiegła
do miejsca, w którym leżała, jak
przypuszczałem, rzeczona marchew i
podniosła ją krzycząc:
- Gdzie się szlajasz - carrot? Jazda do
domu!
- Zbaraniałem.
excudit
lonsdaleit
00:01 Poniedziałek, 9 marca 2015 - ...
Komentarze (10)
bo mini - nieopatrznie pozostawiłem zbyt wiele miejsca
na interpretację. Teraz już jest ok. ;)))
Wszystkimi słowy Wybiegaj uparcie
Żona obgryzła nać marchwi, a po korzeń wróciła.
Faktycznie groteska:))
ciekawe niezłe. pozdrawiam
Kornatko droga, Ty to jesteś jednak "GOŚĆ". ;)))
Ja też zbaraniałam:))
Pozdrawiam:)
hahahaaa, z żoną się spotkał?
zjadła marchewkę do niedzielnego rosołu? :)
Wciągająca historia. Miło było przeczytać:)
Pozdrawiam:)
Czy ta zjedzona nać miała symbolizować wyjątkowość
''króliczka''?:)
Ciekawa historia. Mam wrażenie, że peel podążał za
jakimś "króliczkiem":)
Miłego dnia.