Odór
I
Bennett pchnął ogrodową furtkę… ―
Skrzypnęły zawiasy… „Muszę je wreszcie
naoliwić” ― pomyślał. ― „Ale dopiero wtedy,
gdy wezmę urlop… Ech… ― wszystko ponad moje
siły”. Zamknął ją i zaczął iść wąską,
żwirową alejką wiodącą wprost ku drzwiom
jego domu. Po obu jej stronach rosły krzaki
jaśminu, pachnące słodko pełnią swoich
białych kwiatków. Było niezwykle parno,
bezwietrznie. Zaszeleścił listowiem
śpiewający szpak czy kos… Czerwonawe
promienie zachodzącego słońca,
wystrzeliwały gdzieś spoza
purpurowo-liliowych, gęstniejących chmur…
Bennett nabrał głęboko powietrze… ―
wypuścił bardzo powoli…
Wypchaną dokumentami teczkę oparł o stojące
tremo. Grube krople potu zrosiły mu czoło,
ściekając zimnymi strużkami… Podważył
kapsel wyjętej z lodówki zimnej butelki
piwa… ― Cicho syknęło ― trysnęła wezbrana
piana… Pierwszy, błogi łyk… ― drugi… ―
Opadające powieki… ― Ogarniający ―
nieubłagany ― sen…
Obudził go dziwny odgłos. Usiadł na kanapie
― mocno skołowany… Pod stolikiem błyszczała
wilgotna plama rozlanego, woniejącego
nieprzyjemnie alkoholu… Czuł dziwny,
metaliczny smak… Serce biło jak oszalałe…
Mimo otwartego okna ― męczyła nieznośna,
parna duszność… Znowu usłyszał, jakby
mlaśnięcie… Przeszło mu przez myśl
wyobrażenie ogromnego, oślizłego robaka…
Wstał, nasłuchując, kiedy nagle ― uderzyła
go fala niewyobrażalnego wręcz, trupiego
odoru, przewyższającego stosy gnijącego
mięsa… Straszliwy ból rozerwał niemalże
jego czaszkę, wypychając oczy… Zwymiotował…
Upadł, miażdżąc sobie nos… Brocząc krwią,
podniósł wykrzywioną cierpieniem twarz… I
wtedy ― coś zobaczył… ― zaledwie ― kilka
metrów przed sobą...
Poruszył jeszcze dłonią… ― umoczonym we
krwi palcem… ― Nie skończył… ― Zduszony
krzyk ― zagłuszyło bulgoczące charczenie…
II
Komisariat był tego dnia wyjątkowo
zatłoczony. Panował ogólny rwetes.
Umundurowani funkcjonariusze wprowadzali i
wyprowadzali skutych, wytatuowanych
mężczyzn, rozmaitych zbirów, alfonsów,
handlarzy żywym towarem, dealerów
narkotykowych… Przy biurku pod przeciwległą
ścianą awanturowała się rudowłosa kurwa,
pokazując obyczajówce podrapane,
posiniaczone nogi… Bez przerwy brzęczały
telefony… Ktoś pokrzykiwał ochrypłym
głosem… Płakała jakaś kobieta… Zza
otwartych okien dochodziło, co chwila wycie
wyjeżdżających z podziemnego parkingu
policyjnych radiowozów…
Wydzielony gabinet detektywa Jeffersona ―
zapewniał względny spokój. Śmigła
sufitowego wentylatora wydawały podczas
obrotów cichy szmer… Jefferson dobiegał
pięćdziesiątki, przepracowawszy 25 lat w
wydziale zabójstw… Mimo powiewu, czoło miał
zroszone dużymi kroplami potu… Nieżonaty,
bezdzietny, skryty samotnik. Kontakty
towarzyskie ograniczał wyłącznie do spotkań
zawodowych… Przeglądał właśnie teczkę
sprawy sprzed niemal siedemdziesięciu lat…
― opisy czarno-białych fotografii ofiar
oraz miejsc dokonanych zbrodni… Studiował
zeznania świadków, ekspertyzy biegłych
sądowych... Była to tzw. „Sprawa Elboppa”,
od nazwiska pierwszej ofiary, która zginęła
31 lipca 1952 roku w Los Angeles,
zaczynając tę jakże tajemniczą serię
(ofiary zawsze znajdowano w wynajmowanych,
ustronnych domkach.) Sprawa jest dotąd
niewyjaśniona. Dokonywał tego jeden
sprawca, co 15 lat? Niemożliwe. Data
ostatniego przypadku: 17 sierpnia 1997
roku. Naśladowcy? Zamordowany Joachim
Elbopp, czterdziestoośmioletni, niemiecki
imigrant, przybył do Stanów Zjednoczonych
tuż przed wybuchem II wojny światowej. Z
zawodu: aptekarz. Nieżonaty, bezdzietny.
Spokojny, wykonujący swój zawód obywatel.
Pewnego dnia został znaleziony martwy przez
właścicielkę domku. Zanim skonał, zdążył
napisać umazanym krwią palcem słowo: „w i d
z i a ł e m”. Powstało, zatem pytanie: co
takiego widział Elbopp? Mordercę? Analizy
toksykologiczne nie wykazały żadnych
znanych trucizn, narkotyków czy innych
szkodliwych substancji. Samobójstwo również
zostało wykluczone. Samotny, żadnej
rodziny, zero znajomych… Jakby ktoś chciał
wyciągnąć jego wnętrzności, albo raczej
wyssać… Wszędzie wokół lśniące,
czerwono-różowe jelita, niby wypełzające
ustami oślizłe wije… Prawdziwa rzeźnia…
Lewa gałka oczna ― wysunięta do połowy ―
zmiażdżona. Morderca został spłoszony?
Żadnych śladów, odcisków palców… Absolutnie
nic.
Dalsze przypadki:
Dallas, 12 czerwca 1967 roku, Maria
Pappoluos, pięćdziesięcioletnia
nauczycielka geografii. Jej gałka oczna
była wysunięta całkowicie. Leżała obok,
uczepiona jedynie nitką nerwu wzrokowego.
Napis, który pozostawiła zamordowana,
brzmiał: „w..dzi..a…”.
San Diego, 7 lipca 1982 roku, Mario Estes,
czterdziestodziewięcioletni pracownik
budowlany. Sytuacja niemal identyczna.
Denat nie pozostawił napisu.
Wreszcie, San Bernardino, 24 lipca 1997
roku, Ben Cavanni, kontroler ruchu
kolejowego. Brak gałki ocznej. Dodatkowo ―
ofiara miała wyrwane wszystkie zęby. Nie
znaleziono ich na miejscu zdarzenia. Pies
policyjny również nie wyczuł tropu…
Myśli Jeffersona nabierały nieostrych,
mętnych kształtów… Mimo upału, wstrząsnął
nim zimny dreszcz… Nagle wszedł jego
współpracownik, Mike Bellow, młody,
trzydziestoletni policjant z pięcioletnim
stażem. Kiwnąwszy głową, krzyknął do
Jeffersona: „Wstawaj, John! Mamy kolejnego
trupa! Ta seria trwa nadal!”. Jefferson
zamrugał zdziwionymi oczami: „Znowu?
Żartujesz, Bellow, prawda?”. Lecz młody
Bellow nie żartował. Trzymał zupełnie nowe
akta.
III
Pięćdziesięciojednoletni Kevin Bennett ―
(jak u wszystkich pozostałych ofiar) ―
wynajmował skromny domek daleko poza
centrum miasta. Dziwna okolica. Znajdowały
się tu, bowiem ― porzucone składowiska
zardzewiałych, samochodowych karoserii,
zużytych opon, zasmolonych desek,
blaszanych, cuchnących jakimiś smarami
beczek… Jednakże domek wraz z ogródkiem ―
stanowił niejako zadbaną, tchnącą zielenią
enklawę. Właścicielka twierdziła, że
mężczyzna mieszkał tutaj od roku. Spokojny
samotnik. Czynsz opłacał regularnie.
Pracownik firmy marketingowej. Pani Medley,
zaniepokojona długą nieobecnością lokatora,
znalazła go w zakrzepłej od dawna kałuży
ekskrementów, krwi oraz wymiocin…
Detektywi, pomimo policyjnego
doświadczenia, nieomal dostali skrętu
kiszek, widząc powykręcane, pozbawione oczu
truchło. Znaczny stopień rozkładu
wskazywał, że śmierć musiała nastąpić około
dwóch tygodni temu… Znowu żadnych śladów
włamania, odcisków palców (poza należącymi
do ofiary), plądrowania, obecności osób
trzecich… ― Wszystko niby Ok, tylko ― te
wykrzywione straszliwą agonią zwłoki … ―
patrzące ze środka pokoju ― czarnymi jak
węgiel ― oczodołami…
Jeffersona męczył pulsujący ból głowy.
„Znowu burzowa parność… ― Samotny człowiek
około pięćdziesiątki… ― Odludne miejsce…
Brak gałek ocznych, napisu… ― Żeby, chociaż
najmniejszy ślad…”.
IV
Ostatnie zabójstwo również bez rezultatu.
Kto zamordował tych ludzi? Czyżby sam
diabeł? Jefferson trzasnął papierami o blat
biurka. Zamknął pokój i wyszedł.
W domu poczuł narastającą, dziwną niemoc.
Latały mu przed oczami mżące piksele…
Chciał zdjąć przepoconą, oblepiającą ciało
koszulę, lecz ― nie zdążył… ― Oparty
plecami o ścianę ― osunął się bezwładnie na
podłogę…
Kiedy się ocknął, szalała burza. Strugi
ulewnego deszczu biczowały wściekle okienne
szyby. Zagrzmiało ― gdzieś niedaleko ―
jakby ktoś zrzucił ze schodów wielką,
drewnianą szafę. Mrok pustego pokoju
rozjaśniały jedynie kaskady eksplodujących
błyskawic… Wszystko wirowało… Próbował
wstać, kiedy nagle ― uderzyła go fala
niewyobrażalnego wręcz, trupiego odoru,
przewyższającego stosy gnijącego mięsa…
Straszliwy ból rozerwał niemalże jego
czaszkę, wypychając oczy… Zwymiotował…
Stroboskopowe, upiorne światło nadawało
krwi czarnego koloru… Podniósł wykrzywioną
cierpieniem twarz… ― I wtedy ― coś
zobaczył… ― zaledwie ― kilka metrów przed
sobą...
Poruszył jeszcze dłonią… ― umoczonym we
krwi palcem… ― Nie skończył…
(Włodzimierz Zastawniak, 2016-07-17)
Komentarze (3)
Mega fascynująca opowieść.
Witaj Arsis.
Myślę, że już kiedyś ten utwór, publikowałeś.
Przeczytałam raz jeszcze, mocny tekst.
Czekam, na coś lżejszego.:)
Pozdrawiam.:)
Nie wezmę piwa do ust!!!