Otchłań
Gdy popatrzyłem dziś w lustro,
dostrzegłem,
że w bezdennej otchłani moich oczu ukazał
się
nierówny grunt skołatanych nerwów,
przysypany
mułem marazmu naniesionym przez podwodne
cykliczne prądy codzienności.
Dojrzałem krajobraz wymarłej spalonej
laguny,
na którą zaczął padać deszcz zniszczenia w
postaci
kulek wielkości telewizorów i płatków
białej barwy.
Płatki były dumne ze swojego kształtu i
koloru,
śmiały się i masowo oblepiały bezradne
kulki.
Deszcz padał obojętnie i topił się,
zlewał,
lecz nie mieszał z popiołem w jednorodne
błoto.
Bóg, patrząc na to, rzekł „Nie ja
świat stworzyłem,
nie ja go więc zniszczę” i legł na
hamaku wiszącym
między Orionem a Syriuszem, schlebiając
swojemu racjonalizmowi.
Płonące strumienie jadu wypuszczały rekiny
przez zęby,
Budując z trytonami kapliczkę z gąbek i
korali.
Na tonącej barce wybrzmiewały bałwochwalcze
pieśni,
a najwyższy w kosmosie łajbę palcem w
otchłań rzucił.
Tę otchłań, co zniknęła, gdy odszedłem od
lustra.
Komentarze (1)
Trzeba bardzo uwaznie przeczytac Twój wiersz, skłania
do myślenia.