Per fas et nefas (fragment IV)
II. Próba ziemi, próba wstąpienia
Posłuchaj: oto łamię barierę logiki (nie
pierwszy raz z resztą) i mówię do ciebie
spoza czasu, istnienia, przekroczywszy
bramę (no dobrze, przyznaję - w moim
wypadku to zardzewiała furtka wiodąca do
ruin opuszczonej ubojni) śmierci, co więcej
- zdania lęgną się już nawet nie w myślach,
lecz gdzieś poza nimi, powstają samoistnie
i płyną bocznym torem. Istnieje jedynie
ten, niewypowiedziany i niepomyślany, o
zgrozo (na szczęście!) przekaz.
Mówię do ciebie milczeniem, kompletną
ciszą, niezakłóconą nawet odgłosem moich
kroków. Stąpam bezszelestnie, niby po
rozżarzonych węglach, z szacunku, jakbym
celebrował każdy krok, nie chciał urazić
Drogi wiodącej ku przeznaczeniu. Za
momencik spotkam się z Nieuniknionym,
Upragnionym (wybaczcie, proszę, przypadkowe
rymy).
Z biegiem czasu, począwszy od zrozumienia,
że jestem na wiecznym wylocie, Wielkiej
Emeryturze, coraz mocniej pojmowałem
świętość Ciszy, jej łagodny, kojący chłód,
to, że jest opozycją wobec wszelkiego
wrzasku, na dłuższą metę budzącego odrazę i
nużącego zgiełku świata.
Krzyk czasami bywa dobry, uwielbiam tę
formę ekspresji chociażby w słuchanym
pasjami black metalu. Lecz, jeśli stanę
krok dalej, spojrzę na siebie z dystansu,
zobaczę wyraźnie, iż cisza i spokój były mi
pisane, dążyłem do nich co dzień.
Zasłonięte zasłony (sorki - masło
pleonazmiczne, maślane!), zgaszone światło
i ja leżący na łóżku, pomiędzy snem a jawą,
ja dryfujący w oceanie marazmu - o ileż
piękniejsze było to od (tfu!) hałasu
dyskoteki.
Odludność, a może raczej odludziarstwo -
pozwolicie, ze ukuję na poczekaniu taki
pokraczny neologizm - były moją domeną.
Koncert niesie w sobie tornado, istne
tsunami zakłócające homeostazę.
A przecież w każdym z nas drzemie
pragnienie choćby grama spokoju. We mnie
było go parę kilo, nie wyobrażałem sobie
życia pełnego problemów. Uciekałem od
tychże, nawet najbłahszych, chowałem się w
mysią dziurę. I czyniłem to rozmyślnie,
choć kierowany wewnętrzna potrzebą,
instynktem unikania.
Może i toczyła mnie fobia społeczna, za
późno, by się nad tym głowić. Bardziej od
strachu (ba - w ogóle nie BAŁEM SIĘ ludzi,
po prostu NIE!) odczuwałem cięć ŚWIĘTEGO
UKRYCIA SIĘ - jak nazwałem ów stan,
wrodzoną potrzebę alienacji.
Chyba miałem trudny charakter. Ale nie
dziwaczny, daleko mi było do wszelkiej
maści czubków, świrów, braci pomyleńczych
zamieszkujących szpitale bez klamek,
zakłady karne, do ludzi gryzących własne
koszule, uważających się za Jezusa
Bonaparte, czy innego oświeceńca, który to
posiadł wiedzę wszelaką i jego wielkim
zadaniem, posłannictwem jest krzewienie jej
pośród szarego motłochu.
Wręcz przeciwnie - miałem pełną świadomość
swej niemensowej inteligencji, ograniczeń,
nie chorowałem psychicznie, by uważać się
za proroka.
Byłem człowiekiem z tłumu, posiadałem
obywatelstwo Szarej Masy, Rzeczpospolitej
Prostaczej.
I choć przeżyłem, przyznaję, Osobisty Dzień
Odrodzenia, co więcej - miał on miejsce w
dzieciństwie, czasach gimbazy, to nie niósł
on ze sobą żadnej wiedzy, poza jedna: muszę
uciec, choćby podjąć próbę dezercji z
najgłupszych koszar świata, próbę rozbicia
słoja z formaliną, w którym zostałem nie
wiedzieć czemu, chyba kompletnie bez celu,
uwięziony. Podczas owej Iluminacji
zrozumiałem, czym jest doczesny świat - to
Wszystko i Nic, Wielka Skończoność, poza
którą nie istnieje nawet próżnia.
Gdybym miał choć cień zdolności malarskich,
stworzyłbym obraz wszechrzeczy.
Alegoryczny, ma się rozumieć. Świat
uosabiałoby zwierze, skrzydlate. Dajmy
spokój mitologicznym pegazom, czy równie
wydumanym aniołom (to przecież też
zwierzyna - nie wiedzieliście?).
Wybierzmy jakieś nie absurdalne w tym
kontekście, nieegzaltowane,
antymajestatyczne zwierzę. Niech to będzie
golec piaskowy, Heterocephalus glaber, taka
niemalże ślepa paskuda z rodziny
kretoszczurów. Fuj!
Nasz brzydal, zwierzęcy Quasimodo zostaje
przez mnie, malarza - gore - realistę
uskrzydlony. Prawe w ogóle nie posiada
piór, jest wykonane z kamienia. Lewe
skrzydło płonie, składa się z gorących
promieni, jest jakby wyciosane w Słońcu.
Tak właśnie widzę zostawiony za plecami
świat: jako hiperdualizm, ścieranie się
sacrum i przekleństw, wulgarną modlitwę do
bogini - prostytutki.
Za chwileczkę głaz i wiązka promieni złączą
się w jedno. Zginie tym samym nasz szpetny
stwór, zostanie uwolniony z ram. Nie
pozostawi po sobie nawet płatka zaschniętej
farby, ani jednego atomu. Skruszy się i
rozpadnie w pełni, do imentu, choć nie
został nigdy namalowany.
Jaśniejszy prostokąt, niewyblakła farba w
miejscu, gdzie przez lata miał wisieć,
szybko zarośnie paprociami.
Ludzie zapomną o wymarłym gatunku pegaza
naszych czasów - podziemnym nielocie.
Dwudziestego października każdego roku
będzie uroczyście obchodzony Ogólnoświatowy
Dzień Wytępienia. Już, oczami wyobraźni,
widzę te fety, strzelające korki szampana,
parady, Marsze Zwycięstwa Nad Szpetotą.
Cieszcie się, ludy Zaćmienia, bowiem
zdechło coś, czemu nie dałem nawet sekundy
życia: wszystko bowiem, jak rzekł
Kohelecisko, jest marnością nad marnościami
nie popadnę chyba w megalomanię ani
patetyczność stwierdzając, że trwa mniej,
niż jedną sekundę i nie waży nawet tyle co
neutron.
Jeśli wszystko jest skończone - to jakby w
ogóle nie istniało, poza tym nie ma
najmniejszego sensu. Znaczy tyle, co wiersz
napisany w samotności i spalony chwilę
później, jest tak samo ważne, podniosłe i
istotne.
Powiedzcie - jak tu nie być nihilistą, gdy
de facto siedzimy w matrioszce, zanikamy
wraz z całą materią, sukcesywnie, po kolei.
Pewnego wieczoru, parę lat temu, poszedłem
nad pobliskie bajoro. Cieplutko, środek
lata, słucham rechotu żab i nostalgicznie,
jak pierwszy raz zakochany wczesny
nastolatek, myślę o przemijalności i
rozpadzie, toczącej wszystko atrofii.
Zaniku tak powszechnym, że aż
niedostrzegalnym.
Palę szluga i myślę, że zawiera się w nim
wszystko. Papieros jest wszechrzeczą, coraz
mniej go, coraz mniej. Z każdym oddechem
świat jest bliżej filtra, totalnego
wypalenia.
Kolejność jest następująca: papieros - ja
- planeta Ziemia - księżyc, będący wówczas
w pełni (a może wcześniej ludzkość,
największy psuj, jaki istnieje, ogarnięta
szałem niszczenia, rozkroi go w kosmosie i
ściągnie - po co? nie wiem, choćby dla
samego rozpieprzenia czegoś) - gwiazdy -
Wszechświat.
Ostatnia umrze Myśl, Ten, Który Ucieka, mój
własny, najpłochszy z bogów zapadnie w
letarg.
Zrozumiałem wówczas, podczas nie
najtrzeźwiejszego filozofowania, że skoro
nihilizm jest jedynie słuszną drogą - nikt
nie jest zbyt młody, by umrzeć. Nie żałuj
łysych kilkulatków w hospicjach,
dogorywających pod respiratorami starców;
stań parę kroków dalej, a ujrzysz wyraźnie:
skoro wszystko zmierza ku niechybnemu
końcowi, to równie dobrze można by rzec, ze
nic nigdy nie było. I dzieciak i stulatek,
ja, ty, pan premier, stół, twoje stare
buty, czas, logika, słowa wykrzyczane przez
pewnego Greka żyjącego tysiąc lat przed
Chrystusem - toniemy w Morzu, Którego Nie
Wymyślono. Tak więc nawet nihilizmu nie ma,
po co obciążać go, obarczać czymś tak
zbędnym i w sumie groteskowym, jak
istnienie. Jedyny myślowy prąd - to fala
zacierająca nas i nasze światy, gumka -
myszka niszcząca miłość i wiedzę.
Płochy pambucek nagryzmolił nas patyczkiem
na piasku bezkresnej plaży. Zaraz nadejdzie
przypływ i ... wiadomo. Przeminie Esencja i
Treść.
I nic, kochani, kompletnie nic nie jest
warte walki, bo wszelkie cele są ułuda.
Kobieta? Przysięgam, jestem teraz szczery
jak nigdy dotąd, że nawet związek z
najpiękniejszą i najmilszą, kobieta kobiet,
archanielicą nie jest wart żałosnej
szarpaniny, jaką byłoby przeciwstawianie
się Dacie. Możesz zatykać piąstkami uszy,
na nic to, i tak będziesz słyszeć niekojące
się wołanie, odczuwać nieśmiertelną
potrzebę wyjścia na Drogę.
Stąpam ostrożnie. Za plecami płoną
Neosodomy, Postgomory, tchórzliwy Papa
spuścił się na metropolie siarką i ogniem.
A teraz, zreflektowawszy się, płacze z
żalu, załamuje ręce nad własna
nieroztropnością.
I po co ci to było, boziulo? Patrz -
zmieniłem się na lepszy model, znalazłem
sobie atrakcyjniejszą, pogańska boziulę.
Dosiada świetlistego golca ze skrzydłami. W
jej sercu jaśnieje ognisty kamulec.
Chodź bliżej, kochanie, nie musisz się bać.
Co zesłał bożulek - trzeba będzie stracić.
Więc tracę, przepijam się, zastawiam w
lombardzie i przegrywam w ruletkę.
Milczysz, podobnie jak ja. Gadać będą inni:
sąsiedzi, rodzina, znajomi. Światły pan
policjant sporządzi raporcik, księżulo
zrobi zbędną szopę i mój futeralik zostanie
pokropiony święconą kranówą. Choć,
oczywiście wolałbym, aby był to czysty
spirt, alcohol movens napędzający moją
nieduszę, by leciała wyżej i wyżej, w
niezaświaty.
Zastygły wszystkie zegary, nie słychać, jak
cyka serce świata. Idę i jednocześnie się
dopalam, kończę tuż przy samym filtrze,
Wypluń, by nie oparzyć ust!
Niosę ze sobą dym, smog w kieszeniach.
Włamałem się do skarbca, Data była
wytrychem. Kradnę to, co od lat było mi
pisane. Przeznaczone precjozo.
I choć kochałem nie raz w przeszłym życiu,
miłość nie jest klejnotem, po który
wyciągam zachłanne dłonie. To dość banalny
przedmiot: tubka kleju biurowego.
Zasmarowuję nim, niby maścią, gęstym
panaceum, rysę na osobowości. Dopełnia się
to, co było zapowiedziane w półpokalipsie,
apokalaniu. Kleję słowa, mieszam je w
dłoni. Wychodzi zgrabna szubieniczka,
fiolka diabelnie mocnych środków nasennych,
kozik, idealny, by pogłaskać nim żyły, kwas
pitny.
Jestem kolekcjonerem maszyn katowskich,
włamałem się do lamusa Alberta Pierrepointa
i kradnę, co popadnie.
Nie złapią mnie policje, Centralne Biura do
Zwalczania Przestępczości Przeciw Życiu
Własnemu, pałkarze z Ligi Antysamobójczej,
nie dosięgną maczety siepaczy Krucjaty Pro
- life.
Przecież to, co zaraz zrobię, jest jak
najbardziej naturalne! Wybrała mnie Data i
po prostu spełniam (słodką, swoja drogą,
upragnioną) powinność. Nie tylko dla
przyjemności.Z obowiązku, z poczucia
alienacji, arcywyobcowania, podczaszkowego
wykluczenia samego siebie z grona ludzi.
Wykonuję jedynie obowiązki (ups,
zabrzmiało, jakbym był członkiem
wierchuszki NSDAP, albo co najmniej
szeregowym zbrodniarzem, a czyn, którego
zamierzam dokonać, to najlepsza Norymberga,
spowiedź i pokajanie się w jednym).
Jestem niejako bezwolny, w konfrontacji z
majestatem potrzeby, jaką rodzą droga i
Data - nie mam żadnych szans. Obrona jest
niemożliwa i zbędna, po co korzystać z
prawa łaski, jeśli czeka nas jedynie
przyjemne NIC?
Odmawianie sobie Wielkiej Emerytury byłoby,
jak mi się zdaje, czystą głupotą.
Szpula starego magnetofonu kręci się i
stoję przy niej. Nawija moje
niewypowiedziane słowa. Jestem pionkiem w
grze, kółkiem w przeznaczonej na złom
machinie. Zdefiniowałem fundamentalne
kwestie, ważkie pojęcia: los, czas, życie,
śmierć, samobójstwo, Bóg i herezja. Okazały
się cekinami na bluzce mojej ostatniej,
świeżo zmyślonej dziewczyny.
- Czy cofnąłbyś się, zawrócił, za powiedzmy
milion dolarów? Albo za dziesięć? - pyta
uśmiechając się szelmowsko.
- Oczywiście że nie, głupia, przecież to
nie kwestia pieniędzy. Równie dobrze można
by próbować przekonać jakąś, kochającą
dzieci matkę - Polkę do dokonania aborcji
za kasę. Już widzą, jak się zgadza, ochoczo
pędzi do ginekologa rozmyślając, na co wyda
zarobioną w łatwy sposób kasę. Prędzej
piekło w bajkach zamarznie!
- A za nowa partnerkę? Mulatkę, Azjatkę,
egzotyczną i wierną czarnulkę? Albo za cały
harem? Wszystkie byłyby śmiertelnie
zakochane w tobie, wręcz wielbiłyby,
oddawały ci cześć nabożną. A ty - pan i
władca, mógłbyś dowolnie kształtować ich
wygląd, zmieniać je, niejako tuningować, by
się nie znudziły. Co ty na to?
- Proszę o następny zestaw pytań. Tylko
mają być mądrzejsze. A najlepiej - odczep
się. Idę do Legolandu. Mam zamiar zostać w
nim na zawsze, nabawić się aż do przesytu,
rozpuku, zadławić watą cukrową i wyrzygać
żołądek kręcąc się przez parę lat bez
przerwy na karuzeli, jeżdżąc na diabelskim
młynie. Noli me tangere - że zacytuję
Stachurę (dobra, wiem, skąd pochodzą te
słowa, droczę się z wami).
Po co zatrzymujesz? I tak dojdę do celu,
choćbyś usypała wały ziemne, wykopała
zasieki, choćby wzdłuż Drogi stanęły budki
wartownicze. Możesz mieć broń nabitą ostrą
amunicją, nawet jak odstrzelisz mnie,
przerwiesz ten sen i obudzę się całkiem,
tfu, żywy, pierwsze co zrobię, to wymknę
się na Drogę. I nawet, jeśli skończę jak
nieszczęśnik z coltem w japie, partacz
autodestrukcji, nie wpłynie to na mnie w
najmniejszym stopniu.
Stoję przy szosie, pod bladą pełnią
księżyca, żaby rechoczą. Dopalają się, tak
jak ja, Słońce, papieros. Decyzja została
podjęta już w gimnazjum.
Macham do ciebie, dziewczyno z kamyczkiem w
oku, promieniami zamiast włosów. Znów
uderzam w patetyczne tony, musisz wybaczyć.
Twój kreator, egzaltatuś, dokonuje czegoś
szalenie istotnego.
Nie było żadnego przeciążenia systemu,
jedynie Wielkie Wylogowanie. Jeszcze nie
napisano programu ratującego przed tym.
- Pomyślałeś o rodzinie? Będą musieli cię
pocho...
- ...dnie, ciągle płonące, warta honorowa
przed Grobem Nieznanego, nawet z ksywy
milczka, karmiciela Daty.
Uważałem i zdania nie zmienię, że
osiągnięcie wolności nie jest w żadnej
mierze samolubne, a jeśli nawet ktoś upiera
się, by je tak nazywać - ma do tego prawo,
podobnie jak ja do poddania się woli Daty.
Nie zmuszajmy nikogo do uczestnictwa w
koncertach, pozwólmy odpetować papierosy,
które nie smakują! Czyż to tak wiele?
Wiecie, myślę, że samobójstwo, eutanazja są
niczym groźniejszym od selfie, albo
namalowania autoportretu. Nie popieram owej
karkołomnej hipotezy kompletnie niczym, tak
mi się wykoncypowało i niech zostanie
zapisane na wodzie, podobnie jak imiona
byłych lasek.
Pewnego dnia, nie wątpię, wyschnie ów
strumień i nikt nie odczyta ni literki.
Cudownie! Oto Przymierze Miłości! Zawieram
je z samym sobą, wiec z nikim; to
egzotyczny Dzień Wiecznego Dziecka!
Wpadnijcie, duchy praprzodków, tylko niech
żaden z was nie waży się zapomnieć o
prezencie dla jubilata - denata (znów żart
nienajwyższych lotów).
Patrzysz na mnie, nieodpowiedzialna Kobieto
z oceanicznych głębin. Żółty Nautilus
płynie przez księżycowe fale, wkręca sie w
brody Leonarda da Vinci, Vincenta van
Gogha. Łódź nigdy nie wypłynie na
powierzchnię, jestem tego pewien.
Obserwujesz przez złoty peryskop o
diamentowych soczewkach, jak idę coraz
śmielszy i bardziej wesoły, w leśne ostępy.
I znów zawracam na drogę, bo przecież od
Niej nie ma ucieczki, wszelkie szamotanie
się jest delikatnie mówiąc bezcelowe.
Pozostań blisko dna, moja półlegendarna
partnerko, ćwierćwyśniona treserko
brzydkich zwierząt. Po co się wynurzać,
skoro wszędzie jest jednakowy hadal,
najczarniejsza woda oblewa każdy skrawek
rzeczywistości, nawet pamięć?
Chcesz? Opowiem ci morał pozbawiony bajki,
powiastkę o niedostosowaniu. Słuchaj
uważnie przez metal i szkło.
Zapisuj, co do słowa, ogniem w skale.
Oto istnieje Człowiek. Ecce homo.
Owładnięty jest poczuciem skrajnego
bezsensu, popadł w duchowy stupor. Nic go
nie cieszy, jak w najsłynniejszej piosence
zespołu Kury "nawet seks jest banalny".
Czuje nasz bohaterek, że Data jest coraz
bliżej. Wybrała go, wzięła w słodkie
szpony.
Nie próbował walczyć, świadomy swojej
małości. I miłości, pokochał marzenie o
ucieczce jak nic innego. Pierwsza miłość, n
- lat po opuszczeniu szkoły.
Lecz... czym zapełnić sobie czas, jaki
pozostał do Iluminacji, objawienia
dokładnej Daty, dnia, miesiąca, godziny?
Coś trzeba przecież robić trwając w
gorączce, oczekując zbawienia jak...
właśnie zbawienia (żart, poziom:
żłobek).
Przedmiot. Nie tysiące, dziesiątki, żadne
tam rozdrobnienie się na kawałki.
Polubienie, a nawet, mówiąc językiem
dresiarzy i stadionowych chuliganów -
UMIŁOWANIE jednej, jedniusieńkiej rzeczy,
przyłożenie jej do czoła i czucie, jak
wrasta w myśl, zespala się z mózgiem.
Kupienie sobie pasożyta, wszycie w bok
kleszcza. By mieć w co się wpatrywać
każdego wieczora, nocy, poranka; trzymać
wylicytowane na allegro cokolwiek w
oczekiwaniu na wypełnienie woli Daty.
I by w swoim, kończącym się życiu z second
- handu, bazarowo - półśmietnikowym losie
choć przez parę chwil mieć coś drogiego,
jeden wartościowy, choć kompletnie zbędny
przedmiot.
Postawić an poczesnym miejscu w pokoju,
nadać nawet imię. I monologować, snuć
niezliczone wizje z mchu i paproci, znaleźć
niemego powiernika, któremu można się
bądzie wyspowiadać z tego co tajne, święte
i skryte.
Wybór bohatera pada na... zabytkową maszynę
do pisania. Kryteria, jakie miał spełniać
ów przedmiot, były proste i jasne:
- koniecznie przedwojenna
- duża i ciężka
- dobrej marki (Remington, Mercedes, nie
żaden peerelowski Predom Łucznik)
- bogato zdobiona, ozdobna. strojna.
Anachroniczna. Artystyczna.
Wreszcie, po paru dniach oglądania w
internecie biurowego złomu, nasz X
(nazwisko i tak wam nic nie powie) zamawia
legendarnego Underwooda 5, typ gabinetowy,
z 1938 rok. Maszynę do pisania Sherlocka
Holmes'a. Na pozłacaną Royal Quiet Deluxe
gold plated typewriter, na jakiej to Ian
Fleming klepał historie o szpiegu w służbie
Jej Królewskiej Mości, jakoś nie było go
stać.
Zapłacił. Dostarczono. Sprzęcicho,
majestatyczne i kosztujące niemało, rzecz
jasna było w pełni sprawne. Waga
niepiórkowa - plus minus szesnaście
kilogramów.
Przytaszczył, bohaterzyna, swój zbędnik,
skarb, postawił na biurku. I patrzy.,
Klik! Klik! - nie mącąc ciszy,
przedwieczornej harmonii, dotyka myślami
klawiszy. I wystukuje się los, samoistnie
zapełnia pierwsza kartka. Fosforyzujące
litery zlatują się z odległych galaktyk,
wytryskają spod ziemi. Rosną rzemyki,
splatają się liany. Tekst - drobny ścieg.
W ten to sposób, na antycznym gracie, kleci
się biografia pana X, nie dłuższa niż
pięćdziesiąt stron.
Od A do Z: narodziny, starość, lata
dojrzałe - calusieńkie życie. I objawia się
to, co do tej pory było zbyt wielkie, by je
ujrzeć dokładnie, spojrzeć z szerszej
perspektywy.
Patrzy, bohaterek, na papier zatatuowany
szlaczkami. Skrzące się chwile, opalizujące
wydarzenia. To on, ściśnięty, skondensowany
do rozmiaru pliku kartek.
"Co za koszmarna grafomania, tego wręcz nie
idzie czytać!" - wścieka się niedopisarz.
Ale nie niszczy owocu swej (oraz maszyny!)
pracy. Wręcz przeciwnie: bierze go w
dłonie, wdycha zapach świetlistej farby.
Tekst, bezsensownie rozwlekły,
niepotrzebnie megalomański, trafia do
szczerozłotego sejfu. Na dzień, rok, an
wieczność - czy to ważne?
Każdy wers biografii jest Drogą,
niewypowiedzianą nawet szeptem, pokraczną
modlitwą o wszystko i o nic, do Bojaźliwego
Boga, który od jakiegoś czasu unika ciebie,
mnie, naszego bohaterzyny.
Maszyna - kupiony w najgłębszej rozpaczy,
bezradności, kompletny śmieć, quasi -
przyjaciel, niemy głuchy, jak każdy
przedmiot, jednocześnie - piękny antyk,
ozdoba biurka, nazwana dajmy na to Ewa, jak
legendarna pierwsza kobieta na Ziemi, robot
kolejkowy Ewa1, średnio chroni przed
myśleniem o Dniu Spełnienia.
Pozostaje zrosnąć się, wetrzeć pod skórę
tak, by do tej pory dało się pisać los
całym sobą.
Pokrętne? Sam, przyznaję, nie rozumiem owej
cudacznej filozofii, jak za została mi
objawiona. Przyjmuję ją i wypełniam
przykazania, żyję w zgodzie z jedynym,
jakiego warto przestrzegać: Uciekaj.
Więc czynie to, przyspieszam kroku.
Dezercja w stronę wolności to przecież nie
zbrodnia. A jeśli nawet - tylko jeden denat
będzie "bohaterem" kryminału, który właśnie
piszę na... nie na Underoodzie 5, typ
gabinetowy.
Wydeptuję słowa, frazy, metafory. Spełnia
się, czuję to. Ale jestem daleki od
popadania w patos. Nie biją dzwony, milczą
radia i megfoniska.
Zachodzi naturalny proces, od którego chyba
nie może i nie powinno być ucieczki.
Pozostawmy niektóre sprawy naturalnemu
biegowi. W końcu w każdym rdzewieje
Remington, czy Olympia. Jesteśmy wypełnieni
zapomnianymi pisarzami, na każdym kroku
partaczymy biografie.
To przecież takie zabawne, urocze i
oczywiste.
Data - XX-XX-20XX r.
Komentarze (7)
Czytam, czytam i oczom nie wierzę. Nawet powrót w
autobusie o tej porze jest ciekawa, bo czytam twą mega
odjechaną powieść, pozdrawiam serdecznie;)
ładny ból istnienia. Pozdrawiam
Przeczytałem uważnie i teraz żałuję, bo nie lubię
tekstów promujący negatywne nastawienie do życia.
Niezależnie od tego podziwiam lekkość pióra i ogrom
wiedzy...
Bejowe dno juz blisko bez punktu
dziękuję za czytanie!!
Takie zakończenie mi odpowiada Flo :) Dobranoc
Fajny i dobrze się czyta:)pozdrawiam cieplutko:)