Pies
W poniedziałek widziałem psa.
Szedł biedaczek ulicą sam.
Pamiętam adres – Miodowa sto dwa.
Gdzieś nawet jego zdjęcie mam.
We wtorek znów go widziałem.
Żal ogromny ścisnął me serce.
Do domu zabrać go chciałem.
Myślałem nad tym w wielkiej rozterce.
W środę pies na prawą nogę kulał.
Ja znów go wziąć chciałem do siebie.
Do ciepłego domu, gdzie miejsce jak
ulał.
Odpocząłby sobie biedaczek, jak w
niebie.
We czwartek pies nie miał ucha.
Łzy aż do oczu strumieniem się lały.
Latała nad nim nie jedna mucha.
Taki był kundel umorusany cały.
W piątek już go nie poznałem.
Gdzie oko, ogon? Gdzie jego lico?
Tak go już ze sobą wziąć chciałem.
Lecz nie mogłem. Proszę, pomóż mu,
ulico!
W sobotę nie szedłem ulicami miasta,
Ale słyszałem o jakimś psie nawiedzonym,
Co zaczepiał, wąchał, łasił się i
parskał.
Drogi piesku, nie bądź ludzkim urokiem
uwiedziony!
Kiedy nastał słoneczny niedzielny dzień,
wybrałem się na spacer, lecz go nie
było.
Nie pozostał żaden ślad, żaden cień.
Wszystko przed oczami mi się rozmyło.
Tylko, czy wiecie co teraz czuję?
Jak mi niedobrze, gdy o tym rozmyślam?
Jakie ziarno goryczy wciąż żuję?
Do tej pory wszystko układam, przemyślam.
A czy morał dni tygodnia wam ukazały?
Czy odkryliście już co mam na myśli?
Jaki z nas każdy codziennie jest mały,
kiedy tylko cykliczny koszmar się
przyśni.
Komentarze (1)
swietny wiersz, zaslugujacy na duzo wieksza liczbe
glosow i uznanie... mnie sie bardzo podoba twoj styl i
lekkosc rymow, a to jest dobry atut!