Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

Płacz

Stoję, przepełniony strachem, czekam, by o wschodzie słońca zginąć... Już pierwsze promyczki przedzierają się przez gęstwinę drzew, docierają do mych oczu, ujawniają to co kryła ciemność. Tam gdzieś w dole wielkie zamieszanie, poruszenie jakiego jeszcze nie widziałem, czerwona struga kłębiących się punkcików wlewa się za szare mury... słychać już niespokojne parskanie koni, słychać trąby, słychać bębny, wrota skrzypią zamykane w wielkim pospiechu... hełm na czoło spada, wszystko ciąży, napiera. Już zmęczony, już wycieńczony mimo, tego że wszystko dopiero się zacznie. Koło mnie stoją w szeregu moi przyjaciele, kumple z tawerny... ostrze błyszczy i migocze w promieniach wschodzącego słońca, tarcza wypolerowana, gotów stanąć jestem naprzeciw swego wroga, lecz na śmierć jeszcze gotów nie jestem... wtem rozlega się krzyk, chyba nasz dowódca, nasz wódz, on zawsze umie pokrzepić nasze serca, podnieść na duchu, zaczynamy krzyczeć razem z nim... ale chwilę potem świst zagłuszył wrzask, brzmiał niczym stado os, przenikliwy, taki straszny, nagle ciemność, nic już nie dostrzegam w tych ciemnościach... nie wiem czy kierowany rozsądkiem, czy może jedynie instynktem, prowadzony niby niewidzialną ręką Boga, nie panując nad swym ciałem, mimowolnie kucam, ręka z tarczą szybko się unosi, lekka niczym piórko. Jeden błysk, szybki przepływ bólu, ale ja nie zważam, uparcie utwierdzony w bezruchu, trzymam moją ochronę mocno, coraz większy ciężar napiera na ten mój stalowy mur... wszystko cichnie, milczy. Siedzę taki osłupiały. Ktoś podchodzi klepie po ramieniu, coś do mnie rzecze, lecz słowa nie docierają, jakby głuchy, nic nie słyszę... wtem dźwięk uderza, straszliwa fala bólu mnie zalewa, wstaję i upadam, lecz się nie poddaję, znów się próbuję unieść, mimo że noga tak pulsuje... mimo tego bólu stoję już na równych nogach... co za widok... krew zaczyna szybciej pulsować... złość napierać... co za widok... setki ludzi leżących bez życia, stosy trupów, już się nikt nie rusza... moi przyjaciele... moi bliscy... już ich nie ma... już nie żyją...obracam się, pełen nienawiści, lecz to co widzę tam gdzie mamy uderzyć, też przyprawia mnie o mdłości: zamek płonie, zapaleni ludzie spadają z murów do fosy, mając nadzieję na ratunek, szukając ucieczki od palących płomieni... teraz w tamtą stronę lecą głazy, niczym rozpędzona kamienna ściana, lecą strzały, niczym czarna plaga, straszny krzyk, okropna pożoga... na co to wszystko... ktoś znowu wrzeszczy, rozkazy nam wydaje, pchany od tyłu biegnę, nie mam już wyboru, pędzę nieświadom tego co mnie czeka... niby tak daleko a jednak juz jesteśmy... pierwsza wpadła nasza kawaleria, chluba, powód do dumy dla naszego kraju, lecz czy na pewno powinno się tak na nią mówić, tak o niej opowiadać?? Wpadając do miasta widzę ciała pozbawione głów, czaszki rozbite o bruk... tu nikt nie zgrywa bohatera, nikt nie próbuje być herosem - jedni wymiotują, drudzy płaczą, lecz ja próbując o ty nie myśleć, pchany rozkazami przełożonych biegnę dalej, niczym wicher pędzę, tak w pośpiechu po pocałunek śmierci... idę śmiało - biec już siły nie mam, nogi odmówiły posłuszeństwa, działam już kierowany przez instynkt... dostrzegam kształt kłębiący sie pod ścianą - szybko, chaotycznie pulsujący niczym zlepione ciała, nie wiem czy ciekawością czy tylko instynktem kierowany, pełen strachu i odwagi tam podchodzę... bojowa postawa, nic mnie nie zaskoczy, nic nie zdziwi, lecz to na nic, teraz widzę - to tylko matka z dzieckiem, błaga, prosi - nie zabijaj! Pełen współczucia odwracam się... szczęśliwy, radosny ze swego poczynania, wreszcie coś dobrego, ledwo co, kątem oka zauważyłem wieśniaka, atakuje mnie, z nadzieją w sercu, z łzami w oczach, broni swej rodziny, znów ciało prowadzone jakby ręką Boga, porusza się tak płynnie, tak mistrzowsko, tak jak mnie uczono - unik, odskok, pchnięcie... miecz już nie tak błyszczący, nie migocze w słońcu, zachlapany krwią niewinnego człowieka, zachlapany hańbą... ręka się trzęsie, myśli kłębią... zabiłem... osuwam się na ziemię, bezsilnie na kolana... łzy z mych oczu mimowolnie lecą... co ja żem uczynił... kobieta pełna złości, nienawiści wyciąga rękę, chwyta szary kamień, rzuca się... na mnie... podnoszę tylko głowę nie przestając płakać, czekam tak na śmierć, bez nadziei, bez ratunku... wszystko stanęło... jakby czas nie istniał, tylko cienka stróżka krwi niczym włos wypływa z bladych ust kobiety... upadła... na me kolana... widzę strzałę w jej boku, krew się sączy i wypływa... znowu ciemność, znowu świst, znowu przerażenie... lecz nie, tym razem się nie uchronię, nawet nie chcę, zamiaru nawet nie mam... lecz to dziecko tak niewinne, niczym na śmierć nie zasłużyło... cóż więc począć... rzucam się jak najdalej, jak najszybciej, teraz już z uśmiechem na twarzy... nie czuję bólu, nie czuję cierpienia, widzę tylko łzy dziecka... bezwładny opadam na ziemię... i umieram... ze szczęściem na twarzy i radością w sercu.

autor

PAwel91

Dodano: 2007-12-21 14:06:53
Ten wiersz przeczytano 1775 razy
Oddanych głosów: 4
Rodzaj Antyczny Klimat Smutny Tematyka Śmierć
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (2)

Szary Szary

poproszę wersję skróconą nie mam siły na to tomisko
ale nie czytałem więc nie oceniem i się nie wypowiadam

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »