Pomiędzy piekłem a niebem
― Jutro będziecie uczestniczyć w niezwykłym
eksperymencie! ― Poinformował żołnierzy z
oddziału specjalnego, kapitan John Traven,
szczupły, ascetycznie wyglądający mężczyzna
koło czterdziestki, lekko łysiejący.
Odsłonił uśmiechem swoje białe, równe zęby.
― Ten eksperyment zmieni losy świata.
Zapamiętają nas, jako pionierów, którzy
przetarli atomowy szlak…
― Na czym ma polegać ów eksperyment? ―
Zapytał, starszy kapral Kent.
― Jesteście zbyt dociekliwi, kapralu!
Toaleta i spać! Nabierać sił! Pobudka -
czwarta rano! ― Wyszedł, trzasnąwszy
drzwiami. Pozostawił zapach taniej wody
kolońskiej, potu… ― niepewności…
Szeregowy Mike Rowladns, próbował zasnąć…
Rozmyślał, gdy nieoczekiwanie usłyszał tuż
przy uchu stłumiony szept swojego kompana,
szeregowego Alexa Keldera.
― Słuchaj, Mike, chyba umrzemy… ―
wszyscy…
― Pierwszy raz mamy manewry? Daj spokój,
śpij. Wcześnie wstajemy. ― Poczuł
niewytłumaczalny, wydobyty z głębin strach…
*
Obudziły go donośne krzyki… „Pełny
rynsztunek! Plac apelowy!” ― Huczał blisko
czyjś głos. Ledwo zdążył posłać łóżko.
Biegnąc, zapinał ostatnie guziki munduru,
poprawiał żołnierski ekwipunek… „Kompania ―
w dwuszeregu ― zbiórka!”… Kilku żołnierzy
zaczęło rozdawać pozostałym niewielkie
tabliczki osobiste, mierzące natężenie
promieniowania jonizującego. Poczuł
mdłości, wchodząc do wojskowej, pokrytej
brezentem koloru khaki, ciężarówki…
Jechali przez pustynię, mijając
żelbetonowe, naznaczone czarnymi plamami
straszliwego żaru ― wieże obserwacyjne…
Dominował wszędzie ciemnożółty piasek,
porosły gdzieniegdzie kępami
szaro-zielonej, ostrej, suchej trawy…
Bezchmurne, kobaltowe niebo ― przytłaczało
swoim bezkresem… Przebłyski
pomarańczowożółtego, porannego słońca ―
tworzyły męczący, epileptyczny efekt
stroboskopu… „Uwaga, dojeżdżamy!” ― Padł
krótki komunikat kapitana… Drgnęły,
pospuszczane dotychczas, obciążone szarymi
hełmami znużone głowy, oparte o kolby ―
trzymanych pionowo między kolanami ―
karabinów…
Uformowawszy tyralierę, zaczęli kopać
saperkami płytką transzeję, zdolną ledwie
schronić dwudziestu ludzi.
― Widzisz to? ― Alex kiwnął głową. Patrzył
przed siebie, ocierając z czoła pot…
Trzydziestometrowa, kratownicowa wieża ze
stalowymi linami odciągowymi, zwieńczona
blaszanym sześcianem, wewnątrz którego
spoczywał dziesięciolikotonowy, taktyczny
ładunek nuklearny ― lśniła złowrogo
odbitym, słonecznym blaskiem…
― Widzę ― odparł, Mike. ― Cholernie blisko,
jakieś trzy kilometry…
― Czyżby chcieli nas usmażyć dla dobra
nauki?
― Kto wie, co oni kombinują…
― Skusili nas wyższym żołdem, więc mamy
teraz swoją przygodę ― skwitował kwaśno
Alex, odwalając butem sporych rozmiarów
kamień…
― Milczeć i kopać! ― Wrzasnął Traven. ―
Została godzina. Chyba, że chcecie, aby wam
upiekło tyłki?!
Zmęczeni ― przysiedli wreszcie w wykopanym
rowie… Jeden wyciągnął zdjęcie swojej
dziewczyny, drugi nucił pod nosem jakąś
melodię, inny palił papierosa, a jeszcze
inny ― ubijał nerwowo piasek lufą karabinu…
Czekali… Jeszcze trzy ― przerażająco długie
minuty… ― dwie… ― jedna… Puszczały nerwy…
Ktoś krzyknął histerycznie… ― I wtedy ―
szeregowy Mike Rowlands ― ku ogólnemu
zdumieniu ― wyskoczył… Zaczął bardzo szybko
biec… Słyszał ochrypłe wołania kapitana:
„Szeregowy, Mike, wracać natychmiast!
Idioto, zostaniesz usmażony! Wracaj!”… Nie
zważał na nic… Chciał się tylko oddalić od
tego piekielnego ładunku, który za
trzydzieści sekund przetopi kwarc w
zielonkawe szkliwo, unicestwiając wszelkie
życie do trzech kilometrów wokół! Wiedział,
że kapitan przestał go gonić… Beznamiętny
głos megafonu odliczał nieubłaganie
sekundy: 10-9-8-7-6-5-4-3-2-1-… ― Wtedy
spojrzał… Oślepiający blask ― niemal
wypalił mu oczy… Zakrył je ramieniem…
Detonacja przyćmiła swoją jasnością słońce…
Poczuł żar, jakby otworzono drzwi
rozpalonego, hutniczego pieca… Temperatura
epicentrum ― osiągnęła momentalnie ― milion
C°…
Poddaną ekspozycji, odsłoniętą skórę ―
pokryły ogromne, brunatne bąble… Rowlands,
stojąc przed Lucyferem, wydobył przeciągły,
przejmujący jęk potępionego…
Fala uderzeniowa ― nadeszła niczym
rozpędzony pociąg… Rzuciła nim kilkanaście
metrów dalej, otumaniając hukiem ―
przypominającym lecące nisko klucze
wojskowych odrzutowców… Wszystko płonęło,
drżało, wyło… ― Przekroczył wrota piekieł,
zanim stracił po raz pierwszy
przytomność…
Czuł potworny ból głowy… Ujął dłońmi
wyłysiałą czaszkę… Zwymiotował krwią…
Usiłował wstać, lecz ― znowu upadł…
Przybrał pozycję embrionalną… W miejscu
eksplozji ― wyrastał powoli, rozszerzony u
podstawy, purpurowo-siny słup mieszaniny
pyłu, dymu, ziemi… Wsysała go próżnia
skłębionej, kipiącej kolorami, pomrukującej
groźnie chmury, ― przeciętej
jaskrawo-czerwonym rdzeniem plazmy… ―
Stracił przytomność po raz drugi…
Kiedy otworzył opuchnięte, zapiaszczone
powieki ― nadciągał zmierzch… Atomowy obłok
przybrał dziwaczną, rozciągniętą formę
biało-szarego wiru… Panowała głucha cisza…
Wtem, dostrzegł, jakby przesłoniętą
spadającymi płatkami śniegu, wysoką postać…
Nie potrafił ocenić odległości… Otaczała ją
aura tajemniczości i ogromnego smutku…
Długie, siwe włosy ― rozwiewał wiatr…
(Włodzimierz Zastawniak, Marzec 2015)
Komentarze (5)
Bardzo wciągająca opowieść aż chciałoby się więcej
pełne mrocznej dramaturg i przeczytałem z wiórków
fascynację i wręcz nie oddychając.
Wciągająca proza. Masz talent dramaturga.
Nie ma to, jak mocne uderzenie dobrą prozą z rana :)
(Czytając, w niektórych miejscach odruchowo zmieniałam
tekst, proszę o wielkoduszność Autora:
Czuł, że coś się złego szykuje.
/Czuł, że szykuje się coś się złego./
Obudził go przenikliwy gwizd, krzyk i szarpanie.
/Szarpał go jego kompan, Alex. /bez drugiego zdania i
tak jest czytelnie, a nie traci się rytmu/
Mike Rowlands już wiedział, co się szykuje, wsiadając
do wojskowej ciężarówki.
/Wsiadając do wojskowej ciężarówki, Mike Rowlands już
wiedział, co się szykuje./
I przebudowałabym akapit przed "VII"... )
Jak zawsze ciekawie. Msz powinno być
"I chyba wszyscy je mają" zamiast "go", jako że
przeczucie jest rodzaju nijakiego. Miłej niedzieli:)
Dobra proza. Pozdrawiam.