Poranek
Idę nagi, bosy
W bieli tkanej świtem
W gęstym chłodzie rosy
Mylę ścieżki w morzu źdźbeł
Wokół mnie szepty, jęknięcia
Podchodzę do ich cichych źródeł
Dotykają mnie niepewne muśnięcia
Szukam wokół siebie dłoni
Nie znajduję nikogo za mną
Słyszę okrzyki wściekłej pogoni
Biegnący porywają mnie z sobą
Człapią w błocie ku wzgórzu
Zachłystując się brudną wodą
Odwracam się, idę z moją wolą
Kaleczę stopy o przyschłe chwasty
Brudasy posypują moje rany solą
I brną wciąż dalej, byle do swej kasty
Przysiadam na brzegu potoku
Wciągając zapach konwalii
Jak każdego dnia tego roku
Komentarze (1)
świetny wiersz, daje do myślenia, dobre metafory