Praszczęta. Zabawa dla najmłodszych
,,W przyszłości ludzie będą blurbami"
Andrzej Szpindler ,,Oko chce bardziej niż
chce tego wątroba"
I. Garść sofizmatów
Historia to zżarte przez mole futro mojej
zmarłej matki. Właśnie znoszę je ze
strychu, by wywalić do kubła. Więc matka
zżera przeszłość. Krztusi się, dławi, ale
nic to - i tak przecież nie żyje. Ból i
panaceum zlepiają się dla niej w jedno.
Dopalają się gwiazdy. Ona to mol. Żywi się
historią, szatkuje wspomnienia.
Zdjęcia (co najmniej dwudziestoletnie,
sprzed bierzmowania, selfie, na których
jestem wyraźniej młodszy, niż teraz) należy
umieszczać w kuble z napisem
,,nieposegregowane".
Słusznie - bo i jak oddzielić medialny
bełkot od desek? Krzyże od kaset wideo?
Pełno różnorakich odpadów: zęby futerkowych
moli, trzymanych w klatkach śmierci.
Zimny chów: robactwo lęgnie się w zepsutym
tiramisu, które nieboszczka włożyła za
pazuchę. W kieszonkach futra trzymała też
inne pamiątki wesela: grzybki
halucynogenne, kompost, rentgenowskie
klisze, na których widać, jak róża wbita w
jej wiecznie uśmiechniętą czaszkę (założę
się, że do tej pory rechocze!) zapuszcza
korzenie.
Uwaga, na strychu pękł ul! Roją się
opowiastki.
Co zrobię, gdy przyjedzie śmieciarka? Która
wersja życiorysu - oficjalna, czy jedna z
pobocznych, spisanych na papierze
śniadaniowym, pierwsza trafi do wora?
Czy szczeble drabiny, po której schodzę
można poddać recyklingowi? To szkło, czy
makulatura??
I kto do diaska kłusuje na lisy, obdziera
biedne zwierzaczki ze skór, by szyć z nich
serdaki, suknie ślubne?
Bandzior (nasłać nań animalsów,
greenpisiarzy! jest na tyle bezczelny, że
robi to w biały dzień (...zlinczować
Barabasza! - skanduje tłum).
Trop, węsz, może znajdziesz barbarzyńcę. A
może ty nim jesteś?
Nieważne. Gaśnie światło, grzeczni
czytelnicy śpią na schodach bibliotek,
martwe zwierzęta - w miednicach. Tak cicho,
że aż słychać rdzę toczącą nadkola starych,
sprowadzonych z Niemiec śmieciarek.
Ćśśś... Mary i wrony kołują nad
wysypiskiem. Pustka w tonacji d -moll.
II. Kobiety urojone.
Bywam piłeczką z kauczuku. Późną nocą,
przed snem odbijam się od szafy (kto
rzucił?).
Wpadam, miękko wbijam się w ciało
którejkolwiek z hord, tabunów
wyimaginowanych dziewczyn, narzeczonych,
konkubin.
Goszczę tam krótko, pasożyt zostaje
usunięty. Nie istnieją leki zapobiegające
odrzuceniu niechcianego przeszczepu. Więc
muszę się spieszyć. Przez nędznych parę
chwil próbuję dotknąć, przejąć kontrolę nad
dłonią, choćby placem zmyślonej
partnerki.
A gdzie tam! Mam ciągłego pecha,
najczęściej wbijam się pod żebra, niekiedy
w ramię.
Czuję puls. Gorące fale. Jestem kleszczem,
ale nie piję krwi. Sycę się oddechem
bezimiennej, często pozbawione kształtu
laski (żywicielki!). Tylko i aż tyle.
Raz wylądowałem na czole. Niebezpiecznie
blisko mózgu. Prawie odczytałem myśli,
magisterskie, otępieńcze pisma, z których
nie zrozumie się ni grama, nie dowierza, że
mane, tekel i w dodatku fares, że doważone
co do joty, a mimo to przeciętny człowiek,
byle podglądacz, przytulia czepna nie jest
w stanie wyłapać sensu.
Wątpisz weń, brachu, szukasz cierpliwie
dzień po dniu, starasz się podążać
sukinkota śladem, a on chowa się w dawno
wypadłych mleczakach, wyklejankach, które w
bezpańskim roku '95 robiłeś na lekcjach
plastyki, patafizyki, podczas audytowania
przez zaprzyjaźnionych scjentologów. To
bocian bez szyi, skrzydełka chrabąszcza
upalowane zapałką na łące z krepiny.
Dwója! za taki przekaz możesz zostać
relegowany z uczelni! Co ty sobie myślisz?
To porządna podstawówka!
Wreszcie - sens staje się pisemkiem. Czytaj
w ukryciu, chłopczyku,. Nie daj się nakryć
surowej i krzykliwej, równie zmyślonej pani
bibliotekarce.
Na przedostatniej stronie broszurki
znajdziesz upragniony klucz. Uda ci się
odczytać myśli fantomowych panienek,
narzeczonych strzyg.
Dowiesz się, o ile wcześniej sam na to nie
wpadłeś, że jesteś i byłeś każdą z nich,
upiorem wypowiadającym sakramentalne
,,tak".
Że nie zerwiesz połączenia. Raz ty wnikasz
w nie, raz one cię wypełniają. Wżerają się
w twoje pokraczne, karaczanowate ciało.
Symetria to estetyka głupców i urzędasów.
Na jednego Florka przypada dwa i pół tuzina
upiorzyc.
III. Dookreślanie. Co do atomu.
Ze wszystkich rodzajów nagan i tortur,
jakie miłościwie nam panujący czas,
niedetronizowalny pajac, stetryczały
biurokrata z popsutym komputerem Odra pod
czaszką, ze wszystkich gatunków kar, jakie
wymyślił ów idiota w diademie ze skaju,
najgorsza jest... pamięć.
Wreszcie wznowiono produkcję syreny sport.
Umówiłeś się na jazdę próbną. I hajda!
Przed siebie! Wio!
Fabrycznie nowy złom z duroplastu, rzęch,
którego nie masz zamiaru zwrócić do salonu
(a i pewnie nikt nie będzie tego wymagać!)
toczy się od krawężnika do krawężnika.
Jedziesz, POWRACASZ do Armalnowic, To jeden
z ciągłych, niezliczonych powrotów,
nawrotów do miejsca którego nie opuściłeś,
skąd nie uciekłeś.
Międlisz w duchu ten zgrany do cna motyw,
przyłazisz z półsekundowych tułaczek po
całym bożym świecie do chatyny chatyn,
rodzinnej rudery. Zbudował ją w 1794 roku
twój praprzodek, sześćset razy pra -
dziadek.
Dom wrośnięty w niezliczone pokolenia, do
bólu wiejski, przytulny, babciny, ciepły,
naftalinowy. Miejsce gdzie każdy, nawet
najbardziej mieszczuchowaty mieszczuch
zakłada walonki, chustę w róże i gerbery
(mężczyźni też, nie ma zmiłuj!).
Skręcasz w polną ścieżynę. Za frasobliwym
nepomukiem - w prawo. Mijasz zaszlochane
wierzby z nieodłącznymi Borutami i
rokisiami, podwórza zachwaszczone malwami,
jabłoniowe sady, gumna pełne gówna. Tak
sielsko tu, ze aż można dostać ataku
autoagresji. Spokój, stateczność, nic tylko
zmienić się w furiata - terrorystę, gryźć,
kopać, podkładać bomby, rzucać zbukami w
okiennice.
Parkujesz pod szczerbatym płotem. Ze
skrzypieniem otwierają się nadpróchniałem
drzwi i wychodzi ona. Pramatka,
wszechkuzynka. Babcia, która cię wychowała,
kołysała do snu nawet gdy skończyłeś
trzydzieści pięć lat. Kobieta - łowicka
kraszanka, ludowa aż do porzygu. Góralka
mająca parzenice na twarzy, Hucułka,
katolicka poganka, podrzędna bogini
słowiańskiego mitu. Jednocześnie - święta
eremitka, krab - pustelnik mający trójkątne
oczy na słomkach. Matka, stryjeczna ciotka
zbawicieli i szarlatanów.
Jej włosy - mech z makówek. Na palcach -
pierścionki ze słomy z oczkami głębinowych
ryb, kolcami trujących rozgwiazd.
- Syneczku! - mówi człowiek - wydmuszka.
Głos łagodny i kojący, niczym kolęda disco
polo.
Gładzi cię po policzku dłonią białą i
kruchą jak opłatek. Czujesz potęgę smaku
dzieciństwa.
- Mamuś! - padasz jej do stóp, obejmujesz
kierpce.
W pierzastych chmurach z waty cukrowej, na
baranku czekoladowym przelatuje wasz
wspólny anioł stróż. Cherub w ortalinowym
dresie.
- Zachodźże. Nawarzyłam żuru, kiślu, zupy
siemiennej - zaprasza rodzicielka.
Schylasz głowę. Ba! Wpełzasz prawie na
czworaka. Strop jest zbyt niski, nie sposób
się wyprostować. I dobrze.
W sieniach zzuwasz vansy. Nie uchodzi.
Wdychaj, Flo! Woń kapuśniaku z marchwią,
brukwi i stearyny, gromnicznego wosku!
Matula zdejmuje ze ściany odświętny talerz.
Zanurza chochlę w glinianym garze.
Rozglądasz się po dawno (nigdy!) nie
widzianym wnętrzu.
Karbidówki, lampy z odpadłymi abażurami,
łuczywo. Warsztat tkacki, kuferek, co go
prababula Gienia we wianie dostała, jeszcze
za cara groźnego. Na półce z książkami -
wojna. Norwid pluje na Witkacego. W
słownikach blednie łacina. Nihil novi Sub
Mars.
Chamski Testament, nie bez przyczyny
zatytułowany Wulgata, Pismo tłumaczone za
Ćwieczka przez Wujka czy Stryjka.
Czytać boże Słowo to - jak prawią -
odzierać naturę z tajemnic wiekuistych.
- Mówże, synuś, co we wielkim świecie, w
Białymstoku? - kobiecina stawia przed nosem
parującą michę. Siada naprzeciwko ciebie,
wiosłuje łychą w talerzu.
Cienka zupina, trudno wyłowić choćby pół
ziemniaka. Lura chrzczona oligocenką,
okraszona pieprzem.
- A, długo by gadać. Macherzy tańczą sambę
ubrani w sambenito. Nastał czas wielkiej
pokuty. Nie bardzo wiadomo za co. W sercu
miasta, dajmy na to, stał przez
czterdzieści lat niedokończony wieżowiec.
Mieszkańcy przezywali go ironicznie
,,Kościotrup". Wyobrazi sobie mamusia, że
jak wreszcie znalazł się majętny inwestor,
gotów wyłożyć bajońską sumę na remont
betonowego kolosa i tchnięcie w niego
życia, gdy tylko pierwsi robotnicy weszli
na plac wznowionej budowy, ledwie wbili
łopaty w ziemię, a może nawet nie zdążyli -
budynek złożył się jak domek z kart,
grzebiąc pod gruzami siedemnastu
nieszczęśników? Nic się nie udaje. Nawet
nasze położenie geopolityczne, konstytucja,
parlament. Nic, tylko chlipać w kącie.
Chlipać wodę z masłem. Zagryzać owczym
serem. Patrzeć pod nogi, nie w przyszłość.
Mieć baczenie na psie kupy i rozbite
butelki. Nie wdeptywać w jakiekolwiek idee,
poglądy. Podpisywać jeno faktury za wywóz
śmieci, pożartych przez mole futer,
baranich kożuchów. Tym, co próbowali
handlować w czasach zakazanych, miast się
modlić - popuchły kostki, dostali grzybicy
i PMS. Najbardziej dotknęło domokrążców -
neofitów.
Ministranci się uodparniają, na każdą msze
dźwigają ciężkie sztalugi, blejtramy,
stelaże. Niech się miesza błoto w paletach,
niechaj im freski wrosną w ołtarze. Życzę
zdrowia. Schowajcie się w tabernakula, może
nie traficie pod sąd. Ormowcy masowo
najmują się za inkwizytorów. Kretowisko się
zrobiło, nie cmentarz - tyle kopców
ostatnio przybyło.
- A czym ty się, synuś, właściwie zajmujesz
w tej Białej Podlaskiej?
- Pamięta matula pierwszego sekretarza? Jak
mu było... Gie... Gomuł... Jaruze...
- A pewno, co mam nie pamiętać. Ciemiężył
lud robotniczy miast i wsi.
- No, to teraz ja jestem prawie taki
Ocha... Bieru... Kania.
- E - tu nasza praprzodkini macha sucha
ręką; brzęczą mosiężne branzolety.
- Lepiej by było, jakbyś został księdzem,
Albo zakonnikiem. W Hempalinie otwarto
erem. Siedmiuset braci pomieści.
Jednoosobowe domki, brak kontaktu ze
świeckością, szumem, jazgotem. Odpoczynek
od zgiełku. Do tego reguła milczenia. Nawet
raz do roku nie wolno się odezwać.
Przenigdy. Dryf w ciszy, unoszenie się ku
bożemu miłosierdziu. Semper in altum,
Florciu. Nie w dół. Może spróbowałbyś,
choćby przez tydzień? Wyciszył się,
odnalazł drogę...
- Ale ja jej nie zgubiłem. Podążam tym
samym (siooorb!) świetlistym szlakiem, na
któryśta mnie wprowadzili. Krzyżmo
drogowskazem mym (fffff... gorrące!).
- A pannęś jakaś zapoznał? - kresowianka
szturcha cię w bok i puszcza oko.
- O kobitę trudno, choć Biały Sącz spore
miasto, metropolyja, panny hoże,
krasawiczne. Ino z charaktera złe (siorb!).
Majątki i majątki ino im we głowach.
Czupurne, chojraczne, na gospodarkę iść nie
chcą, godnego rolnika za gorzej niż psa
mają. Szukam po oazach, spozieram po
kruchtach, neokatechumenatach, uczęszczam
na spotkania różańcowych kółek,
pielgrzymki. I nic. Ze wsi'ś - nikim. Za
wysokie progi na me saboty. Ale cóż ja -
kulawy, czy garbus? Murarki się naumiałem,
na rolnictwie się wyznaję. Chłop na schwał,
nie ułomek. Chyba'ć samemu przyjdzie
przebiedować do grobowej deski, resztę
żywota z kurami i Brysiem. Na cóż mnie w
tej korporacyi bydowlanej tyrać, jak po
powrocie do hotelu robotniczego ino TVN 24
do człeka po ludzku zagada? Jeno telewizor,
nawet nie plazmowy, a zwykły kineskopiak
czeka... Kamraci po dysko - klubach balują,
nierząd w ustępach czynią, a ja - z
różańcem bieduję...
(...)
IV. Wieczysty mash - up!
Tu opowieść, przekroczywszy wszelkie
granice zgłupienia, cofa się. Ogląda za
siebie.
Tu płoną zdjęcia, kasują się pierwsze
komunie i imprezy urodzinowe, pękają szpule
kaset VHS. Starodawny dom, zasiany na
granicy dwóch idiotycznych snów, wsysa się,
łamie niczym niewykończony biurowiec.
Krater obrasta czarnym parchem, zostaje
wręcz satanizmu, z książek wychodzą
Micińscy i Przybyszewscy, wypełzają polegli
bohaterowie. Szumuje wino ,,Racławickie",
lepką smugą ciągnie się dżem marki Katyń,
pasta do butów Grunwald.
Nie mija godzina, jak z Białowieży (a może
Białorusi?) nadjeżdżają karawany
śmieciarek. Każda odwraca się kuprem w
kierunku wielkiego grajdołu. Opróżniają
trzewia. Ćma! W powietrze wzlatują tumany
żyjątek. Zamieć, tornado! Szarańcza, mole
wystrzeliwują ze złachmaniałych futer.
Wełna, bawełna, wiskoza, srebrne lisy,
szynszyle, norki. Pogryzione, przeżute i
wydalone w dziurę. Etole, żaboty, kontusze,
żupany rusząjace się od larw, tętniące
nekrofauną.
Brrr... Paskudny widok! - zatykam nos.
Cuchnie tu jak w garbarni. Gliniany kogutek
na którym siedzę, przebiera niespokojnie
nóżkami. Nudno na wsi, legend słuchać
hadko.
Gdzie nie spojrzeć - pryzma łęcin, mierzwa
kisnąca w rowach. Kmiotystyka,
najpowszechniejsza z antynauk, króluje w
naszych stronach. Filozofia potańcówek,
cygańskich ballad puszczanych w remizie z
kasprzaka, literatura w bańkach z mlekiem.
Poglądy kryte gontem, świeżo pobielone
wapnem.
Ech, trzeba się zmywać, bo całkiem
zdziczeję, mole wyjedzą resztki
przyzwoitości i skończę urzędując w
chlewie.
Ptaszor trzepocze skrzydłami. I w
stratocumulusy! Wyżej!
Srebrzystosine pazury połyskują w słońcu,
czerwieniejącej grudzie. Kołujemy dłuższą
chwilę nad Armalnewką. Pierwszy miesiąc
karnawału, muzykanci powyłazili z
zapiecków. Na dachy. Na skrzypkach
brzozowych, strunach z końskiego włosia,
złóbcokach, basetlach i ulepionych z żuru
fletach grają ,,Under the bridge". Ciągną
się zaśpiewy, gardłowe murmuranda,
dyszkanty astmatyków, sznaps - growle.
Smętna melodia mutuje. Pieśń pożegnalna,
żałobna. Turonie kłapią mordziakami, jęczą
kobzy. Rozpacz z przytupem, boso, ale w
ostrogach z drutu kolczastego.
,,Stairway to heaven" - dudni na
drewnianych harmonijkach. Kiwa się głowa
świątka, Matka Boska Kurpiowska otula
Dzieciątko pogryzionym przez mole
szkaplerzem.
- Pa! - macham do zamkniętych w klatkach
wilków. Do czekających na oskórowanie
metalowców, hippiesów, rastamanów (kto
chodzi w kurtkach z ich para - jamajskich
dreadów; jacy durnie noszą koszule z
niepranych kołtunów?).
... jonosfera. Nie ma czym oddy...
V. Tyranobójstwo
Na Księżycu jest przytulnie, nie cuchnie
padliną. Stawiam kołnierz. Zima się zbliża,
przeklęty wiatr miecie komety. Parę
wkręciło mi się we włosy.
Nagle z mgły wyłania się szpaler wojaków.
Ubrane w niebiesko - żółte mundury sałdaty,
armia kniazia Wasyla Banderskiego.
Chudopachołek, przygarbiona ciura, podbiega
i - zanim zdążyłem zaoponować - przywiązuje
mnie do ptaszora. Bolsze - mienszewicy
ustawiają się w dwuszeregu. Nie wiem, co
się święci. Ani co grzeszy. Wtargnąłem na
ich teren, naruszyłem jakąś granicę?
Przecież to cholerny kosmos!
Aua! Padam jak długi pod pierwszymi
ciosami. Przerażony kogut cwałuje, a kacapy
robią nam ścieżkę zdrowia. Ile sił w łapach
okładają kolbami kałachów, tonfami,
szturchają w żebra lufami naganów.
W chmurach gwieździstego pyłu aż roi się od
moli. Maleńkie bestie kąsają szynel, która
nie wiem jakim trafem znalazła się na moim
grzbiecie. Szoruję brzuchem po kraterach.
Aua! - po raz drugi.
Kotłowanina. Ludzie mieszają się ze
skałami. Morze Spokoju dostaje zajoba,
ryczy jak zarzynany wół.
Łapię za głowę jakiegoś sata -
ateistycznego kardynała, wyrywam pastorał,
którym chciał mnie uderzyć. Zdenerwował się
nie na żarty.Wywiązuje się szarpanina.
Furkoczą kłaki, padają ciosy. Na oślep.
(...) no już, już - znowu się zapętliłeś,
Flor. Tamuj emocje. Nie przesadzaj.
VI. List pożegnalny, do napisania którego
skłoniła mnie piosenka zespołu Rape
Culture.
Cześć. Jak zapewne wiesz - skończyły się
mitologie. Bogowie odjechali jelczem
,,ogórkiem" do krainy wiecznego folkloru.
Pomniejsze bóstewka, herosi, heroiny
powpadali do dziur po starych chatach,
pochłonęła ich amnezja, wynaradawiająca,
czarna otchłań. Dziadkowie posłużyli za
pokarm, zmieliły ich kołowrotki, zakłuły
wrzeciona. Zrobiłem generalne porządki na
nieskończonym strychu, uprzątnąłem
termitiery, hałdy ludowego kiczu,
zniszczone przez korniki dzieże, niecki,
trumny.
Przestań się mazgaić głupku, przecież
zniknąłeś. Oglądasz w Niebycie zjarane
gwiazdozbiory. Te same, na które patrzyła
twoja matka. Tylko głębiej. Docierasz,
Florku, do środka. Śmierć jako wycinanka?
Bardziej Cannis Maior, kudłate, wierne
psisko liżące cie po twarzy na powitanie,
gdy wracasz zmordowany po dwunastu
godzinach zasuwania w cepelii.
Jego sierść pachnie sianem, trawą z
nieprzerwanych majówek. Ganja post mortem,
armalnowicka kobiecina zrobiła ci skręta z
wiszącej na wierzbie klepsydry. Święta
pramatka. Chodząca dobroć z niej była. Aż
żal bierze.
- Fiasko - odzywam się znad gazety
(żebyście wiedzieli, ile egzemplarzy
Trybuny Ludu znalazłem podczas wywalania
gratów!).
- Tak powinien się nazywać program
komputerowy generujący owe bzdury!
Farmazoniarz przeklęty. Kozacy zaporoscy
schlastali mnie kolbami? No proszę...
Dziecinada. Do tego - porażka na całej
linii. Nie uwierzyłem ci - jemu w ani jedno
słowo. Zatem darujcie sobie podobne numery
na przyszłość. Bujać to my, a nie nas.
VII. Szczep założycielski
Przechodząc do meritum: zabiłem się
(szczegóły pozostają do ustalenia, śmiem
przypuszczać, iż okoliczności tego
zdarzenia były co najmniej dziwaczne).
Wielkie mi co - samobójstewko. Siup! - ze
stanu stałego - w lotny. Nie ma czego
roztrząsać. Jak to mawiają na zapadłej wsi
- od tego są rozrzutniki, he, he.
Czytasz meta - testament Florka,
zatwardziałego plebejusza, nie dającego się
umiastowić pariasa. Jednocześnie -
człowieka kompletnie nie zżytego, wręcz
nastawionego niechętnie do swej małej
ojczyzny.
Jestem - byłem mieszkańcem wsi, ale nie ma
we mnie ani krztyny geriatrycznego
wiochmeństwa. Wyciągnąłem z serca słomianą
gwiazdkę - ceber.
Dziadkowie - na opał.
,,Bogowie mieli wypadek, zabytkowy autobus
nie wyrobił się na zakręcie i uderzył w
dębczaka, wszyscy zginęli!" - grzmi
obwieszczenie przy sklepie spożywczo -
przemysłowym.
Właśnie biorę kąpiel w sodzie kaustycznej.
W kwasie siarkowym. (Nestbeschmutzer! -
bulgoczą bąbelki). Przecież nie chodzi o
wyparcie się czegokolwiek! Raczej o
rozlepienie się. Przeczytaj od początku ten
list, a zrozumiesz. Pojaśnieje.
Chcesz bajkę? Na dobranoc? Przeciwnie - na
rozbudzenie!
Między pudłem po magnetowidzie (samsung VQ
- 360), a kartonem popeerelowskich ozdób
choinkowych rozciąga się czarna
płaszczyzna. Republika Górnej Wolty,
Uganda, Czad... Afryka.rar.
Ziemia sucha jak pieprz ziołowy. Plantacja
piasku. Nie rodzą się tam kobiety. Natura
pozwala istnieć jednej płci. Bezpłci. Rasie
eunuchów, identycznie skarłowaciałych,
znużonych gorącem pokurczów (myślisz o tym,
bo jesteś prawie gejem, Flo, nie próbuj się
wypierać!).
Świat widziany oczami zaschniętego owada:
ruch, lot, pełzanie - to aplikacje na
smartfona. Jeśli czytasz to i ciągle
pozostajesz przy życiu, możesz zainstalować
apkę, pograć w dołączoną grę o szumnej
nazwie ,,Oddech".
A gdy się znudzi - kłam przyjaciołom,
współosadzonym, że się wyrywasz, dokonujesz
comming outu z dusznego strychu.
Czarnolicy kumple mogą cie znieść po
drabinie (uważajcie! Brak niektórych
szczebli!), w lektyce, sedia gestatoria z
liści palmowych.
Ale na nic to, pewna część ciągle tu
będzie. Miejsce odosobnienia, tajemny
pawlacz pod dachem świata pozostanie z tobą
i w tobie na zawsze.
Wyobraźmy sobie kolejny, ostateczny rytuał
przejścia. Czytających również zapraszam do
zabawy.
Przyłączcie się, proszę, smutno i nudno tak
gawędzić z Flo - nieżywym, umierającym, Flo
- aseksualnym; wiedząc, ze każdy z nich
jest niczym ćma. Oko na szpilce.
Że jestem - byłem diabelnie, przerażająco
sam w gęstwinie rupieci, niezaspokojonych
zmysłów, kartek, pragnień.
Chodźcie! nalegam!
...więc człapią ci moi - nie moi, nasi
niedomyśleni bliźniacy z Ubu - wójtem.
Śpiewają o Jagusi czekającej pod leszczyną
na umiłowanego Karlika.
Tyłem podjeżdża śmieciarka , kupiony za
psie pieniądze przez MPO Białowody,
ściągnięty z RFN mercedes simplex, rocznik
1902.
Dobrzy, czarni chłopcy biorą rozmach. E -
ep! I ciskają mną. Wpadam z siedziska
wprost w gardziel swego rodzaju karawanu,
machiny do przerobu fantastów na
kompost.
Człef! Człef! - mielą, żują mnie stalowe
szczęki. Zgniatają nadwątlone rdzą zębiska.
Nie boli.
Ups, wyszła mi nieco pokraczna metafora:
jedynie w ten sposób można uwolnić się od
blagi - przez drugi zdech, śmierć
powtórzoną na kartkach listu
pożegnalnego.
Człef! Łamie się mój kościotrup moralny.
Jestem rozpakowanym prezentem. Mały Florek
doznał największego rozczarowania w całym
krótkim życiu: pod rudziejącym ze starości
drzewkiem Gwiazdor zostawił mu zdechłego
lisa. Futro nie pierwszej świeżości z
zaszytym w kieszonce woreczkiem pełnym
żuków grabarzy.
Płacz! To gorsze od rózgi! Masz przed sobą
kostkę Rubika. Z betonu. Trylinkę z
Treblinki. Nie ułożysz przed upływem tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątej szóstej
minuty.
VIII. Rozprężenie
Dostaliśmy wciry na Księżycu, odwiedziliśmy
parny strych i wiochę - powód do wstydu.
Wycieczka przez pozornie niepołączone
obrazy, obce sobie kontynenty.
Można by je mnożyć w nieskończoność,
piętrzyć sterty państw, składać na kupy
place, dachy, kominy fabryk.
Patrz! Z całych Armalnowic schodzą się
lustra. Patrzą sobie w oczy, powielają
ciebie - nas.
Obraz wielokrotny - ty w okruchach,
obleczony płótnem, obfotografowany z każdej
strony przez ministrantów, buszmeńskich
szamanów i czerwonych od gorzałki poddanych
cara.
Rozkleisz się niedługo, Flo, na każdej
ulicy Białogrodu. Pająk krzyżak już
przędzie nić. Niedługo dojdziemy po niej do
zapowiedzianego sensu - Minotaura.
Znów masz atak astmy. Nabierz głęboko
powietrza. To nic, że wrzątek. Popiecze w
przełyku chwilkę - i przestanie, rozejdzie
się po kościach, weżre w szpik.
Już dobrze? Uporządkujmy zatem ostatni ze
strychów: niepamięć. Fakty niezaistniałe,
oksymoroniczne, jak i te, których chciałbyś
się definitywnie pozbyć spod czaszki.
Spuść wodę/ zasłonę milczenia (przegrałeś w
tę ruletkę, rewolwer wypalił prosto w
skroń! - judzą pękające bąbelki ostu).
A więc po pierwsze: niczego więcej już nie
napiszesz. Nagadałeś się podczas tej
śmierci ponad miarę, nazwierzałeś, jak
zapatrzona w siebie pinda - celebrytka,
której wydaje się, że cały pozaarmalnowicki
świat klęczy u jej stóp.
Czas zamknąć wieczko, schować się w
przytulnym sarkofagu, zakleić od wewnątrz
kopertę z własnymi prochami. Wysłać je na
Księżyc, do Urzędu Miasta Białopole. A
najlepiej - na śmietnik.
Po drugie: raz na zawsze skończ z
patologicznym kłamaniem! Weszło ci to w
tekturową krew, stało się drugą naturą!
Słowa prawdy nie wydusisz, nawet przed
łazienkowym lustrem!
Nadawałbyś się na polityka, gdyby nie to
kuriozalne, niejasne, rozmyte samobójstwo.
Nie jesteś oczywiście żadnym gejem. To było
jasne od początku.
Nie masz płci, Florianie de Nath, ani
teraz, ani tym bardziej za życia. Zero
pociągu do kogokolwiek. Nie obchodzą cię
kontakty intymne, ba - nawet dotyk.
Pocałunek. Przytulenie. W równym stopniu
brzydzisz się kobiet i mężczyzn. Mizogin -
eunuch - mizantrop.
Aseksualista w gumiakach pocerowanych
pajęczyną czarnej wdowy, rzezaniec, którego
fantazje o rozklejeniu się zbłądziły spod
rodzinnej strzechy. Dotarły do samego
Białogardu.
Marzyło ci się spoglądanie z wyborczych
plakatów? Śmiechu warte. Chłoporobotnik, z
dziada - pradziada proszalny właśnie dziad
w zgrzebnej, pokąsanej przez stada moli
koszulinie z lnu i konopi hinduskich miał
czelność wyobrażać sobie (PRASK! - na moje
plecy spada niewidzialny kij. Boli jak
diabli, Głos Wybrzeża wypada mi z rąk. Chcę
krzyczeć, ale głos uwiązł w gardle, splątał
się tam na supeł), ten zakazany ryj
tuczniczy na perfumowanych wodą toaletową z
samego Paryża, Mediolanu, ponowoczesnych,
dekonstruktywistycznych słupach
ogłoszeniowych! Panowie i panie - taki
mezalians!
Posrebrzana pszenicą, pobielana żytem
facjata kmiota pańszczyźnianego chciała
się wyściubić z Armalnowic! I to w jakim
celu! Dla połechtania prostackiego,
prymitywnego samopoczucia owego psiarza!
Leżeć przy budzie! Bo przerobimy cię,
zapchlony łachmyto, na pokarm dla moli!
Coby nie zeżarły etoli ze srebrnych lisów,
sobolowych futer! Tak! To świetna myśl -
pojmać chlewiarza - i na czynniki
pierwsze!
Wpierw odrąbać ręce - pardon- łapy, aby nie
wyciągał ich ku naszym, dobrze urodzonym
mieszczkom, błękitnokrwistym szlachciankom
z Białogdańska, wysokokształconym w samym
Stargardzie Bielskim na Uniwersytetach
Pierwszego Wieku i innych sorbonach
oksfordzkich.
Pies bez szkoły - bo na mur beton to - to
ledwie pisać potrafi - powinien się parzyć
z psem. Wara od miejskich pań magister, pań
docent, doktorek.
Noblesse oblige! Nie armalnowcowi dotykać,
patrzeć, przebywać w towarzystwie damy z
powiatowego miasta. Buda, Flor!
Po trzecie: (...) Myślicie, ze tego nie
słyszę? Przecież ciągle tu siedzę, z
najnowszym numerem Neues Deutschland w
dłoni. Słucham, jak mocno mnie lżycie, moi
kochani, prawi i szlachetni
białogdańszczanie. Z każdym słowem padłym
ze światłych ust waszych czuję się coraz
mniejszy, chudszy. Karleję, nabawiam się
anhedonii i masochizmu. Za prawdę powiadam
wam - nie masz gorszego, bardziej
odczłowieczonego gada, kreatury od wsioka
(PRASK! - kolejne przezroczyste kije
gruchoczą mi żebra; to, co zostało z
miednicy, łamią mi kark. Sprawiedliwa,
słuszna i dla mnie zbawienna to kara).
Wczołguję się pod rozszabrowane
pozostałości syreny sport. Nie mam siły
wyć.
IX. Heteryzm
Stół, krzesła, te same od czasów Mieszka I.
W pękatej misie ślini się do mnie kaszanka.
Pyton wypchany ciepłym prosem, baziami i
piachem. Nawet strawny.
- Powiec mje synuś - głos matki zestarzał
się o dobre kilkanaście stron - na co ci te
podróże? Toś one cię odganiajo, jak mogo.
Dzie ty miendzy miastowych? Źle ci tu?
Poprane, pobiałkowane w izbie...
- Wklejam się. Chodzę po snobskich ulicach,
trącam wyfiokowane lafiryndy, łysych kiboli
- i zwyczajnie się w nich wklejam.
Wizualnie, myślowo. To jak przykładanie
języka do zamarźniętego skobla w parnicy.
Albo do pastucha elektrycznego. Zabawa w
dumność, matulu. Temu ja na ten Ksienżyc
lecę. By i tam dać się opluć, zdeptać,
stłuc. Niech się poczują lepsze,
ksieżycaki. Podkładam się dla nich, jak
tylko mogie. Po niewoli wciskam kamienie w
ręce paniczyków. Niech rzucają, nie
szczędzą przy tym obelg! Kto trafi w głowę
- wygra pukiel moich włosów. Śmiało,
chodźta i rwijta garściami całymi.
Zlepiajta kłaczycha w palta, w szale!
- ... niec jesteś - kręci głową z
politowaniem drewniany bazyliszek.
- Cudujesz ino. Tak słodko smakują drwiny,
upokorzenia? Lubisz je?
- Nienawidzę. Zrozumcie - rzecz idzie o
prze - ni - ka - nie! Ich wzniosła,
przepełniona pogardą kultura nie przelizie
przecież do nas! Temu ja musze... PRASK! -
zostaję zdzielony przez ducha.
Za oknem porcelanowi wilcy, wydostawszy się
z klatek, rozszarpują nieudolnych
muzykantów.
,,Sympathy for the devil" nuci Jankiel -
mleczarz siedząc okrakiem na walącej się,
stodółce.
Wypełza ze mnie kosmaty świątek. Rozrywa
kolczastą głową tors. Wyradza się.
Polnodróżkowe, karle. Wyrodne. Dziecko z
badyli, kuzyn przyszywany do szkieletu
mojej prawdziwej, dawno zmarłej matki. Mól,
rodowy pasożyt.
Jezu - to dziewczyna! Nie wychodź! Pozostań
w środku! - rozpaczliwie próbuję wepchnąć z
powrotem. Figurkę w trzewia. Tajemnicę w
siebie.
Sen spadł ze strychu mole zagryzły
wszystkie strachy na wróble. W promieniu
pięćdziesięciu kilometrów nie znajdziesz
żywego ducha. Tylko my - kartki, grubo
ciosane figurynki, przegrańcy w wiankach z
pokrzyw i łopianu.
Ślub niezmiennie kończy się tragiczną
śmiercią panny młodej.
Duszą się w nas kłujące dziewczynki, małe
rzeźby, lalki z rogami. Chór starych
kawalerów ceruje gardła. Zmarliśmy dawno,
przed narodzeniem Chrystusa.
Przed wystruganiem czorta.
Koniec.
Komentarze (10)
Czytałam z zainteresowaniem ... dotarłam do listu,
dalej ani rusz ...
Plusik zostawiam i wypadam, bo mnie jeszcze chyci co i
do czytania dalej przymusi ;))
Ten długi, pełen ciekawych zwrotów oraz przemyśleń
tekst zrobił na mnie wrażenie. No nie powiem, szacun
dla Ciebie, pozdrawiam :)
/Zaprawdę/ powiadam
/Cudujesz ino/ ;) ale jak fajnie :)
A cyrograf zawsze można unieważnić ;)
Pozdrawiam :)
Florku! - ciekawy jestem twojej osoby i tworczości - i
- także dlatego przeczytalem to,co Danusia zechciała
Tobie i innym "zadenuncjować". I cieszę się, ze mogła
to wszystko o Tobie napisać. po tym - jednak
"obłozony słowniczkami" - będę musial powrócić. ja - a
uwagi na moje ulomnościdostrzegam jedynie twoje
przebłyski.Będe miałdyżur 32 h. - to wtedy się
zabiorę... - i dziela Twojego i mojego wysiłku
wystarczy mi na jego (dyżuru) - całość. Laurek z
pzymiotami osobowoścowymi mogacymi dać Ci przepuskę do
bardzo mocnej literatury nie będę pisał... - wolałbym
dolozyć trudu - i odnieść się do samego utworu.
Szczęść Boże Florku, a i mnie - pozwól dorosnąć - i -
przebrnąć:))
Kontroluj sie, ale - idź na całość!
Witaj Florku. Przeczytalam i powiem Ci, potrafisz z
tego strychu wyciagnac kawal histori, malao tego
dokonujesz analizy psychologicznej ery, ktora juz
minela i tych ktorzy jeszcze z tych czasow zostali.
Wyczytuje tez caly system wiary, zdzierasz szaty z
niejednego tak z tych ktorzy prowadza jak i barankow,
znaczy sie owieczki, ktore ida za. Poslugujesz sie tak
sprawnie slowem, ze chwilami zamyslalam sie a w innych
fragmentach wybuchalam smiechem, jest tutaj nie tylko
caly przekroj spoleczenstwa ale i dosany i
przejaskrawiony humor... ale wszystko watki, ktorych
jest mnostwo , doskonale sie ze soba zazebiaja. Czulam
sie tak jakbys celowo stworzyl chaos, a potem po
'drodze' wszystko to ukladales, pozornie taki slowny
rattle ale, nietrudno dopatrzec sie glebokich
przemyslen. Postawa, pozornie zmieniajacy sie swiat,
ale nie zmieniajace sie cechy ludzkie. Super metafory,
jelsi moge to tak nazwac, swietne 'potworki' slowne.
Podsumowujac, moj wlasny belkot, jestem pod ogromnym
wrazeniem tego niezwyklego i nietuzinkowego tekstu.
Gratuluje Florek i usciski:)
dzięki za wpad
Florek! - wybacz! - nie dałem rady. Nie dlatego,ze
zle, tylkowymaga oe mnie uwagi dłużej niż 19 minut, a
tego moje zwoje 9mózgowe0 nie wytrzymują. To wymaga
skupienia - a ode mnie przynajmniej - koncentracji.
jak na moje możliwości - zbyt nasycone. Buno schulca -
też nie dałm rady, bo zbyt nasycony - cięzki jak miod.
Ale - masz zadatki na genialnego - i to podkreślam,
choć - dostrzegam jedynie przez moje- i twoje
przebłyski.
To tylko opowiadanie, czy malenki zbiór, ale nie pisz
dłuższych, bo Bruno - nie ma pomnika, a Ty - jeszcze
możesz mieć.
To tyle - hehe - sorry - nie dalem rady, ale - w
krotszej forme - nawet la mnie - byłoby - okej.
Nietuzinkowy to ty jesteś.
Pzdr:))
Florianie! - kiedyś to przeczytam. Zacnę teraz, to i
skończę. Okazja jest... - lepsza ni Dzień dziadka -
dyżur. Życz mi powodzenia:))
Wiem, mam przypuszczenie graniczące z pewnością :)
Opowiadanie przeczytałam z przyjemnością - znasz mnie
i wiesz zapewne jak odebrałam!