Profesor Dzik. Matka
opowiadanie (fragment)
W czwartej klasie technikum byłem już
"starszakiem". Na jednej z dużych przerw
siedzieliśmy grupką na korytarzu, niedaleko
pokoju nauczycielskiego. Wyszedł z niego
wicedyrektor Kozłowski. Nawet gdybyśmy go
nie spostrzegli, echo daleko roznosiło
stukot jego podkutych butów na kamiennej
posadzce. Uśmiechnęliśmy się pod nosem:
"Uwaga, podnosić tyłki i wyprost! Ułan
idzie".
Wicedyrektor przezwisko miał właściwe –
często przychodził do szkoły w ułańskich,
zielonych bryczesach i w czarnych butach ze
sztylpami do jazdy konnej. Brakowało tylko
ostróg i szpicruty oraz oczywiście konia.
Mógłby wtedy, jak przed wojną generał
Wieniawa-Długoszowski do restauracji,
wjeżdżać do szkoły na wierzchowcu.
Podnieśliśmy się.
– Dzień dobry, panie dyrektorze.
– Dzień dobry, chłopcy.
Ułan poszedł dalej; usiedliśmy z
powrotem. W tym samym momencie z drugiej
strony nadeszła starsza kobieta, z wyglądu
wiejska babuleńka. Nie była w latach aż tak
wiekowa, ale widocznie ciężka, fizyczna
praca na gospodarce postarzyła ją o dobre
dwadzieścia jesieni. Rozglądała się
niepewnie po szerokim holu, pełnym
hałaśliwej, rozbrykanej młodzieży. Kiedy
dojrzała wicedyrektora, ucieszyła się
wyraźnie i, nad podziw żwawo, podeszła do
niego.
– Przepraszam pana profesora...
– Jestem wicedyrektorem szkoły, nazywam
się Kozłowski. – Ułan przystanął. – Słucham
panią.
– O, jak to dobrze – ucieszyła się
babuleńka, składając ręce jak do modlitwy.
– Szukam profesora Dzika, bo mnie wezwał na
dzisiaj do szkoły. Widocznie mój syn,
huncwot jeden, znów coś narozrabiał.
– Proszę pani, profesor nazywa się
Szmelter i jest akurat w pokoju
nauczycielskim. Proszę zapukać w tamte
drzwi.
– Ale ja chciałam rozmawiać z
profesorem Dzikiem – zdziwiła się matka.
– Przecież pani mówię... eech. Niech
pani zapuka do drzwi pokoju
nauczycielskiego.
Uśmiechnęliśmy się, słysząc ich rozmowę
i widząc machnięcie ręką zrezygnowanego
Ułana. Widocznie nie pierwszy raz wezwany
rodzic pytał go o „profesora Dzika”.
Zdziwieni nie byliśmy. Sami przecież
dopiero po dłuższym czasie dowiedzieliśmy
się, że to nie jego prawdziwe nazwisko,
mimo że mieliśmy z nim styczność od
pierwszego dnia naszego pobytu w technikum.
Na szczęście przez dwa lata zajęć z
„przysposobienia obronnego” nie był w
naszej klasie wychowawcą, więc nasi rodzice
nie musieli szukać „profesora Dzika”.
Matka niesfornej latorośli
podziękowała, podeszła do wskazanego pokoju
i zapukała w drzwi. Była tak zaaferowana
wezwaniem „do pana profesora”, że nawet nie
zauważyła, iż nagle wokół niej zebrał się
wianuszek wyrośniętej młodzieży. Takiej
okazji nikt z uczniów, którzy byli w
pobliżu, nie chciał przepuścić. Nasza
grupka również – niby to rozmawialiśmy ze
sobą, niby staliśmy dwa metry od pokoju
nauczycielskiego, niby przechodziliśmy
akurat, niezainteresowani niczym poza samym
sobą... ale tak mogło wyglądać tylko dla
niewtajemniczonego obserwatora. Wszyscy
czekaliśmy z niecierpliwością na
spodziewany, dalszy rozwój sytuacji.
Drzwi od pokoju otworzyły się i
wyszedł, jak na zawołanie, profesor, znany
nam starszakom już pod prawdziwym
nazwiskiem Szmelter. Spojrzał na kobiecinę
i zadudnił:
– Słucham panią.
– Przepraszam pana profesora. Szukam
profesora Dzika. Jestem matką ucznia...
– Ale ja nie nazywam się Dzik, tylko
Szmelter.
– A mógłby pan poprosić profesora
Dzika? On mnie wezwał. Pewnie mój syn znowu
coś narozra...
– Mówię pani, że nie nazywam się Dzik!
– Szmelter podniósł głos o ton wyżej.
– No toć słyszę. – Matka machnęła ręką,
zniecierpliwiona. – Nie jestem głucha.
Chciałabym rozmawiać z profesorem
Dzikiem.
– Ile razy mam mówić, że nie nazywam
się Dzik, tylko Szmelter! – Profesor
próbował jeszcze zachować spokój, ale
wyraźnie wewnątrz już się gotował. Nie
podobał mu się też pobliski obwarzanek
uczniów. Zerkał krzywo w naszą stronę, ale
nie znalazł pretekstu aby przepędzić
młodzieńców. Nikt z nich nie okazywał
najmniejszego zainteresowania przebiegiem
jego rozmowy z matką, wszyscy byli zajęci
własnymi sprawami. Mieliśmy swoje tematy do
obgadania, cóż nas mogła obchodzić jakaś
rozmowa profesora i obcej kobiety.
Całkowicie tę parę ignorowaliśmy, nawet nie
patrzyliśmy w ich kierunku. Tylko wyjątkowo
spostrzegawczy obserwator mógłby zauważyć,
że na wielu twarzach uczniów drgały lekko
mięśnie ust i policzków, ledwie
powstrzymywane wielką siłą woli.
Mamusia, mimo że wyglądała i
prawdopodobnie była wiejską kobieciną, nie
przelękła się podniesionego głosu groźnego
profesora. Też podniosła głos:
– Wiem już, wiem, jak pan się nazywa!
Ja chcę rozmawiać z profesorem Dzikiem, a
nie z panem! Niech pan poprosi wreszcie
profesora Dzika.
– Ostatni raz powtarzam, że nazywam się
Szmelter!
– Dyć mówiłam, że słyszę. Zawoła pan
profesora Dzika? Jest w pokoju, czy go nie
ma?
– Przecież jestem! I nazywam się... –
Poczerwieniał na twarzy, wzburzony podniósł
ręce do góry i potrząsnął nimi.
– Ło Jezu! Co teraz za niekumate
profesory som! – Babuleńka nie była dłużna.
Podparła się rękoma pod boki i podniosła
jeszcze bardziej głos – Ja nie chcę z panem
rozmawiać, tylko z profesorem Dzikiem. –
Trzasnęła obcasem buta w kamienną posadzkę,
aż echo się rozniosło. – Z profesorem
Dzikiem!
Tego było za wiele dla niego. Wrzasnął:
– Już nawet rodzice mnie przezywają,
żadnego poszanowania dla nauczyciela! –
Odwrócił się na pięcie, prawie wbiegł do
pokoju i zatrzasnął kobiecinie drzwi przed
nosem.
Zachowanie rozmówcy lekko ją
zszokowało. Nie dość, że nie wiadomo czemu
uparł się i nie chciał poprosić profesora
Dzika, to jeszcze na końcu tak grubiańsko
się zachował! I to taki kształcony
profesor! To co, że ona jest ze wsi.
Pańskie czasy skończyły się. Tak nie wolno,
i już!
Krztusiliśmy się ze śmiechu, ale i żal
nam się jej zrobiło. Stała chwilę
zdezorientowana, ale nie straciła rezonu.
Mruczała pod nosem: – Nic nie rozumiem. Co
tutaj za nauczyciele uczą. Dlaczego nie
chciał zawołać profesora Dzika? – Spojrzała
w naszą stronę i zapytała się: – Chłopcy,
gdzie jest dyrektor szkoły?
Naprawdę była rezolutną kobieciną. Nie
dawała się zbyć tak łatwo. Jechała pewnie
szmat drogi na wezwanie „profesora Dzika” i
będzie go szukała do skutku, wszystkimi
sposobami.
W tym momencie zabrzmiał dzwonek
szkolny na lekcję. Szybko rzuciłem:
– Proszę pani, Dzik to przezwisko
szkolne. Naprawdę nazywa się profesor
Szmelter. To właśnie ten nauczyciel, z
którym pani rozmawiała.
– To nie mógł mi tego powiedzieć?! –
Kobietę prawie zatkało z wrażenia.
– Mówił pani, tylko nie mogliście się
zrozumieć. Niech pani jeszcze raz zapuka i
poprosi profesora Szmeltera.
– Dziękuję. A memu synowi... Niech no
tylko wróci do domu!
– To pewnie nie wina syna, proszę pani.
Jest z pierwszego roku? To pewnie zna
profesora tylko po ksywce. My też wtedy nie
znaliśmy prawdziwego nazwiska. Muszę już
iść na lekcję. Proszę zapukać.
– Do widzenia. Dobrzy z was chłopcy.
Jeszcze raz dziękuję.
– Do widzenia pani. Życzymy zdrowia.
Korciło nas wielce jeszcze zostać i
zobaczyć, jak Dzik ponownie przywita matkę,
kiedy już prawidłowo wymówi jego nazwisko –
będzie chciała rozmawiać z profesorem
Szmelterem. Niestety siła wyższa, a
dokładniej rozpoczynająca się lekcja,
zmusiła nas do opuszczenia miejsc na
widowni „teatru groteski”. Najważniejsze i
tak oglądnęliśmy. To było prawdziwe qui pro
quo.
Komentarze (8)
Angel Boy, fajnie, że się spodobało. Pozdrawiam
świątecznie również :)
Długie, bardzo wciągające :) Pozdrawiam serdecznie i
świątecznie życząc mokrego śmingusa +++
Amorze, nie narzekam na brak wspomnień ;) Ten fragment
jest z jednej z już wydanych pozycji. Sam go bardzo
lubię, przypomina mi lata młodzieńcze :)
Wspaniała, wesoła opowieść o szkole i w dodatku tylko
fragment.
Aż przypomniała mi się moja kilku częściowa Szalona
klasa.
Wesołych świąt.
Zenku, chyba każdy przeżył podobne przygody lub był
ich świadkiem w szkole :)
Spokojnych świąt.
Loka, miło mi. I Tobie spokojnych i wesołych świąt.
Tak czasami się zdarza podobna historia miała miejsce
u mojej sąsiadki która miała przydomek nie za ładny
ktoś ją zapytał gdzie taka mieszka i była afera
Fajna naturalna przygoda Wszystkiego Najlepszego
Wesołych Świąt
Świetny tekst.Bardzo ciekawie opowiadasz.Pozdrawiam i
radosnych Świąt życzę.