Rozalka
Zawczasu dziś przyszła po mnie matka do
szkoły.
Nauczyciel zza katedry spojrzał
zdziwiony.
Prędko jednak matka powód przedstawiła:
Moja siostra, Rozalka, dość się
zaziębiła.
Trzeba było w domu pomóc, dzieckiem się
zająć,
A jeśli jej się pogorszy – znachorkę
nająć.
Zazwyczaj w szkole to ja cięgi
dostawałem.
Dzisiaj mnie to ominie, nawet gdy
kłamałem.
Nauczyciel wypisał kwitek i poszliśmy.
Dotychczas w chorobie jeno się
modliliśmy,
Acz teraz było gorzej - musieliśmy
działać.
Dobrze, że zaczęliśmy pieniądze
odkładać.
Gdy przyszliśmy do domu Rozalka leżała;
Ojciec stał przy niej z dziadkiem, a babka
płakała.
Mimo grubego przykrycia cała się
trzęsła,
Tak, że aż poruszały się od łóżka
przęsła.
„Nie pomogły ziółka i nie pomógł
rumianek.
Jak nie przyjdzie znachorka, nie ujrzy jej
ranek.”
Rzekła zapłakanym głosem siedząca babka.
Sam poczułem łzy w oczach oraz moja
matka.
Pobiegłem więc do chaty starej kobiety.
Słomiane drzwi, dziwne symbole, obraz
piety.
Na bujanym fotelu kobieta w łachmanach.
Podniosła się do mnie, opierając na
grabiach.
„Czego ci trzeba, młody człowieku?”
chrypnęła.
Poczułem odór zgnilizny, gdy odetchnęła.
„Siostra ma chora, leży w domu
zaziębiona.
Przyjdź do nas!” zapłakałem. „Bo umrze nam
łona!”
Znachorka oznajmiła, że przyjdzie przed
zmierzchem.
Podałem jej adres i już do domu biegłem.
Jasne słońce chyliło się ku zachodowi –
Widok ten znany każdemu apostołowi,
Do którego modliła się moja rodzina,
Odkąd to Rozalka zaczęła być sina.
Przed zmrokiem kobieta zastukała
kołatką.
Ojciec prędko otworzył drzwi przed starą
swatką.
Będąc jeszcze w płaszczu spytała, gdzie
jest dziecię.
Rzekliśmy, że w izbie, gdzie babka zawsze
plecie.
Znachorka weszła czyniąc niedbały znak
krzyża.
Na biurku czekała gotowa monet ryza.
Kobieta podeszła do łóżeczka Rozalki;
Dotknęła wpierw jej, a później także jej
lalki.
Osłuchała, powąchała i werdykt dała:
„Franca jest w niej wielka, a łona zimna
cała!
Dziewczynkę trzeba rozgrzać, im prędzej tym
lepiej!
W piecu najszybciej dziecięciu zrobi się
cieplej.
Nie ma na co czekać! Czy jest dziś
rozpalone?”
Przesłyszałem się? Jej zdania były
złożone…
Jednakże ojciec z dziadem do piwnicy
zeszli,
A stamtąd do kuchni stosik drewna
wnieśli.
Babka przyniosła dużą, hebanową deskę.
Matka zdjęła znad pieca wczorajszą
przepierkę.
Czy oni chcieli Rozalkę włożyć do
pieca?!
Przeto ona zapali się tam niczym świeca!
Czekałem w niepokoju na rozwój wydarzeń.
W końcu spytałem: „A co w przypadku
łoparzeń?!”
„Na krótko ją wsuniemy. Nic się jej nie
stanie!
Acz wyjdzie z niej niedyspozycja, młody
panie!”
Rzekła znachorka, a matka po córkę
poszła,
Która to jeszcze nawet trzech stóp nie
urosła.
Zdjęła jej fartuszek, wyjęła spod
pierzyny
I przyniosła ją na desce. Czy to są
kpiny?!
„Piec już rozpalony – pierwszy raz tej
jesieni.
Boże, niech on choróbstwo w Rozalce
wypleni!”
Wzniosła intencję babka. Drzwiczki
uchylono,
A deskę z Rozalką na widłach położono.
Ojciec począł wsuwać konstrukcję w środek
pieca.
Przez podmuch, aż podwinęła się matce
kieca.
Dziecko ocknęło się: „Co robicie,
matulu?”
„Śpij grzecznie, nie zamykamy cię przecież
w ulu.”
Rzekła babka. „Jeszcze chwila i będziesz
zdrowa,
Lecz wpierw musi wyjść z ciebie przeklęta
choroba.”
„Przeto wy mnie spalicie, matulu!
Matulu!!!”
„Przestańcie!!!” Doskoczyłem szybko. „Won
smarkulu!!!”
Na nic mi to było. W łeb jeno oberwałem.
Trzymałem się za czoło i w kącie
płakałem.
Wtenczas deskę wsunięto do środka.
Zamknięto.
Wszyscy domownicy klęknęli niczym w
święto.
Przy drugiej zdrowaśce rozległ się płacz i
stukanie,
Które przy czwartej przeszły w wycie i
walenie.
„Już właśnie wychodzi schorzenie i
demony.
Spokojnie! Jak co, to z pomocą przyjdą
gromy”.
Dziadek chwycił pogrzebacz i w drzwiczki
zastukał.
„Zaraz Cię wyciągniemy! Nikt cię nie
łoszukał!”
Ryk i walenie ucichło. Poczułem zapach –
Ostry, kwaśny – Rozalka była w opałach!
„Można łotworzyć. Szybko córkę
wyciągnijcie,
A później razem ze mną jej zdrowie
wypijcie!”
Ojciec otworzył, a w głębi pieca leżał
trup.
Poczułem się jakby rodziców zabił mi
wróg.
Patrzyłem w szoku jak ojciec wyciąga
deskę,
A na niej pomarszczoną, brunatną
Rozalkę.
„Ło mój Boże!!! Co się stało???!!!” Matka
krzyknęła,
Na to znachorka zastanawiać się zaczęła.
„Wielkie nieba! Za szybko wylazła
choroba!
Dziewczę poczerniało. Nie miało w sobie
Boga…”
Dębowa deska była zwęglona od spodu.
Ojciec podtrzymywał ją, ale jeno z
przodu.
Wtem pękła i nieboszczka trzasła o
podłogę.
Matka wzniosła ją, zrywając z niej
skórę,
Która zwisała z niej tak jak jakiemuś
zwierzu.
Do czasu pogrzebu skryliśmy ją w
spichlerzu.
Znachorka za chęci wzięła pół ryzy
monet.
Więcej nie przyszedł do niej nikt z
mężczyzn i kobiet.
W nędzy i gnoju zmarła niedoszła
doktorka.
Z mych bliskich na jej pogrzeb przyszła
jeno ciotka.
Nigdy nie zapomnę widoku mej
siostrzyczki,
Histerii rodziny, wyjęcia jej przez
drzwiczki,
Swojego płaczu, niewywietrzonego smrodu
I nieudanych prób na pogrzeb jej ubioru.
Gorąca jej skóry odrywanej od deski.
I tej całej tragedii, strasznej rodzinnej
klęski.
Co noc śni mi się czerwień jej bez włosów
głowy,
Włożenie do trumienki lalki i podkowy,
Bo lubiła obserwować biegnące konie.
Wiedziała, że to koniec, gdy jej ciało
spłonie?
Komentarze (8)
Prus, Bolesław zresztą, to to nie jest. Raczej
bole-sny pastisz z "Antka". :(
Gdzieś Ty autorze znalazł taki duży piec, co się da
jeszcze człowieka wsadzić?
Niezłe odpały!
Pozdrawiam :)
Bardyo smutne te Twoje opowiadania.
Poydrawiam i plusik stawiam
Proza poetycka dialogująca z prozą właściwą.
Przedziwny twór. Jest coś świeżego w tych zgranych
motywach.
nie upiekło się jej
Podziwiam fantazję i czarny humor autora. Miłej
soboty:)
Rozbudzający wyobraźnię i skłaniający do refleksji
przekaz.
Pozdrawiam.
Marek
Mocne... pozdrawiam