Sopel lodu
Był postawny, wysoki, oczy miał jak
heban,
Długie włosy, tatuaż i kolczyków kilka.
Jego wzrok był diabelski jak u tego
wilka,
Który zabija gdy sarna tyłem odwrócona,
Nim zdąży go zwietrzyć już padnie i
skona.
Miał duszę nieczystą, rozum zatracony
Często śnił o zabójstwach, w których
rozjuszony
Zabija młodą pannę, śpiącą snem
spokojnym.
Była północ, wstał z łóżka,
Wyszedł szybko z domu.
Szedł wolno spojrzał w niebo,
Poczuł, że natchnęła go noc- ta
księżycowa,
Patrząca na niego,
Nim wróci dokona
Tego o czym marzy.
Rozejrzał się w koło- dojrzał sopel lodu,
który wisiał przy dachu odwrócony głową.
Oderwał a oczy rozbłysły na nowo,
Teraz szedł jak król wielki z podniesioną
głową.
Zobaczył kobietę, stała sama w parku,
Podszedł wbił głęboko, prawie, że do
kości.
Uklękła a usta rozwarła w cichości.
Padła i skonała u stóp jego z boku,
A on z soplem w ręku nie mógł zrobić
kroku.
Uśmiech wkradł się szybko na usta.
Dlaczego?
Bo nie było dowodu zbrodni strasznej
jego.
Stopiła się rażona ciepłem krwi i dłoni.
Nim ją znajdą już zniknie w śniegu, głębi,
toni.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.