Stopuś (opowiadanie)
I
W dzieciństwie, przypadającym na lata 90.
XX wieku ( a myśleliście, że którego?)
miałem tylko trzy kanały w tiwi.
Serio, Jedynka, Dwójka i Polsat. Zero
anteny satelitarnej, kablówki.
Dla obecnej młodzieży brzmi to pewnie jak
horror, opowieść z krypty. Gdy dodam, że
nie miałem dostępu do internetu, ba - w
ogóle komputera - robi się historia jak z
łagru, obozu koncentracyjnego w kraju nudy,
oceanie szarości. Co można robić przez cały
wolny czas? A - pamiętajcie - że jestem
samotnikiem i nie utrzymywałem bliskich
relacji z kolegami. Nigdy nie potrzebowałem
przyjaciół, kumpli. Tak mam. Przedkładam
wolność słowa, wolność serca i umysłu nad
relacje interpersonalne.
Świr, anachoreta, klaustroluby pustelnik.
Mówcie co chcecie, wiem swoje - taki stan
rzeczy mi odpowiada, nie zmienię go za
Chiny Ludowe. Musiałbym podjąć ( w imię
czego?) walkę z sobą samym, zrobić coś
sprzecznego z charakterem, naturą skrajnego
odludka.
Ale do rzeczy: we wspomnianej powodzi nudy,
nie mając ani jednego kanału dla dzieci, z
bajuchami, kreskówkami - oglądałem
,,dorosłą" Dynastię - już w zerówce, równie
,,dorosłe", choć o niebo mądrzejsze Polskie
Zoo. Były to proste fabuły, jeśli nawet nie
zatrybiłem jakiejś aluzji w satyrycznym
programie z kukłami polityków - wiedziałem
przynajmniej kogo przedstawiają. I już to
było zabawne, wielka beka z rządu, lwa -
prezydenta.
I sitcomy. Jeden właśnie mi się przypomniał
- Nie z tego świata. Angielski, oryginalny
tytuł - Out of This World. Szmira, rzecz
jasna straszna, jak wszystkie seriale
komediowe, ale podobał mi się zamysł -
główna bohatereczka, Evie, pół człowiek -
pół kosmitka, poprzez złączenie dwóch
palców potrafi zatrzymywać czas. Taka magia
- dotknie paluchem do drugiego i wszystko,
jak to mawiają szekspirojęzyczni -
,,zamarza". Frizing.
Jeśli ktoś z was miał nieszczęście trawić,
tracić, marnować czas przy owej produkcji,
doskonale wie, że dotknięcie takiej
statycznej postaci ją ,,ożywiało".
Przywrócenie jej niejako z zaświatów do
martwego, zamarłego... wiecie o co chodzi.
Kto oglądał - temu nie muszę wyjaśniać. A
dla pozostałych - nie chce mi się. Niech
zerkną na Youtube, może ktoś wrzucił
odcinek, albo cały serial. Nie wiem, jestem
zbyt leniwy, by sprawdzić.
Jest brzydki, deszczowy dzień. Pogoda
wybitnie barowa, nastrój knajpiany.
Siedzę przed nie włączonym kompem i dumam:
jakby to było fajnie, gdyby człek umiał
wstrzymywać bieg przeklętego czasu, nurt
ścieków, jaki co bardziej ślepi
huraoptymiści nazywają losem. Żeby życie
nie pędziło (postulował to Rynkowski w
piosence tytułowej jeszcze obrzydliwszej
padliny kinematograficznej - Klanu), dało
odpocząć choć na chwilę.
Zaraz... ja nie mogę? Mierz siły na
zamiary, piechotą do gwiazd, wspólnymi
siłami stolicę Katolandu zaoramy!
Mam przecież niezły potencjał intelektu. IQ
co prawda nie mierzyłem, ale nie ufam tego
typu durnowatym testom. Prawdziwej potęgi
umysłu nie da się zbadać przy pomocy tabel,
quizów (zwłaszcza, że królują w nich
zadania z przedmiotów ścisłych,
matmopodobne; a nie są to moje ulubione
dziedziny). Jestem przecież (nie tylko w
swoim mniemaniu, mama też mi to często
mówi) bystrym i błyskotliwym człowiekiem.
Miałbym nie potrafić wstrzymywać czasu siłą
woli? Dobre sobie. Nie takie rzeczy umiem,
jakbym chciał, z odległej galaktyki
ściągnąłbym na Ziemię jakąś kometę. Albo i
całą Gwiazdę Śmierci, niech by pieprznęła w
ten błękitny glob i raz na zawsze
zaprowadziła porządek.
Łapię się za skronie i mruczę mantrę. Om -
om - ohm - om - Rama - Rama - om - ohm.
Mija godzina. Druga, trzecia. Ściemnia się.
Słabiuśko idzie - nadal nic. To chyba wina
paskudnej aury - przy bezwietrznej pogodzie
zyskałbym nową umiejętność w trymiga.
Wreszcie, po długich trzech dniach
mamrotania, po kilkudziesięciu godzinach
gardłowych charkotów, medytacji tak
głębokiej, że nie powstydziłby się jej
najbardziej brodaty jogin gruziński -
tybetański, osiągam sukces.
Pik! - łączę palce. Brudna i pełna wody
mineralnej, składająca się ze ścieków,
burzowa chmura przestaje płynąć po niebie.
Zawisa za oknem, jak wyrzut sumienia, albo
wyjątkowo obleśne marzenie erotyczne.
Chmura niczym miecz Damoklesa, tajemnica
Poliszynela. Fuj, paskudny kłak lepkiej
waty.
- Krzysiek! - wołam brata. Cisza. Idę do
jego pokoju. No super - ale kompletnie,
wręcz trupio sztywny. Krzyś, przeklęty
łobuz, zamarł podczas zabawy z samym sobą.
Siedzi bezprzytomny z maleńkim w łapie.
Otwarte oczy. Zero reakcji na
poszturchiwanie, w ogóle na moją obecność.
Totalny kamulec, figura woskowa,
krzyśkokształtna rzeźba (kto chciałby
tworzyć takie szpetne antydzieło
sztuki?).
Może to okrutne, potworne, nieludzkie co
zrobiłem, ale brajdak sam się prosił.
Zemsta za lata mniejszych lub większych
skurczysyństewek, świń i wpieprzy, loch
podłożonych mi w najmniej spodziewanych
momentach. Wredność, barbarzyńska wręcz,
okrutna złośliwość, jaką przejawiał Krzyś,
skutkowała kumulowaniem się złej energii,
tłamszeniem w sobie chęci mordu. Narastały
negatywne emocje. Szukały ujścia.
Nie pomagał sport, literatura (do tej pory
czytam ponadprzeciętnie dużo), maniakalne
zbieranie znaczków, sklejanie modeli
titaniców i wikingowskich łodzi; parałem
się amatorsko szermierką, ju - jitsu,
rozważałem nawet zapisanie się do
młodzieżowej loży masońskiej. Wszystko,
byleby skanalizować rządzę zabijania.
Nie mogłem przecież, jako człowiek w miarę
nie zdemoralizowany, nawet powiedziałbym -
kulturalny - zabić go, odciąć łba!
Takim jak ja pisana jest sława, kariera, a
nie poprawczak. Za to teraz, gdy nikt nie
widzi i gdy nikomu na myśl nie przyjdzie,
by rzucić na mnie cień oskarżenia - ciach!
- i po sprawie. Oto w bratowskiej dłoni
zostaje, odchlastany nożyczkami, klejnot.
Kara za grzech Onana.
Umyłbym zakrwawione narzędzie koniobójstwa
z Krzyśkowej juchy, ale - zero wody w
kranie.
Wkładam nożyczki do szuflady. Zaraz będzie
w chacie taki Sajgon, że nikomu nie
przyjdzie do głowy zwracać uwagi na takie
detale.
Jakby nigdy nic wracam do siebie. Otwieram
Dostojewskiego. Sorry - Tołstoja. Nieważne,
biorę w łapy pierwszą lepszą książkę.
Trzy, dwa, jeden... Pik!
- Aaaa! Jezu! Aaaa! - dobiega zza ściany
chwileczkę później.
Braciszek wrzeszczy, jakby go ze skóry
obdzierano. Nie zakosztował, biedny, mały
Krzysio, miłości z kobietą. I raczej już
nie zakosztuje, chyba, że zaopatrzy się w
strap - on. Albo będzie kochać ewentualne
partnerki marchwią, czy ogórkiem. Może też
przerzucić się na pasywne gejostwo.
Ostał mu się ino ból.
II
Po zrobieniu tęgiego ,,kuku"
znienawidzonemu bratu, postanowiłem się
rozerwać.
Miłośnik ipsacji był szyty w okolicznym
szpitalu i wszystko wskazywało, że jednak
utraci najcenniejszy z organów. Że nie
zazna seksu.
A ja właśnie miałem ochotę. Siedemnaście
lat - wystarczy mi tej czystości. Nadeszła
odpowiednia pora, by zrzucić wianek.
Beata Król, sąsiadeczka. Starsza co prawda
ode mnie, do tego mężata i dzieciata, ale
to pryszcz. Śliczna laska.
Pik - piachy we wszystkich klepsydrach
świata przestały się sypać, wskazówki na
niezliczonych cyferblatach - bełtać w
kółko, jak diabelskie młyny.
Idę. Dom oczywiście - nie zamknięty.
Wchodzę bez pukania. Gdy nie ma czasu można
nie być kulturalnym, schować maniery do
kieszeni.
Mąż laski - w robocie, dzidzior (chyba ma
na imię Eryk, nie wiem - szczerze
powiedziawszy) - w łóżeczku. Śpi w
najlepsze.
- Hani - ajm hoołm! - wołam przekraczając
próg sypialni.
Dwudziestoparolatka akurat ścierała kurze.
Porządnicka, domuś jak z katalogu.
Zachodzę ją od tyłu. Kurde, niewygodnie
będzie tak na stojaka, ale nie mam wyboru.
O proszę - modeleczka, a ma na sobie
babcine barchany. Granny panties. Ohyda.
Won z tym. Jak widać baby tak mają - od
święta, na zewnątrz - - wystroić się,
nastroszyć piórka. Na co dzień - pryszcze,
nieogolone nożyska, maseczki błotne na
pyskach, dziurawe i poplamione majciochy,
brzydki zapach ze wszelakich możliwych
miejsc.
Głaskam krótkie futerko. Fajne to i
przyjemne w dotyku. Jakby tu się zabrać
za...
Przywieram do dziewczyny, niczym przerażony
orangutan do drzewa, obejmuję ją kompletnie
zwierzęco. Musi to kuriozalnie wyglądać,
szkoda, ze w lustrze odbijają się tylko
plecy mojej lubej. Małpa włażąca na
baobab.
No i jestem w środku. Chyba. Ciężko
stwierdzić, to mój pierwszy raz. Mogłem się
pomylić i trafić w pachwinę.
Na odchodne, zapiąwszy wcześniej dżinsy
Beatce, odcinam głowę jej Edwinkowi, czy
jak ten bachor się nazywał.
Nie mam żadnego powodu, aby mścić się,
zsyłać na sąsiadkę straszną traumę,
powodować ból. Robię to z czystej
złośliwości. W tej chwili jestem Alexem z
nakręcanego owocu cytrusowego, dewastatorem
losów.
Za niewinność mogę ci zrobić taki horror
szoł, że ci łez nie starczy. Będziesz wył,
wył, jak pies, skowyczał niczym wadera,
której wybiłem szczeniaki. Jestem myśliwym
i katem z piosenki Obława. Strzelam ci w
kark. No, kto jeszcze chce mieć krwawą
szramę?
Śmiało, nie wstydźcie się. Dla wszystkich
wystarczy. Będę waszym darmowym
skaryfikatorem, nieodpłatnie wytnę bliznę
na sercu.
Wybierz kształt.
III
Beacia z obłędem w oczach, krokiem potwora
doktora Frankensteina, wychodzi na ulicę.
Tap, tap, nóżka za nóżką. Jak bardzo
popsuty robot.
Śmieję się obserwując przez szybę swoje
wielkie dzieło - obłęd. Rzuciłem czar na
sąsiadkę. Prawdopodobnie już nigdy nie
będzie normalna.
Jeśli nawet super psychiatrze, jakiemuś
geniuszowi w dziedzinie naprawiania
uszkodzonych łepetyn uda się poskładać ją w
jako - taką całość, odzyska mowę
(artykułowaną, bo to, co teraz z siebie
wydaje przypomina bardziej pohukiwania
orangutana, który spadł z drzewa) - nigdy
nie wyzbędzie się obrazu dzieciątka,
najpierwszego synusia, Eryczka, czy jak mu
tam było, z odciętą łepetynusią. Widok ten
będzie powracał w snach, nawet tych
nietrzeźwych, snach na jawie. Snach
delirycznych.
Po wszystkie czasy sypialnia będzie
miejscem, gdzie leżał trupek, wręcz
kostnicą. Makabryczne flashbacki do końca
świata i półtorej godziny dłużej będą
nawiedzać umysł Beatki.
Przed ślicznymi, brązowo - szarymi oczętami
raz za razem, dzień w dzień stanie synuś.
Jego okaleczone zwłoki.
Wandalizm psychiki - i to zupełnie bez
powodu. Zniszczenie życia, skażenie go
nieodwracalnie - i to komu - kobiecie, w
której się podkochiwałem. To chore i
niesamowite zarazem.
Demoniczny realizm magiczny,
najokrutniejsza ze sztuk opanowana do
perfekcji. Maestria, jakiej nie
powstydziłby się doktor Lecter.
Jak myślicie - ile dowalą Beatce za rzekome
dzieciobójstwo? Dwadzieścia pięć mgnień
wiosny, dożywotkę?
Nawet mąż nie wierzy w jej niewinność, jest
nie mniej zdruzgotany całą sprawą, niż
żonka.
Kolejny los, jaki schrzaniłem. Pro publico
bono, charytatywnie. Im więcej ludzi z
pokancerowanymi osobowościami, tym
lepiej!
IV
Po aferze z Edmundkiem, czy Ewarystkiem,
postanowiłem się nieco przyczaić.
Zimno, przeklęta późna jesień, co nie
nastraja optymistycznie, nie skłania do
bycia twórczym. Na dodatek musiałem
usługiwać bratu, który wylegiwał się jak
panisko, obserwując proces gojenia się
szwów w wiadomym miejscu.
Obmyślałem plan. Kogo tym razem
załatwić?
Cały towar wszystkich sklepów był do
mojej... Dobra, już ci podam, tylko leż,
nie wstawaj, bo ci nitki pękną.
... co to ja... A - więc mając na
wyciągnięcie ręki, do tego za darmo
nieprzebrane zapasy alkoholu - przyznaję,
rozpiłem się. Każdy by tak postąpił na moim
miejscu. Jesteśmy trunkowym narodem, nawet
arcybiskupi mają tu czerwone kinole.
...z musztardą? Jezu, daj mi spokój, jestem
zajęty.
Jak wspomniałem - każdej nocy wlewałem w
siebie co najmniej butelkę przyniesionego z
pobliskiego market, mocnego trunku. Puste
flaszencje wyrzucałem rano przez okno.
No patrzcie, jakie fleje tu przychodzą,
hołota, chuligani, jaka patologia! -
sarkają mieszkańcy nieświadomi, skąd do
diaska tyle natłuczonego szkła pod
blokiem.
...no dobra, przyłapaliście mnie na
ściemnianiu, przecież mieszkam w domu
jednorodzinnym, na wsi.
Flachy wyrzucam gdzie popadnie. Mniejsza o
to.
Kościół! Eureka! Zemsta za konieczność
wysłuchiwania (spróbowałbym nie pójść -
babcia z mamą by mnie zjadły!)
coniedzielnej porcji farmazonów,
starożytnych dubów smalonych, nabożnego
bredzenia.
To okropne, co zrobiłem księdzu Janowi. W
sumie nawet go lubiłem, gdyby nie jego
talent do przynudzania, mój skrajny,
agresywny ateizm i przymus uczęszczania w
znienawidzonych mszach - powiedziałbym
nawet, że nic do gostka nie miałem.
A tak... po Krzyśku był drugą osobą, na
której musiałem wyładować swój gniew,
frustracje. I to jak!
...przypomnijcie, bo nie mam w domu Biblii,
a kompa znowu nie chce się odpalać - ile to
ran zadano podczas kaźni Zbawicielowi?
Więc ja zadałem pięćdziesiąt siedem i pół
raza więcej.
Duszpasterz zmienił się w mielonkę,
sakralną parówkę, konsekrowany pasztet.
Zmasakrowałem biednego klechę z powodu
szarości, ziąbu i złej pogody.
...to se włącz - pilot na stole.
...odchlastane palce pływały w kielichu
mszalnym. Na czole proboszcza chciałem
wyciąć pentagram, albo urocze trzy
szósteczki, ale zmieniłem zdanie. I tak
rozeszła się plota, że kościół jest
nawiedzony.
Rzecz jasna nie słyszałem jęków
poszkodowanego i moherowych, moheroinowych
bab, które - jak mniemam - rzuciły się od
razu na ratunek.
Nie chcąc, by moją osobę cokolwiek łączyło
z (szatańskim!) atakiem na księdza, nie
chcąc być zauważonym przez nikogo -
spokojnie wróciłem do domciu. Rozbolał mnie
ząb i nie mogłem wysiedzieć na mszy - taką
bajeczkę sprzedałem bratu i starym.
Z relacji mamy wiem, że w świątyni było
pandemonium. Istne piekło na ziemi.
,,Ło Jezuńciu!" - wołały zdewociałe babule,
gdy na światłym obliczu ich duszpasterza
pojawiły się krwawe pręgi, sińce i guzy;
zadrapania, otarcia i inne skaleczenia.
Sam katabas podobno nie mówił nic, tylko
jęczał żałośnie, zawodził potępieńczo, jak
dusza czyśćcowa, nieochrzczony wyskrobek w
Limbusie.
Zaraz wydzwoniono karetkę, zjechało
ponadstandardowo, bo aż pięć załóg
pogotowia. Dyspozytorka pewnie też była
arcygorliwą wyznawczynią religii
watykańskiej i zamach na duszpasterza
potraktowała nad wyraz poważnie. To jak Ali
Agca strzelający do naszego papieża! Do
tego żaden głupi Turek, żaden Grzegorz
Piotrowski nie był tym kapłanobójcą,
niedoszłym terrorystą, a Lucyper we własnej
osobie! Pan ciemnicy,
judeochrześcijańskiego Hadesu, zawiadujący
płomieniami, co nigdy nie gasną!
Kogo więc miała wysłać do światłego męża
poszkodowanego przez demona demonów,
księcia świata umarłych - jednego
sanitariusza?
Przyjechali więc najmędrsi medycy, jacy
akurat byli pod ręką, uzbrojeni w gazy,
bandaże, defibrylatory, strzykawy, ampułki
leków nasercowych. Cały zastęp gotowy nieść
pomoc, wydzierać księdza Jana z rozgrzanych
do białości szponów czorta.
Dość długo trwała - zbędna przecież, bo
pacjent był przytomny, jeno obity -
reanimacja. Pomimo protestowania
monosylabami, zapierania się o
chrzcielnicę, położono proboszcza na
ołtarzu i tak długo masowano mu (bijące!)
serce, aż całkiem stanęło. I nie zaczęło
znów bić.
Odtrąbiwszy sukces, że oto księżulo wraca z
objęć kostuchy (babiny zaczęły bić brawo,
dziękować lokalnym kwiatom medycyny),
położono zmordowanego katabasa na nosze -
i na sygnale, rzecz jasna, z pełną pompą,
wręcz fanfarami - zabrano do szpitala.
Leżał dobry miesiąc, albo i dłużej.
Pielgrzymki do niego ciągnęły, jak do
Częstochowy. Odwiedzał kto tylko mógł,
kółko różańcowe, pospiesznie zawiązany
Komitet do Walki z Siłami Nieczystymi,
jeszcze prędzej założone Stronnictwo
Egzorcystów Świeckich, Przykościelna Rada
Odkupienia Grzechów Rzeczpospolitej.
Nawet moi rodzice pofatygowali się na
oddział, z bukietem lilii czystych jakoby
łzy, z butelką drogiego koniaku.
Pierwszy Męczennik Parafii wyszedł ze
szpitala jeszcze dumniejszy, w glorii i
chwale należnej partyzantom.
Oto on, kombatant walki o dusze wiernych,
niemalże poległ na polu bitwy! Rany odniósł
srogie, ale nie poddał się, dzierżąc miecz
modlitwy, Excalibur różańcowy, trwał in
trwać będzie na straży polskości, Matki
Kościoła.
Zdenerwował mnie ten kult obitej mordy,
przyznaję - nie spodziewałem się aż takiego
oczadzenia ze strony ludzi z mojej
okolicy.
Przebąkiwano nawet o założeniu czegoś na
kształt sekty janowej, wyznawaniu
poturbowanego klechy.
Powtórzyłem więc oklep, podczas pierwszej
niedzieli, gdy podkurowany proboszcz
(domyślam się, że ze strachem - nie miał
przecież pojęcia, co go spotkało) klepał
paciory i przynudzał podczas rozwlekłego
jak zawsze kazania.
Drugi raz, trzeci, pociąłem nawet wiszący
na ołtarzu obraz Pantokreatora
Sprawiedliwego.
Paradoks - im bardziej biłem księdza, tym
silniejszy się stawał. Zaparło się w sobie
kleszydło, uwierzyło, że jest jak Neo z
Matrixa, wybrany, by chronić ludzkość od
mąk belzebubowych.
Śmiałem się pod nosem, że powinien określić
jeszcze, jakie to będą mąki - pszenne, czy
ziemniaczane.
Kult rósł w siłę, na tacę rzucano dwa -
trzy razy więcej, niż zwykle, co gorliwsi
przepisywali na rzecz parafii grunty orne.
Całe morgi szły w łapska Najświętszego z
Pobitych.
Prałat Henryk Greba przybył, by
rekonsekrować świątynię, gdzie - ponad
wszelką wątpliwość - zagnieździło się Złe.
Nie na wiele się to zdało, bo ciągle
sprawiałem łomot księdzu Janowi. Ten, po
półmiesięcznym okresie buty, nadęcia,
czucia się jak co najmniej kanonik, czy
wręcz kardynał, zaczął mięknąć, załamywał
się. Przebąkiwał o chęci podreperowania
zdrowia (ileż przecież można nosić strupy
na mordzie?), wyjazdu do wód, albo wręcz
zmiany parafii.
Każdy z uczestników mszy miał obowiązek, za
sowitą opłatą, zaopatrzyć się w woreczek
soli egzorcyzmowanej. Bogaci, na przykład
właściciel sklepu, Krzysztofiak, kupowali
całe siaty. I tak stali na środku kościoła,
dzierżąc dzielnie reklamówkę poświęconej
przyprawy. Miała ta ich postawa mówić
dobitnie: niech no tylko się pojawi,
Belzebub cholerny, niech no zaatakuje
czcigodnego księdza - my wtedy - w kaprawe,
kozie ślepia z poziomymi tęczówkami! Sru w
rogatą mordę!
Nic takiego rzecz jasna nigdy nie miało
mieć miejsca. Moja irytacja rosła. Czarę
goryczy przelała fundacja Nautilus,
zajmująca się zjawiskami paranormalnymi.
Zjechało na plebanię trzech nawiedzonych
(takich to dopiero przydałoby się
rekonsekrować!) hippiesów w średnim wieku.
Typowe brudasy okołowoodstockowe: kępki
długich, przetłuszczonych włosów tu i
ówdzie, bluzy z pacyfą i A w kółeczku,
bojówki, glany.
Kościół jest dość sceptyczny w kwestii
istot pozaziemskich, nie wyklucza ich
istnienia, ale i nie za bardzo daje wiarę
wszelakim czubkom zarzekającym się, że
porwano ich do latającego talerza.
Religie mają własne systemy mitów, nie
potrzebują nowych bajek, święte księgi są
przepełnione opowieściami z mchu i paproci
o czarach, dziwach, cudach, niewidach. Ktoś
chodził po wodzie, inny człapał przez
rozdzielone na pół morze, inny walczył ze
smokiem, kolejny - spędzał czas w bebechach
ryby.
Nautilusianie zapewniwszy, iż żadni z nich
sekciarze, że chcą jedynie dociec prawdy,
co do istoty tajemniczych zdarzeń (a jak
wiadomo - prawda nas wyzwoli), uzyskali
zgodę na węszenie.
Na posadzce rozstawiono sprzęty buczące,
montypythonowskie maszyny robiące ping!,
wyrysowano septagram. Kredą, nie sprejem,
no co wy - świątynia to zabytek klasy
zerowej.
Trzy dni podobno łazili z wahadełkami i
różdżkami, pomyleńcy, badali zawartość
diabłów w powietrzu.
Dobrze, że kościół nie posiada krypt - na
pewno naruszyliby spokój leżących tam
zmarłych, ekshumowali dajmy na to
kasztelana, czy innego hetmana, celem
ustalenia, czy to jego duch sieje ferment w
parafii, jeśli tak - to czemu nie zaznał
spokoju; zimno mu tam, niewygodnie,
trumienka za stara, czy inne licho?
Wreszcie - punkt kulminacyjny badań - suma.
Ja, wyniedzielony, kornie przydreptałem ze
starymi do kościółka. Krzysiek został w
domu - problemy z gojeniem się rany. Znów
wisi nad nim groźba amputacji. Biedny mały,
coraz bardziej gorzkniejący impotent. Ma za
swoje. Pięknie spartoliłem mu życie.
Aha - byłbym zapomniał - Beatka resztę
swoich równie schrzanionych dni spędzi u
czubków. Sąd nie dał wiary zapewnieniom, że
to szatan odciął główkę jej Edkowi, czy jak
się ten szczeniak wabił.
Rozpoczyna się msza. Niedomyci kamerzyści -
w pogotowiu. Nastawili się, frajerzy, ze
zrobią super materiał, dokonają
najdonioślejszego odkrycia w dziejach
Poltergeistu, czy innych kocopołów.
Ukradkiem obserwuję, jak ślinią się,
zacierają łapy, wpatrują się w podgojoną
twarz księdza Jana. Paparazzi w dziedzinie
zjawisk niewytłumaczalnych, hieny z
tabloidu piszącego o ufoludkach. Odczekuję
dwadzieścia minut, by uśpić ich czujność i
pik! - czas staje w miejscu. Na jednej
nodze- że tak zażartuję.
Za pazuchą mam nóż - solidny scyzor z
drewnianą rękojeścią, na której - gdy
chodził do dziewiątej klasy - mój ojciec
wyrył trzy jakże buńczuczne słowa ,,Śmierć
komuszym świniom". I wykrzyknik, w
kształcie miecza.
Domyślam się, że miał on uosabiać
Szczerbiec.
... no dobrze - znów złapaliście mnie na
przesadzie. Rozminąłem się nieco z prawdą.
Wziąłem z chaty zwykły, kuchenny nóż, ten,
co się nim chleb nasz powszedni kroi.
Zacząłem od rozbicia kamer nawiedzonym
palantom. W drobny maczuś. Ot, tak dla
zabawy, przecież i tak niczego nie
rejestrowały, gdy czas stał w miejscu.
Dobra- teraz najgorsza część żartu -
oczęta. Zakładam gumowe rękawiczki, by się
nie pochlapać juchą. Nie ściągnę na siebie
podejrzeń, o nie!
Najpierw wyłupiłem gały proboszczowi.
Siakoś tak wypadło. Naprawdę nic do księdza
Janka nie miałem. Ale jak się chce być
Alexem - trzeba odnaleźć w sobie gen zła,
wydobyć - choćby najlepiej zakamuflowane,
najgłębiej skryte pokłady bezrozumnej
agresji. Tu nie da się grać na miękko,
krzyczeć półgłosem. Horror szoł na całego!
Teraz baby. Choroba - ręka już boli. Tyle
ich nalazło do kościoła. Dłubię i dłubię.
Nic nie dały rękawiczki - uświniłem się po
łokcie krwią. Jaka piękna masakra.
Żeby jakoś umotywować fakt posiadania
przeze mnie nietkniętych gałów, wybieram
oczy co trzeciej osobie. Nautilusiarzom -
wszystkim. Niech się walą, buraki, chcieli
zobaczyć coś nieprawdopodobnego - to będą
od tej pory widzieć jak w Seksmisji -
ciemność, jedynie ciemność. Macie swoich
ufoludków, thetany, kosmicznych
zombiaków!
Po dokonaniu - dobra, przyznaję -
haniebnego czynu - wracam do domu,
przebieram się. Brudne ciuchy palę za
stodołą. Czemu tam, a nie w piecu? W
ferworze, rozgorączkowaniu nie myśli się
racjonalnie.
W nowych, innych ubraniach, z bananem na
mordzie, idę do kościółka. Po drodze
zahaczam o sklep, kradnę trzy piwa.
Człowiek musi się pokrzepić po takim
zapierdzielu.
Stoję za progiem, nie wewnątrz budynku
(jeszcze mi życie miłe!). Nucę ,,będzie,
będzie zabawa, będzie się działo".
Pik - spuszczam czas ze smyczy.
Wrzask potworny! Jęk! Lament! Śliczniusi
stosik oczu ułożony w tabernakulum.
Ludzie, płacząc wniebogłosy, wpadają na
siebie, tratują się. Istne piekło!
Aha - zapomniałem dodać - gały rodziców też
oszczędziłem.
Wybucha trudna do opisania panika, rwetes,
tumult. Jakby zbłąkany tu, pod
Białymstokiem islamski terrorysta zrobił
to, co umie najlepiej - radośnie wysadził
się w tłumie.
Kto widzi - broni się przed napierającymi
hordami, odpycha okrwawione cielska
moherzyc.
Poszukiwacze kosmitów - również w bek.
Wycofuję się za parkan. Z kościoła szumuje,
wylewa się tłuszcza okaleczonych ludzkich
mięs. Uciekinierzy z rzeźni, jak Boga nie
kocham, zaślozowane półtusze.
W ruch idą komórki, znów zostaje wezwany
legion łapiduchów.
Żałuję, że nie mogłem nagrać choćby minuty
komedii. Ściągnąłbym na siebie podejrzenia.
Że co robię, skąd wiedziałem, czemu moje
oczy są całe i zdrowe, na miejscu.
Może przesadzam, przecież nawet podczas
dużo gorszych wydarzeń, jak choćby słynny
zamach 11 września, znajdowali się ludzie z
kamerkami, rejestrujący każdą chwilę
tragedii.
Wolałem jednak dmuchać na zimne. Choć - co
policja może zrobić człowiekowi władającemu
czasem?
Dobra, do rzeczy. Finał zajścia -
pięćdziesiąt dwie osoby pozbawione oczu, w
tym szesnaścioro dzieci. Dziesięć
zadeptanych na śmierć, jedno do dziś walczy
o życie w szpitalu.
Do wsi zjechały się niezliczone ekipy
telewizyjne. Tabuny dziennikarzy
przeprowadzały wywiady z kim tylko się
dało, najwięcej - z osobami, których nie
było na feralnej mszy.
Robili to z taką zapamiętałością, chęcią
wyżęcia owej historii do cna, odkrycia
nieodkrywalnego, że - gdyby tylko się dało
- przepytaliby i zwierzęta gospodarskie.
Policja rozpoczęła dochodzenie. Drapali się
po głowach, luminarze kryminalistyki, tuzy
dochodzeniówki, ni cholery nie wiedząc, z
której strony ugryźć tę dziwaczna sprawę.
Nawet najstarsi stażem, rangą i wiekiem
detektywi, lokalni szeryfi nie mieli
pojęcia, gdzie znaleźć punkt zaczepienia.
Zwrócono się nawet do jasnowidza
Jackowskiego. On również bezradnie rozłożył
ręce. Jego dar nie wykraczał poza czas,
choć nasz guru czytania w księgach życia,
mistrz patrzenia w gwiazdy, dedukowania na
temat losów zaginionych ludzi nawet pękł -
nie wykoncypuje niczego sensownego.
Wieszczyć co się dzieje, gdy czas stanie -
nie podobna - jak rzekł... ktoś tam. Nie
wiem, może ja sam tak powiedziałem przed
pięciuset laty. Bo żyłem niejednokrotnie,
tego jestem pewien.
Odbył się uroczysty pogrzeb wyłupionych
oczu. Gały w gustownej trumience spoczęły
na lokalnym cmentarzu.
Ostatnio, na wieczną rzeczy pamiątkę,
wzniesiono im szczeromarmurowy grobowiec z
figurą płaczącego anioła.
W odsłonięciu rzeźby brało udział sześciu
biskupów i starosta. Potem ta cała trupa
cyrkowa komisyjnie opieczętowała
kościół.
Policmajstrzy nie mieli za bardzo czego
szukać, bo ani narzędzia zbrodni. sprawcy,
ani tym bardziej motywu nie było, odłożono
więc sprawę ad acta.
Fundacja Nautilus odpuściła. Pewnie jej
kierownictwo, przerażone skutkami zajścia,
bało się wysyłać kogokolwiek do świątyni
grozy.
A może po prostu nikt nie chciał - przeciez
każdemu oczy miłe, nawet tropiącym yeti
dziwakom.
W ferworze rodzice nie zwrócili uwagi, że
byłem inaczej ubrany, niż na początku mszy.
Kto zaprzątałby głowę takimi szczegółami w
obliczu machlojek sił nieczystych,
potwornej tragedii, jaka rozegrałą się na
ich (sic!) oczach.
A ja? Już nie robię ,,pik!". Jeszcze raz
jedyny spróbowałem. Czas stanął jak zawsze.
Potem nie mogłem go z powrotem ,,włączyć".
Przeraziła mnie perspektywa życia w świecie
milczenia, statycznej, głuchej pustce,
gdzie ani z kim pogadać, ani posłuchać
muzy. Kraina samotności, gdzie każdy poza
mną jest smutną rzeźbą.
Gdy tylko udało mi się na powrót uruchomić
bieg czasu - profilaktycznie, aby nie
kusiło - obciąłem sobie oba palce
wskazujące.
I już nie nie będzie ,,pik!".
Pewnego rodzaju impotencja. Choć i tak
lepsza taka, niż ta, jakiej doświadcza
Krzysiek.
Wszystko co dobre, szybko się kończy.
Księżulo zamieszkał w domu kapelana -
weterana. Beata - nadal w psychuszce.
Znów zaczęło być nudno. I dobrze.
Komentarze (10)
Opowiadanie bazujące na magnetycznej skłonności
psychiki człowieczej do oglądania obrazów skrajnego
okrucieństwa, naruszającego wszelkie tabu.
Dzieciobójstwo, bratobójstwo, męczeństwo niewinnych,
kapłanów, wydłubywanie oczu - to obrazy występujące w
Biblii, arenach Rzymu, w Krzyżakach, Milczeniu Owiec,
książkach Dana Browna, a nawet w bajkach i książkach
dla dzieci; niezawodnie przyciągają tłumy na plac
kaźni. Autor przenosi tę stylistykę do codziennego
życia, przez co osiąga jeszcze bardziej przerażający
efekt. Dodatkowo potęguje odczucie bezmiaru
okrucieństwa poprzez anturaż groteski, kaprysu.
Rozłączenie palców wydobywa nas z tego świata
zatrzymanego czasu. Aby tam znów nie ciągnęło - palce
należy obciąć. Cóż za piękna klamra. Czyli to
wszystko... no tak, nuda - to jedno jest
niewybaczalne.
Ps.
To jest rewelacyjna opowieść pozdrawiam serdecznie;)
Jak w dawnej bajce. Król się wystroił w różne słowa,
zdania przecinki i kropki. Wszyscy zachwycenie jak to
w tłumie bywa. Aż ktoś naiwnie krzyknął: on jest
przecież nagi!
piękne, Mechaniczna Pomarańcza i Roland Topor. Fajnie
sie czyta :)
chyba jednak odpalę swój telewizor (4 lata
nieogladania), bo może mi się też tak przydarzyć :) W
sumie patologiczne ale ciekawie się czyta :)
Witaj. Sporo makabrycznych obrazow. Tez zastanawialam
sie dlaczego zdecydowales sie na taki gore, ale wydaje
mi sie, ze niezwykle umiejetnie wszedles w psychike
czlowieka hmm nie moge sobie przypomniec okreslenia
mentaly disturb, jego postrzegania swiata. Poprzez
jego spojrzenie w nieprzecietny sposob pietnujesz
zachowania nie tylko tej jednostki ale i zachowania
spoleczne, czyli instytucje religijne, zachowania
ludzi w roznych stuacjach, czyli'grzeszna'
masturbacja, slepe uwielbienie dla kaplanow. Pokzujesz
obraz spoleczenstwa, krytykujesz wiele zachowan, wrecz
komicznie ukazujesz roznych guru, czy poszukiwaczy
sensacji tutaj mam na mysli pseudo poszukiwaczy
zjawisk nadprzyrodzonych. Z cala pewnoscia bohater
opowiadania jest bardzo inteligentny, nie odnajduje
sie w realiach w jakich przyszlo mu zyc, nuda i
niejako zmuszanie do zycia wedlug wyznaczonej matrycy
rodzi w nim bunt i gniew. Ukazujesz jego niezdolnosc
do rozumienia okrucienstwa czynow jakie popelnia. Nie
wiem moge sie mylic, ale pokazujesz w pozornie cichym
ugrzecznionym czlowieku jego najciemniejsza strone,
jego instynkty sadystyczne, ktore potrafi doskonale
ukrywac przed reszta swiata. W szerszym wymiarze
swietna charakterystyka zachowan ludzkich. Brutalne,
tak, bogate slownictwo, tak ale tekst warty
przeczytania i zastanowienia sie moze nad tym, ze zlo
moze kryc sie w nawet najbardziej niepozornym
czlowieku. Niektore sceny bardzo drastyczne, np ta z
dzieckiem ale mysle, ze tutaj chciales pokazac jak
bardzo odczlowieczony byl glowny bohater
opowiadania... ok zakrecilam sie... tekst moze budzic
krytyke ale z cala pewnoscia nikt nie przejdzie obok
obojetnie.
Usciski Florku.
Ciekawie się czyta:)pozdrawiam serdecznie:)
Masz mroczną fantazję Florianie.
Strasznie okrutny ten główny bohater. Myślałam, że
jest jedynakiem.
Pozdrawiam :)
ogólnie - bardzo dużo wątków, chyba za dużo(jak dla
mnie, oczywiscie)
no nie wiem...
wiadomo, ze to fantasmagoria, być może pisanie by
zszokować lub zaczepić w pewien sposób Czytelnika.
Interesująco, wciagająco, choć chwilami za dużo słów i
były momenty, które pominęłam. Bo jak wiadomo, nadmiar
nudzi.
Było sporo momentów, które mnie rozbawiły. Sporo:)
ale... epizod z odcięciem głowy dziecku Beatki i tym
samym doprowadzenie jej do utraty zmysłów - jak dla
mnie - NIE.
Wyłupienie oczu... no ja wiem, że to wszystko
fantazja, ze chodzi zapewne o spowodowanie by
Czytelnicy zacęli drzeć mordę i o zadymę, jednak...
czy nie przeholowane? Bo wiesz... jakoś nie znalazłam
głebszego sensu w tym wszystkim.
Owszem, wiem, że każdy człowiek czasem miewa instynkty
mordercze:)
Tutaj bardziej odbieram to jakbyś chciał żartem... No
wiem, że to bajdurzenie, a jednak... mam bardzo
mieszane uczucia i odczucia.
Operować słowem potrafisz, temu nikt nie zaprzeczy.
Tylko co wynika z tego tekstu?
A może mam zaćmienie i nie pojmuję, bo z rana na
oddziale spożyłam "głupiego jasia":))) Po czym okazało
się jednak, ze pacjentka won do domu, gdyż musi
najpierw wyrównac jakies tam poziomy.
Pozdrawiam.