Szara gąska służąca (odc. 35)
(wspomnienia Marii)
Od dwóch tygodni rodzina Liedte liczyła już
pięć osób, w tym troje małych dzieci.
Najstarszy Ernst miał już ponad dwa i pół
roku, około rok mniej miała Inga – niecałe
półtorej wiosny. Najmłodszy, zaledwie dwa
tygodnie temu urodzony chłopczyk, też
wyglądał na zdrowego. Mieli go ochrzcić za
miesiąc, w końcu październiku tego 1943
roku i miał otrzymać imię Horst.
Teraz, gdy pani Ingrid była w połogu,
musiałam bardzo mocno opiekować się Ernstem
i Ingą.
Ernik bardzo mnie lubił, wciąż chciał być
ze mną. Dość ładnie już mówił, jak na
dwu-i-pół-latka, dlatego prosili mnie,
żebym z nim rozmawiała tylko po niemiecku,
zwłaszcza jak był u nich ktoś z zewnątrz.
Starałam się, zwłaszcza że i pani Ingrid
też zwracała się do mnie coraz częściej w
tym języku, żeby mnie zmusić w ten sposób
do nauczenia się go.
Nic nie mogę powiedzieć złego o nich,
zwłaszcza o pani Ingrid, która czasem
zaskakiwała mnie swoim dobrym do mnie
stosunkiem.
-Nie bój się, Marychna, my ci tu krzywdy
nie dumy zrobić. Jak już byńdziesz od nos
łodchodzić, to mój munż Henryk do ci troche
pinindzy, które ci się tutej należum,
oprócz tego, co ci dajima teroz tak „do
fartuszka”. Jo ci tyż troche dołoże, nie
byńdziesz miała źle.
Rzeczywiście, dostawałam kieszonkowe „do
fartuszka” i już uzbierałam tego na tyle,
że chciałam się wreszcie kiedyś wybrać do
naszej drogiej Gosi w Samszycach i jej
zwrócić co najmniej część pieniędzy, co
wtedy wydała w pociągu i później w
Baborowie na mnie i na Lesię.
W zeszłym roku, gdy się przenosili ze
Włocławka do Przedcza, a mnie u nich nie
było, pani Ingrid zadbała o to, by zabrać
wszystkie moje rzeczy. Wszystko, co było
moje i nawet te trzysta marek, które wtedy
miałam już uzbierane „do fartuszka”,
przekazała do mojego domu do Turzyńca, bo
nie wiedzieli wtedy przecież, co się ze mną
stało. Nawet nie wiedzieli, że zabrali mnie
na roboty do Niemiec.
Jednak pan Henryk Liedte wyraźnie zmienił
się w ciągu tych ostatnich kilkunastu
miesięcy. Widać było, że jako funkcyjny
członek partii NSDAP trochę inaczej
zaczynał na to wszystko patrzeć i odnosić
się do mnie i do reszty tej ich „polskiej
służby”. Stał się w stosunku do mnie i do
innych Polaków takim formalistą, jakby
zaczynał wierzyć coraz bardziej, że jest
rzeczywiście z „rasy panów”, a my Polacy z
tej „niższej rasy”.
Miałam najwyraźniej znać swoje miejsce w
tej hierarchii i zawsze uważać, co i jak
mówię i robię. Od pani Ingrid tego nie
wyczuwałam, a nawet wręcz odwrotnie,
odnosiła się czasem do mnie jak starsza
siostra (miała chyba około dziesięć lat
więcej ode mnie).
Kucharka, pani Ćwiklińska, nieraz się
krzywiła na to wszystko po kryjomu przed
nim, a raz nawet pokazała przy mnie palcem
w czoło, że go niezbyt szanuje. Pani
Ćwiklińska była tutaj w tym domu jeszcze
zanim go Niemcy zabrali przedwojennym
polskim właścicielom, państwu Niemirskim,
do których należał także i młyn. Teraz po
wysiedleniu zamiast tutaj przyszło im
mieszkać w małym, drewnianym domku na końcu
miasteczka. Były właściciel tego tutaj
młyna, pan Niemirski, został przez Niemców
mianowany zarządcą innego, mniejszego,
stojącego blisko tego ich nowo–starego
drewnianego domku. Taki to był los Polaków,
którzy nie powinni się wtedy nawet ważyć na
próbę dochodzenia swojego, bo jeszcze się
nie zdarzyło, by ktoś wtedy odzyskał coś,
co zostało zabrane przez okupanta.
To samo było już teraz ze wszystkimi
polskimi właścicielami sklepów, sklepików,
aptek, zakładów rzemieślniczych i innych
fabryk i fabryczek. Czasem tylko
otrzymywali, z łaski niemieckiej „nowej
kultury” i z nadania jakichś hitlerowskich
urzędników, funkcje zarządców, sprzedawców,
szewców, kucharzy, młynarzy czy kowali.
Jak wiadomo to samo było na gospodarstwach
rolnych – jeśli nawet właścicieli nie
wysiedlili (jak stało się z Wasiutami w
Witoszycach), to zabrali im formalnie – tak
jak nam, Ptaszyńskim, i innym gospodarzom w
Turzyńcu i pozwolili łaskawie pracować na
„byłym swoim”.
Irena Niemirska była dokładnie w moim wieku
i kiedy pierwszy raz spotkałam się z nią,
gdy przyszła porozmawiać sobie z panią
Ćwiklińską, to od razu się polubiłyśmy.
Irenka była bardzo pogodna, niemal zawsze
uśmiechnięta i wesoła. Jako że przed wojną
ich rodzina należała do najzamożniejszych w
Przedczu, to i ona miała wtedy niemal
wszystko, „co dusza zapragnie”, ale nigdy
nie było widać, by się wywyższała. Tak mi
opowiadała pani Ćwiklińska, która będąc
służącą w domu Niemirskich znała Irenkę
dosłownie od urodzenia, tak samo jak jej
starszego o dwa lata brata Hieronima. Widać
było, jak pani Ćwiklińska „trzyma” z
Niemirskimi i uważa – skądinąd zupełnie
słusznie - że państwo Liedte są tu nie na
swoim, tylko na zagrabionym.
„Cholerne prawo dżungli” – mówiła mi po
cichu Ćwiklińska, zaciskając zęby, ale
robiła u Liedtego, co do niej należy. Bo
niby co miała robić, kiedy miała już 57
lat, jak mi sama mówiła? Musiała siedzieć
cicho i robić, co jej każą, tak jak i ja
zresztą.
Irenka miała też naprawdę wyjątkową urodę –
ładne, pofalowane włosy koloru ciemny
blond, pełną, regularną buzię i śliczne
ciemnoniebieskie oczy. Także jej uśmiech
był wyjątkowo uroczy, zawsze serdeczny i
najczęściej udzielający się innym. Trzeba
przyznać, że miała też bardzo ładną figurę
- była naprawdę zgrabna, z takim akurat
biuścikiem. Dość wysoka, ale tylko trochę
wyższa ode mnie, więc na pewno nie za
wysoka. Lubiła się ładnie, schludnie
ubierać, ale skromnie i nigdy tak, by komuś
innemu, biedniejszemu od niej, było
przykro. W czasie naszej znajomości
podarowała mi kilka swoich rzeczy – bluzkę,
sukienkę, torebkę, chusteczki i takie tam
różności.
-Wiesz, Mario, ja mam tego i tak
wszystkiego za dużo – mówiła. - Może tobie
się bardziej przyda – przecież nie jesteś
tutaj na swoim i mało masz swoich
rzeczy.
Tak, trudno było jej nie lubić, a pani
Ćwiklińska zawsze wyrażała się o niej w
samych superlatywach:
-Byłam przy jej narodzinach, dokładnie w
tym dniu, gdy zdarzył się ten piękny cud
nad Wisłą i Polskie Wojsko przegoniło
Rusków. Pomagałam położnej, bo pani rodziła
w domu. Pan Niemirski też był wtedy w
wojsku, ale gdzieś za Włocławkiem, a może
pod Płockiem. Jak wrócił, to miał w nagrodę
śliczny prezent, co to sikał i płakał po
nocach. Ale wszyscy zawsze ją kochali, bo
to naprawdę dobra dziewczyna, ta nasza
Ircia – mówiła, a Ircia całowała ją wtedy w
policzek i ściskała jakby była jej
babcią.
Irena także od razu mnie polubiła i
zapraszała mnie do siebie „zawsze, jak
będziesz tylko miała ochotę”, jak mówiła.
Gdy było wyraźnie widać, że odwiedzający
mnie mój gość, „przystojny, wysoki i
sympatyczny Władek” (to jej słowa!) jest
dla mnie kimś ważnym, to i jego zapraszała.
Jednak wybraliśmy się razem do Irenki jak
dotąd tylko jeden raz, bo zawsze mieliśmy
chęć przede wszystkim pobyć ze sobą.
Zwłaszcza Władek, niby taki towarzyski,
„nie pędził” gdziekolwiek ani nie garnął
się do innego towarzystwa. Moja skromna
osoba mu wystarczała!
W tym pamiętnym dniu oświadczyn Władka i
jakby nie było - zaręczyn z nim, zapytałam
go, czy nie moglibyśmy jeszcze we wrześniu
lub na początku października, czyli za
tydzień lub dwa, pojechać do Samszyc,
poszukać tam Gosi i wreszcie zwrócić jej
mój dług. Władek bardzo się ucieszył, bo to
było blisko jego domu w Witaszycach i znał
te wszystkie okolice całkiem dokładnie.
Nawet domyślał się, o jakiej Gosi
mówiłam:
-Jest tam taka rodzina, Andrzejczaki chyba
się nazywają. Wszystkich w tej wsi Niemcy
wysiedlili, a gdzie oni teraz mieszkają, to
nie wiem. Można się tam na miejscu
rozpytać.
Wcześniej już napomknęłam pani Liedte, że
mam dług wobec Gosi, że chciałabym go
spłacić i czy nie mogliby mi dać tych
pieniędzy, o których mówiła, że mi dadzą.
Ona porozmawiała z mężem i już następnego
dnia powiedziała, że ma dla mnie
„piniundze, dwa i pół tysincy marek za
twojum prace łu nos we Włocławku”.
-Tylko musisz łuwożać, bo Nimcy byndum cie
mogli zaaresztować, jak znajdum u ciebie
tyle tysincy marek – dodała i obiecała, że
da mi wolne w ostatnią sobotę i niedzielę
września, bym pojechała do rodziny. Była u
niej matka z Górzyńca, która jej pomagała w
połogu, więc miał kto się opiekować
starszymi jej dziećmi. Dodała jeszcze,
żebym zapamiętała, że jak dostanę te
pieniądze, to będziemy rozliczeni za cały
okres „włocławski”, do końca 1942 roku, i
do połowy 1943 roku. Przytaknęłam głową, bo
co miałam zrobić. Nie było to może zbyt
dużo za czas mojej pracy dużo dłuższy, niż
rok, nie licząc tego, że mnie w
międzyczasie Niemcy zabrali do bydlęcego
wagonu i zawieźli hen aż za Poznań pod
starą polsko-niemiecką granicę. Też mi
powinni za to zapłacić, ale przecież nie
Liedtowie.
Jak dołożyłam jeszcze tysiąc marek, co
miałam od nich „fartuszkowego”, to wyszło,
że mam trzy i pół tysiąca marek! Mogłam
spłacić swój dług, a nawet Lesi, i jeszcze
coś zostanie. Zaszyłam to elegancko w
podszewkę swojego płaszcza i wybrałam się w
sobotę 25 września 1943 roku do Osięcin. Po
drodze w Skalińcu miał się dosiąść do
mojego pociągu Władek i mieliśmy już potem
razem jechać. Miałam wracać do Przedcza w
niedzielę, a wcześniej odwiedzić także
oczywiście mój kochany Turzyniec. Władek
powiadomił rodzinę, że przyjadę i cieszyli
się ponoć wszyscy, jakby jaka księżniczka
miała tam zawitać. A to tylko byłam ja,
szara gąska ze wsi, służąca u Niemca w
czasie wojny.
I tak w sobotę rano, jeszcze nie było
szóstej, ja „panna służąca” wsiadłam do
wolanta, do którego pan Liedte kazał
zaprzęgnąć dwa ładne koniki i kazał
fornalowi zawieźć mnie na najbliższą stację
naszej wąskotorówki. W niedzielę wieczorem
mieli mnie odebrać, wysyłając ten sam powóz
na tę samą stację.
Naprawdę poczułam się w sobotę rano trochę
jak ta księżniczka, a przynajmniej jak
Kopciuszek z bajki, po wizycie dobrej
wróżki. Podróż zaczęła się więc całkiem
dobrze, a skończyła… no cóż, możecie
przeczytać sami.
© prawa autorskie: Janusz Krzysztof
Waszak
Komentarze (15)
Amor
Dziękuję i zapraszam :)
Przez czas mej nieobecności tęskniłem za tymi
życiowymi historiami i miło było znów poczytać.
Waldi
Dziękuję serdecznie za miłe słowa i piękne życzenia.
Życzę także wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.
Pozdrawiam.
Trzysta sześćdziesiąt pięć dni znaczy Rok
cóż
tak szybko mija
a w nim dnie pełne radości i szczęścia
życie pełne trosk i smutku
przez niego się przewija
i marzeń spełnionych
oraz te które zostają na zawsze
na dnie serca
z nadzieja i wiarą
czekają spokojnie
by w nocy ciemności
dawać upust fantazji
że Nowy Rok wszystko odmieni
będzie on lepszy od poprzednika
a wyciągnięta dłoń przyjaciela
wyzwoli ciepły uśmiech na twarzy
byśmy nigdy nie zostali sami
niech przeminą spory i waśnie
a słowo proszę dziękuję
będzie pełne wzajemnej miłości ..
i o to chodzi w Nowym Roku właśnie
wszystkiego najlepszego życzy Waldi z rodziną ..
Turkusowa Anna
Pięknie dziękuję za życzenie.
Życzę także wszelkiej pomyślności w Nowym Roku.
Pozdrawiam
Jak zwykle świetna proza.
Życzę szczęścia w nadchodzącym Nowym 2017 Roku :)
Angel Boy
Dziękuję za wizytę i komentarz. Życzę szczęśliwego
Nowego Roku.
Pozdrawiam.
Długi, ale bardzo przyjemny w czytaniu wiersz i do
tego życiowy :) Pozdrawiam i życzę Szczęśliwego Roku
2017 :)
Waldi
Dziękuję, nawzajem szczęśliwego Nowego Roku.
Pozdrawiam.
Szczęśliwego Nowego Roku .. niech się darzy ..
BaMal
Madame Motylek
Canna
Pomysłów na dalszy ciąg jest dużo, tylko czy starczy
sił i czasu? Zobaczymy.
Bardzo dziękuję za czytanie, miłe sercu komentowanie i
pozdrawiam serdecznie.
Canna
Zapraszam :))
bardzo interesujące opowiadanie ile emocji pokazanych
i ten zmysł obserwacji Pozdrawiam serdecznie:))
No jak się podróż zakończyła?
Jestem bardzo ciekawa:)
Pozdrawiam
Zaczytałam się, wciągnęło mnie:)Pozdrawiam.