Tęsknota (odc. 16)
(następny fragment opowiadania)
Uściskałyśmy Gosię, a ona usiadła na
kawałku wystającego z ziemi pniaka, żeby
trochę odpocząć.
-Bogu dzięki, że wróciłaś, Gosia, Bogu
dzięki! – powiedziałam.
-Nie tylko, że wróciłam, ale i przyniosłam
wum cóś do jedzynia. Możeta spróbować, bo
zaro trza byńdzie iść dali – i wyciągnęła
spod ubrania kilka pachnących jeszcze
maślanych bułeczek, zapakowanych w
kapuściane liście.
-Ale pyszne! – skosztowała Lesia. –
Gdzieś-ty to, Gosia, upiekła?
-Łupiekłam, a jakże, łupiekłam –
odpowiedziała i zaczęła nam opowiadać swoje
przygody we wsi.
Prawie zaraz na początku napotkała starą
kobietę na drodze, idącą od strony wsi z
wiklinowym koszem. Szła z folwarku i niosła
jedzenie ludziom pracującym na polu przy
wykopkach. Jak usłyszała Gosi polską mowę,
to od razu ją poczęstowała bułką i jeszcze
ciepłym mlekiem. Kazała jej poczekać i
posilić się, a sama zaniosła robotnikom
świeży posiłek i obiecała, że zaraz wróci.
I rzeczywiście, za pół godziny wróciła i
zabrała ją niedaleko do folwarku. Tam
posadziła w kuchni przy stole, dała gorącej
kawy zbożowej z mlekiem i dwie pajdy chleba
z gotowanym jajkiem i śmietaną. Kazała Gosi
poczekać i za kwadrans sprowadziła do niej
zarządcę majątku, pana Świerczyńskiego (tak
się naprawdę nazywał, a nie jak nam
powiedziała wcześniej, że Leszczyński).
Ten wziął ją do drugiej izby i wysłuchał,
co ma Gosia do powiedzenia. Wieś nazywała
się Baborowo, a niedaleko była druga wieś
Baborówko, gdzie od wielu lat był pałac
bogatego Niemca, jakiegoś barona czy
arystokraty. Pan Świerczyński obiecał nam
coś załatwić, kwaterę u siebie lub we wsi.
Miałyśmy teraz iść do folwarku, póki
wszyscy robotnicy byli jeszcze w polu. Jak
nie będzie mocno padać, to będą pracować
tam do wieczora, z przerwą na obiad, który
im przywiozą z folwarcznej kuchni.
Pierwszą noc spędziłyśmy jeszcze w trójkę,
w kącie na strychu nad oborą. Było ciepło,
bo wszystkich krów pod nami było chyba ze
dwadzieścia, a myśmy spały na wspólnym
materacu, przykryci wspólnymi pledami i
pierzyną, wśród pachnącej, wyschniętej
słomy.
Pan Świerczyński zapowiedział, że na
następną noc może nas zaprosić do
zamieszkania w dworku, gdzie miał jeden
wolny pokój do dyspozycji, jako zarządca
ustanowiony dla całej wsi przez
niemieckiego komisarza. Tak też się stało,
dwie noce spałyśmy jeszcze w trójkę na
jednym łóżku i jakoś udało nam się wyspać.
Już od następnej nocy, po tym jak Gosia
odjechała – spałyśmy już na nim we dwie –
ja i Lesia. Pani Sowińska powiedziała nam
po cichu, że właściciela majątku i dworku
jeszcze we wrześniu 1939 roku Niemcy gdzieś
wywieźli i prawdopodobnie rozstrzelali.
Jego żonę wraz z dziećmi też wtedy wywieźli
na teren GG, bez prawa powrotu tutaj.
Gdy po dwóch dniach od naszego przyjazdu
Gosia otrzymała od pana Świerczyńskiego
fałszywe zezwolenia i dokumenty na podróż,
to już następnego dnia była w drodze do
swoich Osięcin. Miała nadzieję przedostać
się do swoich "dziecioków". Jeśli się to
uda, to miała zawiadomić Lesi mamę, co się
dzieje z jej córką, a także w jakiś sposób
moją kochaną rodzinę na Turzyńcu.
A potem przez prawie dwa tygodnie byłyśmy
same we dwie, mieszkając i śpiąc w tym
małym pokoju. Używała go swego czasu córka
pana Świerczyńskiego, która obecnie
przebywała w Szwajcarii, ponieważ rok przed
wojną podjęła tam studia, podobnie zresztą
jak dwadzieścia kilka lat wcześniej jej
tata. Była to jego jedyna córka, a żona już
nie żyła.
Same dbałyśmy, żeby było czysto i
przytulnie w naszym azylu, same paliłyśmy
też drewnem w piecu kaflowym.
Pan Świerczyński nie chciał, żebyśmy za
często pokazywały się na zewnątrz. „Trzeba
uważać. Nigdy nie wiadomo, czy jakaś szuja
nie jest gdzieś tu obok i nie donosi”. Nie
miał też możliwości zorganizować nam od
razu dokumentów, pozwalających na powrót na
Kujawy.
"Musi to potrwać, zanim zdobędziemy te
papiery. Trzeba działać powoli i ostrożnie,
żeby nie było katastrofy" - powiedział.
Musiałyśmy czekać. W razie „wizyty”
Niemców, znaczy się policji lub
żandarmerii, miałyśmy się schować w schowku
umieszczonym na strychu i nie ruszać się
tak długo, dopóki nie minie
niebezpieczeństwo odkrycia naszej
obecności. W każdym przypadku pokój miał
być tak pozostawiony, żeby pan Świerczyński
spokojnie mógł powiedzieć, że tak zostawiła
go jego córka, że nikt w nim nie przebywał,
a on w nim nic nie ruszał.
Ponieważ chciałyśmy zarobić na chleb i na
nasz tutaj pobyt, to pozwolił nam trochę
pracować. Najpierw wprowadził do zespołu
pracowników folwarcznych tylko mnie.
Opiekowałam się końmi w stajni oraz krowami
w oborze. Znałam tę pracę z naszego
gospodarstwa w Turczynie, więc wykonywałam
ją tutaj bez żadnych trudności. A jeśli
chodzi o konie, to muszę przyznać, że
lubiłam bardzo to robić, tak samo jak
lubiłam te wspaniałe zwierzęta w naszej
wsi.
Lesia miała być przez pewien czas „jeszcze
mniej widoczna ode mnie”, czyli siedzieć
tu, wewnątrz dworu i jak najmniej
wychodzić. Miała też pomagać w kuchni, bo
pan Świerczyński miał pełne zaufanie do
pani Sowińskiej. To jej starszą siostrę
spotkała wtedy na drodze Gosia, co
spowodowało, że znalazłyśmy się w tak
dobrych warunkach tu, na folwarku w
Baborowie. Dał Lesi także pracę przy
sprzątaniu i porządkowaniu innych pokojów i
pomieszczeń dworu, w tym jego osobistego
gabinetu oraz biura.
Tak minęły już niemal trzy tygodnie naszego
pobytu tutaj. Była sobota i tak jak czasami
się nam wcześniej zdarzało – postanowiłyśmy
iść na przechadzkę do pobliskiego lasu.
Dochodziła już godzina trzecia, więc
pomyślałam, że do wykonania moich
popołudniowych i wieczornych obowiązków w
stajni i w oborze zostanie mi jeszcze co
najmniej godzina, gdy wrócimy.
Lesia nie miała nastroju do rozmowy, szła
jakoś mocno zamyślona, wręcz zasępiona. W
miejscu, gdzie wtedy, trzy tygodnie temu,
czekałyśmy we dwie na powrót Gosi z owych
pamiętnych „zwiadów”, zatrzymałyśmy się,
żeby sobie trochę powspominać. Spojrzała na
mnie i powiedziała:
-Mario, nie obraź się, ale ja tu już nie
mogę być dłużej, w tym Baborowie. Ja muszę
stąd wyjechać, natychmiast, jutro. Ja już
dłużej tego nie wytrzymam, muszę wrócić do
Włocławka…
Nie byłam tym bardzo zaskoczona, już
wcześniej wiele razy zauważyłam, jak jest
za każdym razem rozczarowana, gdy na
pytanie o potrzebne nam dokumenty, pan
Świerczyński mówił wciąż to samo: "Musimy
być ostrożni, jeszcze trochę to potrwa.
Załatwianie fałszywych dokumentów jest
związane z ryzykiem, niejeden przypłacił to
więzieniem, a nawet życiem ”(*).
Nie dalej, jak w tę właśnie sobotę
otrzymała podobną odpowiedź: „Dzisiaj
jeszcze nie mam, trzeba jeszcze poczekać”.
Mimo to spróbowałam ją odwieść od tego
zamiaru, jaki mi teraz zaprezentowała:
-Lesiu, w razie wpadki nie będziemy miały
szans się wyratować z opresji, zwłaszcza
ty. Ja chociaż mam wpisane miejsce pracy we
Włocławku, a ty nie masz nic. Obie nie
będziemy miały zezwolenia na podróż, a
przecież żandarmeria wszystkie pociągi
kontroluje.
-Mario, nie chcę, żebyś się narażała. Nie
chcę, dlatego pojadę jutro sama. Podobno w
niedzielę nieco mniej dokładnie kontrolują,
może się uda. Znam niemiecki, dam sobie
radę. Ty przyjedziesz wtedy, gdy otrzymasz
zezwolenie.
-Nie, nie, nie – odpowiedziałam. – Albo
jedziemy razem, albo żadna z nas i czekamy
na moment, kiedy będziemy mogły jechać
obie. Jak skakałyśmy z pociągu, też tak
mniej więcej powiedziałaś: „Albo idziemy
wszystkie, albo Gosia sama”. Teraz Gosia
już jest, chwalić Boga, pewnie w swoich
Osięcinach, więc teraz mówię: „albo
jedziemy razem, albo żadna z nas”.
-Tego cię nauczyli w harcerstwie? – spytała
poważnie.
-Dokładnie tak. Jedna za wszystkie,
wszystkie za jedną - odpowiedziałam.
-Chodźmy dalej, nie ma co tak tu stać –
rzekła w zamyśleniu. –Chodźmy, coś ci
opowiem.
Poszłyśmy razem po ścieżce, trzymając się
pod rękę. Lesia spokojnym głosem zaczęła
swoją opowieść.
-Mieliśmy w tamtym roku trzydziestym
dziewiątym ślubować na Boże Narodzenie. To
taka tradycja w jego rodzinie, że wszyscy
panowie ślubują na Boże Narodzenie. Mój
Boże, Mario, jaka ja byłam szczęśliwa.
Niemal całe wakacje spędziłam na planowaniu
wszystkiego - naszego mieszkania, naszego
ślubu, naszych strojów. Pan młody będzie
oczywiście w galowym mundurze oficera
Wojska Polskiego, z szablą u boku, w
otoczeniu swoich kolegów oficerów. Panna
młoda w białej sukni z długim trenem, z
wiązanką czerwonych różyczek.
Tadeusz jest bardzo dobrym tancerzem, sam
nie musiał się pod tym względem
przygotowywać. Ze mną było gorzej, więc
musiałam poćwiczyć. Ponieważ nie mógł
opuszczać swojej jednostki, żeby ze mną
tańcować, to rolę mojego „trenera” od tańca
pełnił mój starszy o dwa lata brat
Grzegorz, też całkiem w tym dobry. Ćwiczył
ze mną walce, polki i kujawiaki prawie
przez cały lipiec i pół sierpnia. Miałam
tak ćwiczyć, by być równie jak Tadeusz
świetną tancerką. Bo to przecież miał być
nasz błysk, mieli się wszyscy zachwycić
młodą parą w tej kantynie oficerskiej, w
dniu naszego ślubu.
Przerwała, jakby zastanawiając się, czy
może opowiadać mi dalej. Nic nie mówiłam,
więc kontynuowała.
-Mario, ja tak go kocham! On jest taki
czuły, serdeczny. Zawsze przyjeżdża do mnie
z jakimiś kwiatuszkami. Całuje moją rękę,
ale wcześniej zawsze wita się szarmancko z
moją mamusią, jeśli jesteśmy razem. Tak go
wychowali i tak mu nakazywał ten ich kodeks
oficerski. Ileż to razy trzymał mnie za
ręce i mówił: "Lenia, jak ty pięknie
wyglądasz z tym uśmiechem!" „Tak ci do
twarzy z tą twoją radością!”. Tak samo, jak
ty, Mario, wtedy powiedziałaś do mnie w tym
lesie, tu w tym samym miejscu, gdzie przed
chwilą byłyśmy.
Przerwała, głęboko oddychając i przez
dłuższą chwilę obie stałyśmy obok siebie
bez ruchu.
-Mówił i pisał takie czułe listy, a w
każdym zapewniał, że mnie kocha. Mnie,
jedyną, najdroższą i wybraną.
Znów przerwała, emocje nie pozwalały jej
mówić. Stanęłam przodem do niej i wzięłam
ją za rękę.
-Lesiu…
Zadrżała na swoim szczupłym ciele i
ujrzałam dwie łzy w jej pięknych, jasnych
oczach. Dotknęła ręką swoich piersi i
spojrzała mi głęboko w oczy.
-Ostatnim razem przyjechał do nas w
przedostatnią niedzielę sierpnia. Byliśmy o
dziesiątej w katedrze na Mszy świętej, a
potem zaprosił mnie na spacer. Byliśmy
najpierw w tym naszym parku nad
Zgłowiączką, potem nad Wisła. Staliśmy w
miejscu, gdzie było wyraźnie widać obie
wieże katedry, choć bujna zieleń królowała
na drzewach. Zabrzmiały dzwony, bo było już
południe, a pogoda była śliczna. Powiedział
wtedy, patrząc mi w oczy i stojąc twarzą do
mnie, tak jak teraz ja przed tobą:
„Lenko, wkrótce ma być wojna, pojadę na
front. Już w najbliższym tygodniu
pojedziemy tam, gdzie wyznaczą nam nasze
pozycje. Będę tęsknił za tobą, najdroższa
moja. Moją największą nadzieją zawsze
będzie to, że wrócę do ciebie.”
Wzięłam go za ręce, tak jak teraz ciebie, i
spojrzałam mu w oczy. Powiedziałam:
„Najdroższy! Zawsze będę czekała na twój
powrót. Ślubuję ci miłość, wierność i że
cię nie opuszczę aż do śmierci!”.
Pocałował moje ręce i patrząc mi także w
oczy odrzekł w podobny sposób: „Najdroższa!
Ślubuję ci miłość, wierność i że cię nie
opuszczę aż do śmierci”.
Znów przerwała, ale tym razem nie odważyłam
się o nic zapytać. Po chwili ciągnęła swoją
opowieść.
-Mario, od dwudziestego pierwszego września
tamtego roku nie mam od niego żadnej
wiadomości. Nic o nim nie wiem, gdzie jest,
co robi, czy w ogóle żyje. Nic, zupełnie
nic. Od ponad trzech lat modlę się
codziennie do Boga o jego powrót, ale mam
już teraz coraz mniej nadziei, że kiedyś to
się stanie. Nie przestanę go kochać i jak
przyjdzie mi umierać, to będę miała jego
imię w sercu. Od trzech lat nigdzie się nie
ruszałam, nigdzie nie chciałam wyjeżdżać,
czekając na jakikolwiek list od niego,
jakąkolwiek wiadomość, jakiś promyk nadziei
na ziemi, na niebie czy w powietrzu.
Dopiero teraz Niemcy wyrwali mnie z
Włocławka, pierwszy raz od tych trzech lat.
Wsadzili do pociągu i zerwali w ten sposób
jeszcze jedną nitkę nadziei. Jeszcze jedna
ich zbrodnia – zabicie nadziei.
Uklękła na mokrej trawie w tym „naszym”
lesie i wyszeptała cicho, lecz wyraźnie:
-Kochany, nigdy cię nie opuszczę, aż do
śmierci, tak mi dopomóż Bóg.
Uklękłam koło niej. Ścisnęła moją rękę,
podniosła ją do ust i pocałowała. Chciałam
cofnąć rękę, trochę zawstydzona tym jej
gestem, ale ona wyjaśniła:
-Mario, kochana Mario! Całuję twoje kochane
ręce, którymi mnie ratowałaś od śmierci.
Nie zapomnę ci tego nigdy, przenigdy. Chcę
i chciałam żyć także dla niego, żeby miał
do kogo wrócić. Żeby wiedział, że czekam na
niego, jak zawsze kochająca. Dlatego, żeby
przetrwał wszystko, nawet najgorsze.
Dlatego muszę tam wrócić, bo tam na niego
czekam i on o tym wie.
Milczałam.
-Jesteś taka dobra, taka kochana –
westchnęła. – Z tobą jest łatwiej znieść to
wszystko, tę moją bezgraniczną tęsknotę do
niego. Trudno jest mi nawet wytłumaczyć,
jak boli, jak przygniata ta niepewność i ta
niknąca z każdym dniem nadzieja. Dzięki
tobie, Mario, bardziej chce się żyć i
czekać. Czekać, czekać, czekać, w tej mojej
samotni wciąż czekać.
Nie umiałam znaleźć jednego słowa
odpowiedzi, więc dalej milczałam. Dotknęłam
delikatnie jej włosów i wilgotnych oczu, a
ona powiedziała mocniejszym głosem:
-Musimy już iść, siostrzyczko, bo masz
jeszcze tyle pracy. Musimy potem iść spać,
ty żebyś wypoczęła przed swoja jutrzejszą
pracą, a ja przed moim wyjazdem.
Teraz dopiero usłyszałam w jej głosie
odrobinę radości, której źródłem musiała
być wciąż ta żywa jednak miłość i
nadzieja.
-Lesiuniu, będę modlić się codziennie od
dzisiaj także o to, by ci Bóg wynagrodził
twoją miłość i wierność. Żeby Tadeusz
wrócił.
Milczała. Jednak za chwilę odezwała się
jeszcze:
-Dziękuję ci, Mario, z całego serca
dziękuję. Chodźmy już.
Zaczęłyśmy wracać do dworu, wtedy
powiedziała jeszcze:
-Przeczytam ci ten jeden jego list, ten
ostatni przysłany z frontu. Wszystkie jego
listy to mój najdroższy skarb. Ja mam go
zapisany w sercu, ten list, i wiele innych.
Posłuchaj:
"Najdroższa, najukochańsza Lenko!
Jesteśmy tu na pozycjach niedaleko Lublina.
Mieliśmy iść na Warszawę, ale nie daliśmy
rady się przebić. Serce się kraje, jakie
zniszczenia wokół. Samoloty robią, co chcą,
nie ma już naszych, by mogli ich zatrzymać.
Na drogach od strony Warszawy i Puław pełno
wozów, ludzi, bydła. Wojsko nie ma nawet
jak się przedostać dalej.
Myślę o Tobie cały czas, moja
najpiękniejsza Lesiu, i pytam się Boga, czy
jeszcze Cię zobaczę.
Mój przyjaciel, Witold, zginął wczoraj w
nocy i wraz z innymi został pochowany pod
Tomaszowem. Pomodliliśmy się krótko i
pojechaliśmy dalej, z resztkami naszego
pułku.
Całuję buzię Twoją na fotografii, którą mi
dałaś, Twoje oczy zawsze takie jasne i
radosne.
Oby Anioł Twój zawsze był przy Tobie i Cię
chronił.
Niech Bóg będzie zawsze z Tobą i Matka
Przenajświętsza. Jestem przy Tobie całym
swoim sercem i całą swoją duszą.
Twój zawsze oddany i kochający
Tadeusz (napisałem w polu pod Lublinem, 21.
września 39 r.)”
Ścisnęła mocniej moją dłoń i już
milczałyśmy całą drogę do końca, pomijając
kilka zdań wymienionych na temat pięknej
przyrody, jesiennego pejzażu, coraz
większego chłodu.
Na koniec po naszym spacerze, już wewnątrz
naszego pokoju, zapytałam jeszcze
jedynie:
-Lesiu, nie mówiłaś mi, że masz brata.
Powiedz … - przerwałam, nie wiedząc, o co
pytać. W tych czasach każde pytanie,
zwłaszcza o los najbliższych, mogło sprawić
wielką przykrość.
-Grześ studiuje na Uniwersytecie
Jagiellońskim w Krakowie. W czasie, gdy
była zarządzona mobilizacja, czyli w
wakacje, zgłosił się na ochotnika do wojska
i wysłali go gdzieś koło Torunia. Nie wiemy
z mamą nic o tym, gdzie i jak walczył.
Jedynie w końcu września przyszedł do mamy
króciutki list od niego, napisany
wcześniej, bo 20 września, informujący że
wyjeżdża na Węgry. W liście pisał, że jest
zdrowy i wyjeżdża. Grzegorz wiedział, że
Włocławek jest zajęty przez wroga, dlatego
list był tak napisany, żeby główna
wiadomość nie była dla wszystkich
zrozumiała. Już dawno Grześ wymyślił taki
szyfr, który jak twierdzi – nie jest tak
trudno złamać, ale żaden gestapowiec ani
niemiecki cenzor tego nie rozszyfruje.
Napisał tak, że w środku było możliwe
rozszyfrowanie hasła, składającego się z 6
sylab: „I go to Hungary” (**), co mama bez
problemu odczytała, że jedzie na Węgry.
Mama zna angielski, ja też, ale słabiej.
Mama z Grzesiem wiele razy bawili się w
takie szyfrowanie informacji, między innymi
w języku angielskim. Grzegorz studiuje
matematykę, więc lubi szyfry i takie tam
zabawy. Gdy pisał listy do nas, do domu, to
zawsze wkładał nam takie zagadki. Nawet ja
nauczyłam się je rozwiązywać.
-Masz jeszcze od niego jakieś wiadomości?
-Tak, na całe szczęście odezwał się do nas
i przekazał nam jeszcze raz wiadomości w
taki sposób, że nie wpadłabyś na to, jak to
się odbyło. Na jesieni 1940 roku przyszedł
do nas jego list przez Sztokholm, w którym
było zapisane tym jego szyfrem, że udało
mu się dojechać do Anglii. Mam nadzieję, że
jest tam w tej chwili i jakoś sobie
radzi.
-Lesiu, nie zamartwiaj się tak bardzo, może
twój Tadeusz da wkrótce znać o sobie. Może
też wyjechał, na przykład do Anglii, ale
nie ma możliwości ci o tym napisać –
próbowałam ją pocieszyć.
-Mario, cały czas się jakoś pocieszam i nie
tracę nadziei, że wróci do nas –
odpowiedziała, uśmiechając się.
Zdjęła coś ze swojej półki, jakiś
portfelik, i wyjęła pożółkłe zdjęcie
rodzinne, wyjaśniając z uśmiechem:
-To zdjęcie z dwudziestego roku, zrobione
na Wielkanoc. Tutaj jest mój tatuś, a przy
nim Karolek. Miał wtedy cztery lata. Koło
mamy stoi nasz Grześ, miał wtedy coś koło
półtora roku. Mama jest w ciąży, a
pasażerką jej ciężarówki, jak mawiała,
byłam ja. Urodziłam się za dwa miesiące,
trzeciego czerwca, w Boże Ciało. Mama
mówiła, że jak skończyła się procesja, to
tata zaprowadził ją do szpitala i tam się
wkrótce nasza rodzina powiększyła. Tata był
cały czas w wojsku, ale stacjonował pod
Włocławkiem. Choć była wojna z
bolszewikami, to jednak dostawał przepustki
na każde święta. Dopiero w sierpniu wysłali
jego jednostkę pod Warszawę, ale tata
wrócił wtedy cały i zdrowy.
-Jakie śliczne zdjęcie! Naprawdę, piękna
rodzinka – dodałam.
-Tatuś zginął we wrześniu trzydziestego
dziewiątego, nawet nie wiem, gdzie jest
jego grób – odparła ze smutkiem. – Karolek
umarł na szkarlatynę, kiedy miałam trzy
lata, więc nawet go nie pamiętam. Rodzice
opowiadali nam o nim dużo, ale tylko Grześ
coś pamięta bezpośrednio ze swego
dzieciństwa, ja byłam jeszcze za mała.
Uścisnęłam ją ze smutkiem i za minutę
poszłam pełna rozmyślań do swojej pracy do
stajni. Niedługo jednak trwało, gdy
przybiegła Lesia i zawołała mnie na rozmowę
do pana rządcy.
-Musimy wyjechać – rzuciła po drodze, ale
tym razem w jej głosie usłyszałam radość.
Najwyraźniej jej tęsknota powodowała, że
ucieszyła się perspektywą nieuchronnego
wyjazdu, chociaż jeszcze nie miałam
pojęcia, dlaczego mamy wyjeżdżać.
Po drodze zadałam tylko jedno pytanie:
-Czy wyjeżdżamy dzisiaj lub jutro?
-Mam nadzieję, że tak – odparła i
zatańczyła z radosną twarzą tuż przed
schodami wejściowymi do dworku. Do dziś
pamiętam te jej długie, jasne włosy,
wirujące w świetle słonecznego
popołudnia.
(*) Patrz hasło w „Encyklopedii konspiracji
wielkopolskiej”, praca zbiorowa pod red.
Mariana Woźniaka ”, wyd. Instytut Zachodni,
Poznań 1998r., str. 583 (oprac. Marian
Woźniak, cytat): „Toporski Marian
(1913-1942) ps. ‘Tybr’ (…) Od jesieni 1939
zatrudniony w Urzędzie Pracy (Arbeitsamt).
Zaprzysiężony do NOB w kwietniu 1940 przez
ppor. Jana Granatowicza (‘As’) (…) Jego
głównym zadaniem było dostarczanie
fałszywych dokumentów pracy i informowanie
o planowanych przez władze niemieckie
wysyłkach młodzieży do prac przymusowych w
głąb Rzeszy. Aresztowany przez Gestapo
8.XI.1941. Przeszedł ciężkie śledztwo w
Domu Żołnierza i w Forcie VII. Wyrokiem
Wyższego Sądu Krajowego (OLG) na sesji
wyjazdowej w Oławie 17.XI.1942 skazany na
karę śmierci. Stracony 17.XII.1942 w
więzieniu przy ul. Kleczkowskiej we
Wrocławiu”.
(**) [Ang.] „Jadę na Węgry”
Komentarze (9)
Dorotek
Milyena
Cieszę się, że się podoba. Bardzo dziękuję za wizyty i
miłe komentarze. Zapraszam ponownie i serdecznie
pozdrawiam.
faktycznie, czyta się z przyjemnością to co napisałeś,
niesamowita historia, ostatnie ujęcie oszałamiające
Przeczytałam z przyjemnością!
Pozdrawiam :)
Bronisława
Bardzo dziękuję za wizytę i miłe słowa komentarza.
Serdecznie
pozdrawiam.
Bardzo piękne interesujące opowiadanie. Pozdrawiam
Januszu.
Beata
Anna
Madame Motylek
Bardzo mi miło, że czytają Panie moją opowieść i że
jest interesująca. Opowieść z życia Polaków sprzed
ponad 70 lat.
Bardzo dziękuję za wizyty, komentarze i serdecznie
pozdrawiam.
Pięknie opowiadasz:)
Pozdrawiam
bardzo dobre opowiadanie, wciągające, poruszające
serca.
Dzisiaj miałam trochę czasu i z zainteresowaniem
przeczytałam. Merytoryczna wiedza i empatia pozwalają
przybliżyć pojedyncze, dramatyczne losy ludzi. Bardzo
dobre opowiadania. Pozdrawiam