Ucieczka (odc. 14)
(następny fragment opowiadania)
Tuż za Poznaniem pociąg długo stał, jakby
ktoś zastanawiał się dokąd nas wysłać.
Staliśmy na jakimś bocznym torze, a obok
przejeżdżały inne pociągi, najczęściej
załadowane jakimś sprzętem wojskowym i z
wagonami wypełnionymi żołnierzami.
-Jadum na Rusków, na wschód – szepnęła
Gosia. – Moja intyncja w modlitwach byńdzie
tero zawsze tako, żeby dostali tamuj po
dupie, to może Polska znów się num odrodzi.
-Łoj, Gosia, moja intyncja tyż byńdzie tako
samo – zaśmiałam się na te jej słowa.
Od pewnego czasu chciała, żeby jej mówić po
imieniu.
-Jako że pijeta moje mliko, to przecie nie
możeta na mnie godać „pani” – powiedziała,
co wywołało, że uściskałyśmy ją serdecznie,
ja i Lesia.
W naszym wagonie było kilkadziesiąt kobiet,
poupychanych w dwóch rzędach prycz.
Wszystkie były z Włocławka i okolic. Na
ogół wszystkie leżały lub siedziały na
swoich pryczach, dlatego prawie wcale ich
nie poznałam. Tyle tylko, że od czasu do
czasu z którąś zamieniła parę słów.
Cały transport składał się z kilkunastu
albo i więcej takich bydlęcych wagonów,
przeznaczonych do transportu wysiedlonych.
W nocy było już zimno, ale po przykryciu
się pledem można było jakoś wytrzymać.
Gosia była jak matka, opiekująca się nami.
-Musita wrócić, musita mić i wychować swoje
dziecioki tamuj, na Kujawach, żeby naszo
Polska już nie była nigdy tako słabo –
mówiła, wciskając nam - a to ciepłe
odzienie, a to pajdę chleba ze smalcem i
kiełbasą, które zabrała z domu i jeszcze
miała mały zapas w swojej walizce. –
Jidzta, musita to wszystko przeżyć.
Dała mi swoją flanelową koszulę, gruby
sweter i jakieś grube robocze spodnie. Od
razu zrobiło się cieplej. Lesia miała swój
skromny bagaż, ale i tak chętnie
skorzystała z flanelowej podkoszulki, którą
Gosia ją obdarowała.
Postój się przedłużał, więc położyłyśmy
się, choć do zmroku zostało jeszcze chyba
ze trzy godziny. Żołnierze otworzyli na
kilkanaście minut wagon, kilka kobiet
wymiotło jakieś śmieci do koszy i razem z
odchodami pozanosiły to wszystko do
stojącego gdzieś obok torów śmietnika.
Dostałyśmy trochę chleba i jakiegoś
obrzydliwego napoju, mającego przypominać
zbożówkę, ale nawet go nie tknęłam.
Leżąc tak jakiś czas, pomimo tej całej
krzątaniny i głosów dochodzących ze środka
i z zewnątrz wagonu, poczułam jakąś
senność. Przysnęłam, nie wiedząc kiedy, a
potem dobrze spałam kołysana delikatnym
turkotaniem kół, gdy już pociąg znów toczył
się po szynach w ten przedwieczorny czas.
Obok mnie Lesia też spała ze swoją obolałą
twarzą przytuloną do poduszki, zrobionej z
jakichś szmat.
Nagle obudziło mnie szarpanie za ramię.
Podniosłam się wpół przestraszona, nie
rozpoznając w pierwszej chwili twarzy
naszej Gosi w otaczającym nas mroku. Tak
samo uniosła się na łokciach Lesia.
Poznałyśmy ją dopiero, jak przysunęła swoją
twarz na centymetry od naszych.
Położyła palec na ustach i szeptem zaczęła
do nas mówić.
-Jedyn żołnirz to Polak, żyjuncy gdzieś
tutej. Podpisoł volksliste, bo się boi o
swojum rodzine. Może num pomóc, nawet nie
chcioł dużo pinindzy. Tylko tysiunc marek
za każdum z nos, ale stargowałam do dwóch
tysincy za wszystkie trzy.
-O czym ty godosz, Gosia – zapytałam, nie
domyślając się nawet, o co jej chodzi.
-Już dostoł ody mnie te piniundze, przez co
nie zamknuł drzwi do wagunu, jino tylko
zasunył, bez zasuwy. Tutej zaroz tyn
pociung zwolni, bo tak jest podobno zawsze
w tym miejscu. Wszystkie inne baby śpium, a
my bydzim mogły wyskoczyć, jak sobie
odsunim te drzwi. Jino trza zaro wychodzić
i poczekać, jak jino pociung zwolni, coby
się nie zabić.
-No tak, ale co my zrobimy dalej w tym
obcym kraju? – zapytała rozsądnie Lesia.
-Doł mi adres do jakigoś jinnygo Polaka, co
tu gdzieś miszko. Byńdzie num mógł pómóc.
Jino musim do nigo trafić jakoś za dnia, a
jak nos Nimcy złapium, to łodeślum do
łobozu albo i zabijum.
-A dlaczego nie może uciekać więcej osób? –
zapytałam.
-Bo by była wielko afera i by nos Nimcy
wszystkie wyłopały i tygo żołnierza tyż. A
łun mo trzy baby wincy w wagunie, niż mo na
liście. Ktuś musioł się specyjalnie
pomylić, to łun może nos teroz wypuścić, bo
nikt nie byńdzie mioł do nigo pretynsji za
te trzy baby, których nie powinno być. Nie
może tygo zrobić na stacji, bo by nos Nimcy
zabiły, musim teroz same ucic. Jak nie, ta
zawiozum nos gdzieś kole Szczecina albo
jeszczy dali. Może łuni wszystkie tak tutej
kombinujum, żeby dobrze zarobić na tych
transportach, Szkopy jedne.
Gosia przerwała na chwilę i usłyszawszy
gwizd lokomotywy dodała:
-A teroz czas, byśta się zdecydowały, czy
skoczyta zy mnum, bo jo zaroz łucikum
stund. Pociung zagwizdoł, zaroz mo
zwolniać. Jo wtedy łucikum. Mo być podobno
trzy metry do skoczynia, a potym się
zjiżdżo jakby z górki po trawie.
-Ja też idę – powiedziała Lesia.
-Ja się boję, nie chcę – powiedziałam,
naprawdę przestraszona tą niezwykłą
propozycją.
-Maria, nie zostawiaj mnie tutaj –
wyszeptała Lesia.
-Jak to? Przecież to ty chcesz skakać, a ja
nie chcę, nieprawda? – spytałam
zdziwiona.
-Bez ciebie nigdzie nie idę – wyszeptała
Lesia. – Albo idziemy wszystkie, albo Gosia
sama.
Przypomniałam sobie teraz nasze wygłupy na
stogach siana i zboża w czasie sianokosów i
żniw.
Z mamą, Kaziem i Józkiem, a potem też z
Ryśkiem i nawet z Reginą, skakaliśmy po
stogach, a niektóre miały nawet sześć
metrów wysokości. Robiliśmy zawody, kto
najszybciej zjedzie, a potem kto skoczy z
najwyższego miejsca na stogu na ziemię.
Wszyscy zawsze przegrywali ze mną, a potem
chłopaki musieli mnie wnosić pod górę do
domu, bo przegrali zakład. Aż się
uśmiechnęłam na to wspomnienie i
powiedziałam:
-Dobra, ja też skaczę, ale jako ostatnia.
Gosia pierwsza, ja ostatnia.
-Kto mo jakie pakunki, to niech tero
zabiro, bo zaro się zacznie – podsumowała
Gosia i za dosłownie minutę stałyśmy gotowe
przy drzwiach. – Uważejta na jakieś słupki
albo kaminie, żeby się nie rumbnuńć w łeb,
a potym leżta na zimi, póki pociung cały
nie przejedzie w sinum dal.
Pociąg rzeczywiście zaczął zwalniać. Przy
bladym świetle księżyca prześwietlającego
przez drobne chmurki było widać przed nami
trochę jaśniejszy obszar jakiejś łąki, a
trochę dalej ciemniejsze kontury lasu.
Gosia z Lesią zaczęły popychać drzwi, które
rzeczywiście dały się odsunąć. Zrobiły
szparę na niecałe pół metra szerokości.
Gosia przeżegnała się i stanęła w drzwiach.
Jeszcze się odwróciła i przypomniała:
-Trza stanuńć na tyn stopiń, coby było
niży. Niech wos Bóg prowadzi.
Postawiła nogi niżej na stopniu, rzuciła w
dół swoją walizkę i mały tobołek i skoczyła
w ciemność. Stuk i rumor pociągu zagłuszył
wszelkie odgłosy, odtąd niczego nie
widziałyśmy ani nie słyszałyśmy.
-Teraz ja – powiedziała Lesia i stanęła w
drzwiach. – Do zobaczenia, Mario.
Znowu najpierw rzuciła w dół swoją walizkę
i małą płócienną torbę, a za chwilę sama
skoczyła. Znów jej dłużej nie widziałam.
Teraz ja przeżegnałam się i stanęłam w
drzwiach, a potem niżej na stalowym stopniu
schodka. W ostatniej chwili jeszcze się
wróciłam i zabrałam dwa pledy, z mojego i
Lesinego legowiska. Znów stanęłam w
drzwiach i potem na stalowym schodku.
Najpierw wyrzuciłam zwinięte pledy, potem
jeszcze spróbowałam popchnąć drzwi z
powrotem, ale mi się nie udało, więc dałam
spokój. Nic nie miałam więcej oprócz
siebie, więc zrobiłam krok do przodu i po
ułamku sekundy moje nogi dotknęły dość
miękkiej, pokrytej trawą ziemi. Wiedziałam,
że lepiej jest w tym momencie skulić się i
przekoziołkować po ziemi, więc tak
zrobiłam. Po dwóch obrotach wylądowałam na
plecach w jakiejś trawie pomieszanej z
wyższymi, ale dość miękkimi krzaczkami i
tak na jakiś czas znieruchomiałam.
Przetoczyło się jeszcze osiemnaście wagonów
mniej więcej takich jak ten nasz i chyba
dwanaście innych, załadowanych jakimiś
samochodami i innym sprzętem, pewnie
wojskowym. Lokomotywa z daleka zagwizdała i
pociąg zaczął przyspieszać. W dwóch
ostatnich wagonach były okna, poprzez które
widziałam światło i jakieś postaci,
siedzące przy tych oknach. Zobaczyłam
końcowe, czerwone światła i pociąg zaczął
oddalać się coraz bardziej. Uklękłam na
nieznanej ziemi i zmówiłam wieczorny
pacierz i złożyłam podziękowanie Stwórcy.
Za chwilę podniosłam się, sprawdziłam, że
wszystkie kości mam całe i ruszyłam w
stronę przeciwną, niż dotąd jechałyśmy.
Tam, gdzie powinna być Lesia i Gosia. Nie
bez trudu, ale znalazłam też te dwa pledy,
zwinięte tak, jak je wyrzuciłam.
Potem szłam wzdłuż torów, gdzieś trzy do
czterech metrów niżej od nich. Powoli
przyzwyczaiłam się do otaczających
ciemności, które blado rozjaśniało światło
księżyca i dość wyraźnie widocznych gwiazd.
Nie szłam zbyt szybko, żeby gdzieś po
ciemku nie wpaść do jakiej dziury, ale po
około dwóch minutach ujrzałam obie moje
towarzyszki uciekinierki. Siedziały w
trawie na małym wzgórku i cierpliwie
czekały na mnie.
Podeszłam bliżej i zaćwierkałam, jak było
umówione.
-A kto tam? – zapytała z humorem Gosia.
-Gestapo. Ausweis, byte – odpowiedziałam
też z dowcipem.
-Tfu! Tfu! Lepiej nie wymawiać tego słowa –
krzyknęła Lesia i od razu w jej głosie
wyczułam, że coś jest nie tak.
-Jak łu ciebie, kości mosz całe? – zapytała
Gosia.
-Moje całe, a wasze?
-Moje cołe, gorzy z Lesiowymi – odparła.
Przyklękłam i pochyliłam się nad Lesią.
-Nie wszystko poszło jak trzeba? –
zapytałam.
-Chyba coś nie tak poszło z moją prawą
nogą. Musiałam akurat pechowo skoczyć na
jakąś gałąź czy pieniek, bo mnie boli w
kostce. Obawiam się, że na pewno mam
skręconą – odparła, unosząc swoją twarz.
-To niedobrze, bo można byłoby iść tu
gdzieś na potańcówkę, a bez ciebie to ja
nie idę – zażartowałam.
-Dlaczego? Możesz zaraz tutaj potańcować z
Gosią, ja wam zagram na grzebieniu –
zaczynała odzyskiwać lepszy humor Lesia.
-Pokoż mi tum noge, może trza jum pomacać –
zakomenderowała Gosia.
-Nic nie zobaczysz, bo ciemno, a od macania
noga nie przestanie boleć.
-Zależy, kto moco i jak moco. Pokoż
jino!
Gosia dotknęła jej prawej stopy i zaczęła
delikatnie nią kręcić.
-Boli? – Lesia nic nie mówi tylko kręci
głową.
-Boli? – tym razem syknęła i potaknęła.
Powtórzyła tak ze cztery razy i
powiedziała:
-Nie mortw się, ni mosz złamany nogi, jino
skryncunum. Albo się udo nastawić teroz,
albo rano za widoku, bo teroz, po cimku,
może być trudno.
Próbowała, obracała i masowała delikatnie,
jak mogła, ale Lesia i tak co jakiś czas
syczała. W końcu dała jej spokój,
mówiąc:
-Jeszczy nigdy nie nastawiałam rynki ani
nogi po cimku. Robiłam to, ale za widoku.
Ze sto razy nastawiałam swoim dzieciokum i
sumsiodum, zawsze jakoś jim przechodziło.
Teroz trzeba jino poczekać, jak bydzie
widno.
Rozejrzała się dookoła i spytała:
-Walizke i torybke swojum mosz?
-Tak jest, mam – odparła Lesia.
-No to trza stund iść, bo nos tu zaroz
znajdum. Biere ciebie, Leśka, na barana, a
ty Marychna wszystkie paczki i trza
jiść.
-Jak to, chcesz mnie nieść? – zdumiała się
Lesia.
-Tak trzeba, bo jak będziesz szła na takiej
marnej nodze, to będzie jeszcze z nią
gorzej i spuchnie jak bania. Będziemy cię
nosić na zmianę, a teraz już idziemy –
włączyłam się do rozmowy.
-No, dobra, idziemy, ale gdzie? - zapytała
Lesia.
-Najsamprzód do tygo lasu, coby nos nie
zoboczyli rano z pociungu ani z jakigo
samolotu.
-Mam jeszcze dwa pledy, co wzięłam ze sobą
z wagonu.
-Łoj, mundrze zrobiłaś, mundrze, bo bydzie
zimno nad ranym jak pies.
Ruszyłyśmy do przodu, w kierunku lasu.
Gosia wzięła na barana, jak przyrzekła,
moją biedną przyjaciółkę, a ja wszystkie
bagaże i pledy. Najpierw szło się całkiem
dobrze, ale już głębiej w gęstwinie leśnej
było coraz gorzej i coraz ciężej. Wokół
było cicho, tylko lekki wiatr szumiał w
liściach, a gdzieś z daleka dochodziło
pohukiwanie sowy i skrzeczenie jakichś
innych ptaków, może bażantów.
Z rzadka było słychać także szczekanie
psów, co oznaczało, że jesteśmy blisko
jakichś osad czy wiosek. Raz przejechał też
jakiś pociąg po tych torach na naszej
trasie. Szłyśmy niezbyt szybko, zmieniając
się w tym, która dźwiga naszą dziewczynę, a
która bagaże. W sumie coraz dłużej
odpoczywałyśmy.
Po niecałej godzinie znalazłyśmy się
gdzieś, na jakiejś ścieżynce, w samym
środku lasu. Teraz to było już zupełnie
ciemno, jedynie pojedyncze gwiazdy
rozświetlały malutki fragment nieba nad
drzewami.
Lesia usłyszała jakiś drobny szmer źródełka
i szepnęła:
-Zatrzymajmy się tutaj przy tym źródełku,
musicie odpocząć.
Akurat ja ją niosłam, więc pomogłam jej
zejść na ziemię i sama się rozprostowałam.
Gosia postawiła wszystkie bagaże na ziemi i
powiedziała:
-Łuważojcie, bo przy takim źródyłku mogum
być zastawiune wnyki. Żeby któro nie
wlazła, bo byńdzie musiała tutej się
łostać.
Moje panie wyciągnęły wszystkie możliwe
odzienie z walizek i żeśmy się powoli
zabierały do spania.
-Ty, Gosia, weź jeden pled, a ja z Lesią
wspólnie drugim się opatulimy.
-No tak, jezdym dwa razy winkszo łod wos,
winc to byńdzie sprawiedliwie. Śpijta z
Bogim.
Opatuliła się w pled i położyła pod jakimś
drzewem.
Żadna z nas nie miała zegarka, bo wszystkim
Niemcy ściągali co się dało jeszcze we
Włocławku. „Na bilety złodzieje biorą” –
skomentował wtedy złośliwie jakiś
mężczyzna.
Teraz Gosia powiedziała, że jest jeszcze
około dwie godziny do północy, kiedy to
zacznie się już nowy dzień, piąty
października 1942 roku.
-A dziś niedziela, czwarty. To dzień
urodzin i imienin mojego taty, Franciszka –
powiedziała smutno Lesia. –Zginął gdzieś
pod Sochaczewem, ponad trzy lata temu.
-Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, jak
i wszystkim innym poległym – pomodliła się
Gosia i wkrótce słychać było jej spokojny,
głęboki oddech.
Przytuliłyśmy się do siebie z Lesią, by
było trochę cieplej i okręciłyśmy się
wspólnym pledem. Objęłam ją, by było
wygodniej się ułożyć na tej chłodnej ziemi
i by było trochę cieplej.
-Maria …. – szepnęła.
-Tak, Lesiu?
-Przepraszam cię bardzo ….
-Ty mnie przepraszasz? Za co?
-O mało cię nie zastrzelił ten bandzior.
Przeze mnie, przez to, że go tak głupio
sprowokowałam. A ty omal przez to nie
zginęłaś, chcąc mnie ratować. Jeszcze nikt
nigdy nie stanął tak w mojej obronie.
-Wiesz, Lesiu, przed wyjazdem do Włocławka
modliłam się, żeby nigdy nie splamić
honoru. Modlę się dalej, żeby się to zawsze
udało. A teraz już śpijmy przy tym
szemrzącym źródełku.
-Kochana jesteś. Nie zapomnę ci tego
nigdy.
-Dobranoc, siostrzyczko – pierwszy raz tak
ją nazwałam. - Śpij z Bogiem.
-Śpij z Bogiem, siostrzyczko.
Pocałowała mnie w policzek i za chwilę
cichutko usnęłyśmy.
Komentarze (8)
Madame Motylek
Amor
Moja opowieść dopiero się rozwija. Co będzie później
jeszcze sam nie wiem. Bardzo pięknie dziękuję za
wizyty, czytanie i komentowanie.
Pozdrawiam.
Czyta się jednym tchem,chociaż takie długie.
Pozdrawiam:)
Or pierwszego słowa do ostatniego przeczytałem z
przejściem. Super em życiowe dzieje, ale pięknie
opisane.
Turkusowa Anna
Janina Kraj - Raczyńska
Anna
Krzemanka
Bardzo pięknie dziękuję za wizyty, czytanie i
komentarze. Zapraszam ponownie. Życzę miłego wieczoru
i pozdrawiam.
Dobra proza, warto czytać...
Ciekawe opowiadanie.
:)
dramatyczne losy, ale też piękny przykład przyjaźni.
Czekam na dalszą część .
Bardzo ciekawa opowieść. Miłego dnia:)