Uwięzienie (odc. 13)
(następny fragment opowiadania)
Miarowy, rytmiczny stukot kół działał
usypiająco. Co jakiś czas słychać było
daleki gwizd lokomotywy. Przez szpary
miedzy deskami przeświecało blade
październikowe słońce, lśniące i
olśniewające za jesiennymi łanami białych
chmur na zachodnim niebie. Żółciejące i
czerwieniejące drzewa na przemian z
zielenią na łąkach i w sosnowych lasach
tworzyły niezapomniany pejzaż, znany mi z
tylu już poprzednich polskich, złotych
jesieni.
Pociąg podążał najwyraźniej w kierunku
przedwojennej granicy, ponieważ poprzedni
przystanek odbył się wczesnym popołudniem
na jakiejś stacji, gdzie daleko z przodu
widziałyśmy na odrapanym budynku wielki
napis: Posen.
-To nasz Poznań – wyjaśniła mi wtedy Lesia.
Od niemal dwóch dni, od chwili, gdy pociąg
ruszył ze stacji we Włocławku, rzadko
podnosiła się ze swojego legowiska na
najniższym szczeblu piętrowej pryczy. Jej
twarz wciąż jeszcze była opuchnięta, a ona
sama bardzo przygnębiona i niemal
zrozpaczona. To była pamiątka po naszych
wspólnych przejściach w pierwszych dniach
października 1942 roku. Najgorzej to
wyglądało rano, gdy po niespokojnym nocnym
odpoczynku otwierała te swoje niebieskie
oczy. Potem powoli to jakoś ustępowało i w
ciągu dnia miałam wrażenie, że jej stan się
poprawia.
Próbowałam delikatnie zwilżać i przemywać
te jej siniaki, za pomocą mleka, które pani
Gosia odciągała kilka razy dziennie ze
swoich piersi. To było dobre na obrzękniętą
i zakrwawioną skórę.
Pani Gosia była od nas znacznie starsza.
Miała pięcioro dzieci, a najmłodszego
trzyletniego Piotrusia karmiła jeszcze
swoimi dużymi, jędrnymi piersiami. Zabrali
ją z domu spod Osięcin i przywieźli do
Włocławka tak, jak każdą inną osobę, po
mniej więcej piętnastu minutach danych na
spakowanie się. Wszystkie dzieci łącznie z
Piotrusiem zostały z dziadkami, bo męża
także zabrali już ponad miesiąc wcześniej i
ślad po nim zaginął (*).
Ich gospodarstwo było jeszcze w kwietniu
zeszłego roku przekazane Niemcowi ze
Śląska, który przybył na nie swoją ziemię i
zabrał ją w użytkowanie jak swoją. Niemcy
kazali im podpisać „dobrowolne zrzeczenie
się” swego majątku na rzecz przyjezdnego
niemieckiego rolnika, za co dali im przez
ponad rok jakoś tam spokojnie żyć w
chałupie po sąsiadach, których najpierw
wygnali do Generalnej Guberni. Ale już ten
„okres ochronny” się skończył, bo najpierw
wysłali na roboty do Reichu prawowitego
gospodarza, a teraz jego żonę.
-Nie wim, co byńdzie z tymi mojimi
dzieciokami. Niech Matko Bożo nad nimi
czuwo, jino o to się teroz modlę –
powiedziała, przełykając łzę.
-No, napijta się, to mliko je naprowde
smaczne – zachęcała mnie i Lesię,
podsuwając nam w małym garnuszku swój
ciepły jeszcze, świeżo odciągnięty pokarm.
Lesia wypiła kilka łyków i podała mi,
spoglądając na mnie swoimi jasnymi oczami:
-Pij, siostrzyczko, to jest naprawdę
smaczne – uśmiechnęła się chyba po raz
pierwszy od czterech dni.
Już trzeci lub czwarty raz tak mnie
nazwała: „siostrzyczko”, po tym jak trzy
dni temu stanęłam w jej obronie przed
rozwścieczonym, pijanym żandarmem.
Teraz, gdy wieźli nas na roboty gdzieś do
Niemiec i gdy miałam tak dużo czasu na
przemyślenia i wspomnienia, wracały obrazy
z ostatniego tygodnia. Wszystko zaczęło się
od mojego pierwszego spotkania z Leokadią w
jej domu, trzydziestego września.
Wtedy to, po rozstaniu z nią, pośpiesznie
skierowałam swoje kroki na ulicę Cyganka.
Za chwilę uświadomiłam sobie, co może mnie
wkrótce czekać. W głębi ulicy, przy
skrzyżowaniu z Szeroką, za którą już - już
- miałam być bezpieczna w nie swoim
przecież mieszkaniu, zobaczyłam kilkanaście
postaci z rękami uniesionymi do góry,
pilnowanych przez dwóch czy trzech
mundurowych, uzbrojonych w długie karabiny.
W tamtym kierunku szła druga, podobna grupa
ludzi, popychana także do przodu przez
innych żołnierzy.
Instynkt nakazał mi zrobić w tył zwrot, ale
przypomniałam sobie o żołnierzach,
maszerujących wzdłuż Brzeskiej. Była „pod
ręką” brama w tym miejscu, gdzie kiedyś
była apteka Stanisława Dziekanowskiego.
Podobno wywieźli go gdzieś do obozu, a dom
i aptekę zabrali. Nawet litery „Apteka” nad
wejściem nie były jeszcze całkiem
zamalowane i było można je przeczytać.
Ruszyłam do bramy … i znów w tył zwrot, bo
tam z podwórka wychodziło trzech żołnierzy
z grupą jeńców, trzymających w rękach marne
resztki swojego dobytku, spakowane do
walizek i tobołków.
-Halt! Halt! – zaryczało echo tubalnego
wrzasku, odbite między ścianami bramy, a
stukot wojskowych obcasów osadził mnie na
miejscu. Byłam przerażona. Przypomniałam
sobie, co kazała mi mówić pani Liedte,
jeśli znalazłabym się w podobnie trudnej
sytuacji na mieście.
-Mówisz, Marysia, że mosz praca u Nimca. Że
mosz „ausweis”, że mosz praca u nos. Pokoż
swój „ausweis” i się nie mortw.
Nerwowo zaczęłam grzebać w torebce i nawet
dość szybko wyciągnęłam tę swoją
legitymację. Była w niej adnotacja, że
pracuję we młynie, chociaż tak naprawdę
pracowałam w mieszkaniu Liedtego przy rogu
Szerokiej i Cyganki, głównie przy dzieciach
i jako zwykła służąca i pomoc dla
kucharki.
Pokazałam ją rosłemu żołnierzowi, który
podszedł do mnie i obrzucił mnie surowym
spojrzeniem spod błyszczącego, stalowego
hełmu. Miałam naszytą na garsonce
przepisową literę „P”, nie powinien się do
mnie przyczepić.
Nagle zza pleców żołnierza wyskoczył
szczupły, młody mężczyzna. Błyskawicznie, w
kilku skokach znalazł się przy skrzyżowaniu
z ulicą Brzeską, gdzie akurat eskortując
polskich cywili szli także dwaj czy trzej
niemieccy żandarmi.
-Halt! Halt! – zaryczał „mój” żołnierz i
ciężkawym krokiem popędził za uciekinierem,
który już prawie był na jezdni i za chwilę
miał uciec w kierunku placu katedralnego i
parku. Biegnącemu Niemcowi trudno było
pociągnąć za spust karabinu, bo w grupie
ludzi byli jego współrodacy, więc popędził
dalej, być może chcąc strzelać w lepszej
dla siebie sytuacji.
Za późno usłyszał warkot niemieckiego
motocykla. Rozpędzony człowiek w
hitlerowskim mundurze zderzył się z
rozpędzonym motorem z bocznym wózkiem,
podążającym wzdłuż Brzeskiej. To, co się
potem działo, trudno mi opisać, bo już nic
więcej nie mogłam zobaczyć.
Dwaj pozostali żołnierze nie bez kłopotów
zagonili swoją grupę jeńców, by szła
zgodnie z planem do Szerokiej. Mój pech
polegał na tym, że jeden z nich kolbą
karabinu wepchnął mnie do tej grupy, a mój
„ausweis” trzymał w ręku lub w kieszeni
żołdak, leżący gdzieś teraz na jezdni
zupełnie niedaleko, po zderzeniu ze swoimi
kamratami. A uciekinier prawdopodobnie
zdołał przedrzeć się do parku i być może
był już bezpieczny.
Na próżno tłumaczyłam tym dwom, że tamten
trzeci zabrał mi mój dokument, i że mam
pracę „u Niemca”, niech więc mnie
wypuszczą. Tamci nic nie rozumieli po
polsku, a ja niewiele znałam słów
niemieckich. W końcu nie chcieli już dłużej
słuchać, bo byli zajęci swoimi, popychanymi
przez siebie ludźmi. Wśród wrzasków i
niemieckich przekleństw dotarliśmy do
Szerokiej w miejscu, gdzie dokładnie
widziałam okna „mojego” domu. Pięćdziesiąt
kroków dalej stały policyjne „budy”, do
jednej z nich musiałam wleźć, popędzana
ochrypłymi okrzykami i donośnym szczekaniem
psów. Było nas ze dwadzieścia osób.
Zostaliśmy wciśnięci do środka, zamknięci
pod plandeką i wkrótce „buda” powoli
ruszyła z miejsca. Siedząc na jednym ze
środkowych ławek nie miałam możliwości
zobaczyć niczego, co działo się na
zewnątrz. Ryczący silnik samochodu niewiele
pozwalał też usłyszeć.
Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu.
Jeszcze kilka minut postoju i oczy musiały
się ponownie przyzwyczajać do
popołudniowego słonecznego światła, gdy
podnieśli do góry plandekę i kazali nam
wysiadać. Niektórzy mieli jedną lub dwie
walizki, ja miałam tylko swoją jedną damską
torebkę. Byłam ubrana tak, jak wyszłam rano
z domu, w granatową garsonkę - góra i taka
sama spódnica, a pod spodem biała
bluzeczka. Zakręcone wczoraj rano moje
złote loki już zdążyły mi się trochę
rozkręcić. Całe szczęście, że miałam na
nogach dość wygodne buty, choć nie byłam w
stanie wtedy przewidzieć, na ile jeszcze
dni będą mi musiały wystarczyć, pomimo
coraz większego, jesiennego chłodu.
Zapędzili nas pod wiatę osłoniętą dachem,
która miała nam służyć przez kilka dni jako
swoisty wybieg lub spacerniak. W sumie były
cztery takie wiaty, a w głębi każdej było
wejście do dużej, drewnianej szopy czy
baraku, z trzema białymi, niedużymi oknami.
W środku każdej szopy były poustawiane
prycze. Nie miałam pojęcia, ile było tam
tych wszystkich miejsc do spania, ani ile
było tam wszystkich ludzi. W mojej szopie
było chyba ze trzydzieści takich
trzypiętrowych pryczy, na tyle szerokich,
że każda mogła pomieścić dwie osoby. Można
było dość swobodnie poruszać się między
swoim miejscem w tym przedziwnym „hotelu”,
a tym naszym „spacerniakiem”. Niektóre
szopy, także ta moja, stały w taki sposób,
że były postawione obok wysokiego,
murowanego budynku. Od zewnątrz były dwa
wychodki, a w środku jeszcze dwie latryny,
gdzie można było się wysikać oraz odrębne
miejsce - pomieszczenie do umycia się w
takiej długiej, szerokiej rynnie –
umywalni. Można było używać kostki szarego
mydła i ocynkowane naczynia do podmywania
się i do polewania głowy lub pleców. Jednak
zimna woda nie zachęcała do takich ablucji.
To wszystko wyglądało na względnie nowe,
nawet wyczuwało się świeży zapach drewna w
środku. Wyglądało na to, że pilnowało nas
kilku uzbrojonych strażników,
przechadzających się po dużym, ogrodzonym
dziedzińcu, a także siedzących w kilku
budkach wartowniczych. Było w sumie dość
spokojnie i nawet cicho, tylko co jakiś
czas było słychać warkot motoru czy silnika
gdzieś obok tego naszego więzienia.
Dostałyśmy czerstwy chleb, pokrojony na
szerokie i grube kromki, wiadro kwaszonej
kapusty, sterty umytych marchwi i trzy duże
kanki z gorącą początkowo kawą zbożową.
Kilka kobiet zazwyczaj przechadzało się po
wybiegu, kilka zaszyło się gdzieś na swoich
legowiskach, dwie lub trzy rozmawiały po
cichu w półmroku tego naszego baraku. Dużo
miejsc na pryczach było jeszcze wolnych.
Miały się one zapełnić w ciągu następnych
dni. Nikogo praktycznie tu nie znałam, więc
pożywiłam się choć trochę tym skromnym
pożywieniem i zbożówką, po czym zaszyłam
się na tej swojej pryczy, na jej najniższym
piętrze.
Pierwszą noc spędziłam razem z kilkunastoma
innymi kobietami, na tym swoim miejscu w
kącie szopy, przykryta jakimś takim ciężkim
pledem czy kocem. Nie było jeszcze tak
bardzo zimnych nocy, więc to mi
wystarczyło. W szopie nie było światła, a
za niedługo miało także zajść słońce, więc
nie mając nic innego do roboty ułożyłam się
w miarę wygodnie i przykryłam. Szkoda mi
było mojej garsonki, uszytej przez Reginę
na dzień przed moim wyjazdem do Włocławka,
więc ją wcześniej zdjęłam. Zaczęłam mówić
Różaniec, ale przy którejś „Zdrowaś Mario,
łaski pełna, Pan z Tobą” – spokojnie
zasnęłam.
Przywieźli ją następnego dnia, razem z
jeszcze liczniejszą niż nasza grupą
złapanych na roboty przymusowe. Stałam
wtedy na wybiegu i od razu ją poznałam, gdy
wysiadła z „budy”.
-Lesia! Lesia! – krzyknęłam dwukrotnie.
Obejrzała się i zaraz do mnie podeszła.
Przez drucianą siatkę uścisnęła mi obie
ręce. Musiałam mieć łzy w oczach, bo
powiedziała:
-Nie płacz, Mario! Nie płacz, kochana! – co
sprawiło, że jeszcze bardziej popłynęły mi
łzy po policzkach.
Żandarm za jakiś czas otworzył drzwi do
naszego kojca i jeszcze raz mogłyśmy się
przywitać.
-Ale spotkanie! – powiedziała. – Dopiero co
wczoraj miałaś nadzieję wrócić cała i
zdrowa do domu. A ja też myślałam, że się
od tego wszystkiego złego wywinę, ale
dorwali mnie dzisiaj w naszym własnym domu
na Ceglanej.
Miejsce na mojej pryczy było dalej puste,
więc zajęła je i odtąd choć trochę zrobiło
mi się cieplej na duszy.
Potem następnego dnia przywieźli jeszcze
następną grupę, w większości mężczyzn. Było
jakby większe zamieszanie, niż poprzednio,
mężczyźni są zawsze bardziej skorzy do
buntu lub ociągania się.
Jeden z młodzieńców spróbował wtedy swojego
szczęścia. Zerwał się do biegu, przeskoczył
przez szlaban wjazdowy i zaczął uciekać.
Jeden z wartowników nie zawahał się i
strzelił. Młody Polak w garniturze aż zarył
w trawniku za szlabanem i za chwilę
znieruchomiał.
Wtedy na którymś wybiegu rozległo się
donośne „Hańba dla narodu niemieckiego!” i
wkrótce przez parę chwil słychać było
wszędzie chóralne „Hańba! Hańba!”
Żandarmi zaczęli biegać po placu i
wrzeszczeć na nas, ale to na niewiele się
zdało. W końcu jeden z nich, jak się potem
okazało Kravitz, zaczął strzelać z
pistoletu. Jedna z kul rozbiła szybę w
oknie naszego baraku. Lesia, stojąca przy
wewnętrznej siatce wybiegu blisko niego,
krzyknęła na tyle wyraźnie, że usłyszał:
-Niemcy to najgorsze gnidy!
Co gorsze, nie tylko to usłyszał, ale i
zrozumiał. Za chwilę wściekły, pijany
hitlerowiec wszedł do środka i wrzasnął
płynną polszczyzną:
-Powtórz to, ty polska świnio!
-Kocham Niemcy i gnidy! – odparowała Lesia
i otrzymała za to pierwszy cios pięścią
prosto w twarz. Przewróciła się i skuliła
na ziemi. Podszedł i kopnął ją w dolną
część twarzy, na całe szczęście nie trafił
zbyt dokładnie, bo bardziej uderzył w
siatkę niż w nią.
Wtedy podbiegłam i zasłoniłam ją, patrzącą
błagalnie zakrwawionym okiem w kierunku
skrawka widocznego jeszcze błękitnego
nieba. Złapałam go i przez chwilę trzymałam
kurczowo w obu dłoniach oba rękawy jego
munduru. Wyszarpnął się i chciał mnie
zdzielić pięścią w twarz, ale odsunęłam się
i cios trafił mnie w tył głowy. I tak był
na tyle silny, że upadłam tuż obok Lesi.
Patrzyłam, jak wyjmuje pistolet.
Przesunęłam się i zasłoniłam ją, unosząc
się przed nią na kolanach.
-Nieeee! – jeszcze nigdy w życiu tak nie
wrzeszczałam, jak w tej chwili.
Całe szczęście, że w tym momencie go
odwołali: „Kravitz! Kommen sie here!
Schnell!”
Odszedł pospiesznie, klnąc i strzelając
jeszcze chyba dwa razy z pistoletu, ale tym
razem do góry i jakby na wiwat. Okrzyki
„Hańba!” brzmiały jeszcze kilka dobrych
chwil.
Kobiety podniosły nas obie, bo nie mogłyśmy
wstać, trzęsąc się jak galareta.
Zaprowadziły nas do środka szopy i położyły
na pryczy. Trzęsłam się z twarzą wtuloną w
dłonie, a ona jeszcze przez kilka minut nie
mogła mnie uspokoić, głaszcząc moje złote
loki.
Gdy w końcu zasnęłam, śniła mi się
poruszana łagodnym wiatrem trawa na
zielonej łące, nad moją iskrzącą się w
słońcu Zgłowiączką.
(*) „Masowy brak rąk do pracy sprawiał, że
zabierano wówczas nawet trzynastoletnie
dzieci i matki od niemowląt. Niemców nie
obchodziło, że pozostawione potomstwo było
skazane na miłosierdzie sąsiadów lub
zagładę. Kiedy się czyta wspomnienia i
przeżycia ludzi z tamtych czasów, zwłaszcza
o tragicznej doli dzieci, trudno
powstrzymać łzy.”
Ks. Wojciech Frątczak, „Diecezja włocławska
w okresie II wojny światowej”, str. 141.
Wydawnictwo Duszpasterstwa Rolników we
Włocławku, 2013 rok.
Komentarze (13)
Mariat
Waldi
"należy zachować dobrosąsiedzką poprawność"
Oczywiście, że należy zachować. Natomiast nie wolno
nam zapomnieć o zbrodniach, wysiedleniach,
złodziejstwie i innych nieprawościach, jakie w czasach
okupacji niemieckiej doświadczali nasi przodkowie i
nasza Ojczyzna.
Dziękuję za wizyty, czytanie i komentowanie.
Serdecznie pozdrawiam.
Wstrząsające. Wiele książek z tej tematyki było
szkolną lekturą. Piszę "było", bo teraz pewnie nie
jest. Teraz należy zachować dobrosąsiedzką poprawność.
stare czasy a jak pięknie je ukazujesz ..pozdrawiam
+++
Amor
Dzięki za tak dobrą opinię. Wynika z niej, że wierzysz
w istnienie czarnych dziur, a ja tę teorię próbowałem
obalić przy pomocy mojego wiersza tutaj:
http://wiersze.kobieta.pl/wiersze/biale-wzgorza-poemat
-astrofizyczny-447444
Dziękuję za miłą wizytę, czytanie i komentarz.
Pozdrawiam.
Genialna powieść, która wciąga jak czarna dziura.
Madame Motylek
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentowanie.
Każda wskazówka dla mnie jest bardzo cenna, dlatego
dziękuję za każde słowo komentarza.
Moje opowiadanie nie jest o frontach, bitwach i
kampaniach, ale o losach zwykłych ludzi w tamtych
nieludzkich czasach. Ale przyjdzie też czas pokoju,
jeśli Bóg pozwoli mi kontynuować.
Serdecznie pozdrawiam.
Marcepani
Kazap
Anna
Milyena
Turkusowa Anna
To, co piszę, to wymysł mojej wyobraźni, ale oparty na
prawdziwych wspomnieniach mojej Mamy i wielu innych
osób, do których wspomnień i relacji jakoś udało mi
się kiedykolwiek dotrzeć. Bardzo się cieszę, że
zechcieliście Państwo to przeczytać i skomentować.
Każde słowo w Państwa komentarzach to dla mnie wielkie
wyróżnienie.
Bardzo dziękuję i serdecznie pozdrawiam.
Udaje Ci się w sposób frapujący
opowiadać o tych strasznych czasach
i wydarzeniach.
Pozdrawiam:)
aż nie wiem jak skomentować... jestem pod ogromnym
wrażeniem, moje ukłony.
Przeczytałem i ja jestem pod wrazeniem
szacun - pozdrowionka
. Przeczytałam z wielką uwagą. Jak dobrze, że jest
ktoś kto przybliża nam te straszne karty historii.
Wciągająca proza!
Pozdrawiam :)
Czytam i podziwiam jak potrafisz wciągnąć czytelnika
w wersy swojej prozy...