WIECZÓR. ZACHODZI SŁOŃCE
Konie wybiegają ze stajni. Płomienie
grzbietów
przeplatają się.
Płoną włosy kochanków.
Płoną szyby w OKNACH.
Niebo po horyzont jest drzewem, z
którego
skapują owoce, o nazwie od
intensywności ich koloru:
amaranty.
Koty beczą jak kozy na łące
i pasą się na miąższu nocy,
a potem z pyskami rozmazanymi na sobie
podchodzą do drzwi.
Uśmiechają się,
a ich uśmiechy wychodzą poza
granice twarzy.
W złotych grzywach koni topią się ćmy.
Urodziły się dla tego uniesienia
i gdyby mogły, zrobiłyby to jeszcze raz.
OKNA czernieją.
Jeż wyszedł na asfalt i przystanął.
Wszędzie pełno oczu, miliardy,
niepoliczalne
ilości srebrnych, amarantowych oczu,
które go nie widzą.
Otępiałe koty nie widzą człowieka, tylko
drzwi
i klatkę piersiową, przez którą trzeba
przejść
żeby dostać się do środka.
Oblizują ogonami krawężniki stóp.
Krawężniki
przesuwają się, żeby utorować im drogę.
W kącie pokoju mieszkają ryby
jak pasażerowie statku kosmicznego
leniwie dryfują.
Klakson skaleczył noc jak paznokieć
prostytutki
mężczyznę, który ją kupił.
Niewidzialne sowy coś mówią
w niezrozumiałym języku
do siebie, albo kogokolwiek.
To i tak nie ma znaczenia.
OKNA znikają.
Rozmywają się w betonowych
ścianach
po drugiej stronie których
są kolejne
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.