O WYOLBRZYMIANIU PROBLEMÓW SŁÓW...
Człowiek – na ogół wielce w sobie
zakochany
O słuszności swych czynów szczerze
przekonany
Nie jest skałą z granitu wbrew swemu
mniemaniu
Raczej patykiem ulegającym złamaniu
Wielokrotnemu, z przyczyny powszechnie
znanej
Na jego nieszczęście „byle
czym” określanej
Gdy wszystko, co zaplanował w proch się
obraca
A myśl natrętna, że to koniec wciąż
powraca
Gdy na biblijnego Koheleta się kreuje
Który jak nikt vanitas vanitatum czuje
Gdy uważa, że największe nieszczęście
jego
Że nikt nigdy nie miał zmartwienia
poważniejszego
I że już nic mu na świecie nie pozostało
Nic, tylko w trumnie ułożyć swoje ciało
I prosić o niespóźnione śmierci
przybycie
Bo jego właśnie pokonało ciężkie życie
W momencie dla niego najmniej
spodziewanym
Prawda o kryzysie obecnie przeżywanym
Wychodzi na jaw i szyderczo pokazuje
Jak marną istotą się człowiek okazuje
Jak mur nie do przejścia z cegiełki zrobił
małej
Jak się zanurzył w swej rozpaczy
doskonałej
Po czubek głowy, I jak w pokoju
zamkniętym
Czekał, aż problem zostanie usunięty
Zamiast podnieść cztery litery swoje
I rozwiązywać „węzłów
gordyjskich” zwoje
Które zwykłymi guzami się okazały
I z pociągnięciem jednej sznurówki
znikały
Cóż z tego, że teraz słabość swoją
zobaczył
Cóż z tego, że sam sobie nie może
wybaczyć
Swojej histerii; i cóż, że znów obiecuje
Że już po raz ostatni się tak zachowuje
Skoro z kolejnymi błahymi kłopotami
Znów łzy z jego oczu wytrysną
strumieniami
I znowu się stanie więźniem swego
cierpienia
I znowu zamiast działać zacznie od
biadolenia
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.