Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

Zaręczyny i wypadek (odc. 52)


(wspomnienia Marii)
Niedziela rozpoczęła się nam od pięknego wschodu słońca, który oglądaliśmy wspólnie z Władkiem. Wybraliśmy się jeszcze przed śniadaniem na naszą łąkę, spowitą dość gęstą mgłą i obficie pokrytą rosą. Przez cienką warstwę jasnych chmur przeświecały delikatnie promienie słoneczne, różowe i bladoczerwone, jakby nie chciało się słońcu wstać w ten niedzielny poranek. Ubraliśmy się ciepło, bo w końcu września, „kiedy ranne wstają zorze”, jest już dość chłodno. Władek miał na nogach oficerki, a ja założyłam mamine gumowce, by nie przemoczyć nóg. Podeszliśmy pod samą Zgłowiączkę, której spokojny nurt i plusk zawsze mnie upajał, skłaniał do rozmyślań i marzeń. Spokój i ciszę natury przerywało tylko czasem dalekie szczekanie psów i pohukiwanie sowy gdzieś w lesie, po drugiej stronie rzeki.
Władek obejmował mnie ramieniem i tak błądziliśmy po łące, wśród drzew i zarośli. Uśmiechaliśmy się do siebie, rozmawiali o rzeczach mało ważnych i tych trochę ważniejszych, albo po prostu nic nie mówiliśmy, wsłuchani w naturę i w nasze serca.
Wszystko mi się podobało w ten poranek. Było takie czyste powietrze, delikatna i tajemnicza mgła, a ja z moim narzeczonym zajęci sobą przemierzaliśmy półdzikie, nadrzeczne krajobrazy. Gdzieś hen, daleko, była wojna, obozy, więzienia, a my zakochani, zajęci sobą, nie odczuwaliśmy tak bardzo tych wszystkich nieszczęść i tragedii.
Czasem miewałam takie refleksje, czy nam aby nie jest za dobrze wśród tego morza i oceanu ludzkich dramatów, gdy zagrożone było życie nie tylko ludzi, ale wręcz całych narodów.
Tam, wcale niedaleko od nas, świat płonie, ludzie głodują, cierpią i tęsknią do siebie, a my tu żyjemy jakby w oazie względnego spokoju, choć przecież nie w wolności.
Pomyślałam sobie także o mojej przyjaciółce Lesi: „Gdzie jesteś, co u ciebie słychać, jak się czujesz?”. Pamiętałam z otrzymanego przed kilkoma dniami listu, że jest w ciąży i już nieraz modliłam się za nią i jej spodziewane, wyczekiwane dzieciątko. Po latach dowiedziałam się, w jakiej dramatycznej sytuacji znajdowała się właśnie w tym dniu, w tę niedzielę. Też była nad rzeką tak jak ja z Władkiem, tyle że nad Bzurą i była samotna i w niebezpieczeństwie. Znowu uciekała, tak jak w 1942 roku wyskakując z jadącego pociągu. A później … aż strach o tym było pomyśleć mnie, która zwyczajnie nie umiałam pływać.
Wróciliśmy na śniadanie, a potem jeszcze raz wyprawiliśmy się nad rzekę, żeby ponownie napawać się pięknem przyrody.
Jak wróciliśmy do domu, w samo południe, to czekała nas niespodzianka, a przynajmniej mnie.
Na obiad zostali zaproszeni państwo Wasiutowie z Józkiem i już, właśnie przed chwilą, do nas przyszli. Mój tata z moimi braćmi oprowadzali pana Walentego po gospodarstwie - naszym, czy już nie naszym; naszym lub niemieckim, ale przez nas „obrabianym”. Pani Apolonia gościła u pań w kuchni, razem z najmłodszymi – Basią i Jurkiem. Tylko Ryśka gdzieś wywiało, ulotnił się gdzieś w swoich sprawach, ale jak zawsze było wiadomo, że wróci na czas, czyli na obiad.
Wyglądało na to, że ten obiad będzie miał bardzo uroczysty przebieg. Korzystając z tego mojego krótkiego pobytu tutaj, w moim rodzinnym domu, miało to być oficjalnie ogłoszone, że ja i Władek jesteśmy zaręczeni. W czasie wojny wiele rzeczy często było inaczej – tak jak teraz z tymi naszymi zaręczynami. Często wszystko działo się szybciej, bo nie było czasu i możliwości planować, uzgadniać, dogadywać się. Dlatego, że następnego dnia mogło nas już tu nie być na tej ziemi.
Teraz miało to być już bardzo oficjalnie ogłoszone, skromnie, aczkolwiek uroczyście, że ja i Władek jesteśmy zaręczeni.
I rzeczywiście, Regina udekorowała pięknie stół w pokoju, to znaczy położyła biały obrus jak na Święta Wielkanocne, a na nim białe talerze, wazę do zupy, salaterki, półmiski, srebrne sztućce (ich prezent ślubny). Także filiżanki, kieliszki do wódki i szklanki do kompotu. Jak na czas wojny to wszystko wyglądało bardzo zasobnie. Panowie poznosili krzesła i przystawili ławę, żeby wszyscy mogli wygodnie usiąść. Józek postawił na stole karafkę z miodówką i wszystko było przygotowane.
Mama z Reginą krzątały się w kuchni przygotowując wszystko, co miało być podane za chwilę do jedzenia, a my na to przyszliśmy jak na gotowe, patrząc trochę zaskoczeni. Przynajmniej ja, bo Władek chyba coś wcześniej wiedział.
Gdy już wszyscy się zgromadziliśmy, to na mój przyszły teść, pan Walenty, poprosił elegancko moich rodziców, w imieniu Władka, o rękę ich córeczki, czyli moją:
-Jeśli się kochajum i chcum być ze sobum, mimo tych cinżkich czasów, to my byśma chcieli im pobłogosławić. A wos, Katarzyno i Andrzeju, chcielibyśma prosić, żebyśta przyjili do waszy rodziny naszygo Władka. Chłopok jest jak złoto, mundry i dobry, byńdzie dobrym mynżym dla waszy kochany córuchny Marysi. Ady idź, Władek, poproś tyż ze swojum narzyczonum, bo łod nos jużeśta rodzicielskie pozwolynie dostali.
Mój tata uśmiechnął się na taką przemowę i zaczął nam klaskać, mnie i Władkowi. Mój narzeczony dość mocno się zaczerwienił, co mu się rzadko zdarzało, wziął mnie za rękę i oboje żeśmy uklękli prze moimi rodzicami. Mama z tatą podnieśli się i podeszli do nas. Władek był przejęty swoją rolą i wyjąkał:
-Proszę was o rękę Marii. Proszę was o pozwolenie, byśmy się pobrali i przed Panem Bogiem ślubowali. Proszę was o zgodę, by Marysia została moją żoną, a ja jej mężem. Tak nam dopomóż Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy jedyny – zakończył uroczyście.
-Tak nam dopomóż Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy jedyny i wszyscy święci – powtórzyłam za swoim przyszłym mężem.
Mama otarła oczy swoją spracowaną dłonią i po jej twarzy widziałam, że wzruszenie nie pozwoli jej mówić. Tata pomimo, że też był wzruszony, powiedział do nas:
-Nasza kochana córka, jedyna, co nam została po śmierci Kingi, chce już wyjść za mąż! Tak, córeczko, tak powinno być i tak niech będzie. Co ty, matko, na to – zgadzasz się? Bo ja bym chciał, żeby tak było – zwrócił się do mamy.
Zamiast odpowiedzi mama nachyliła się nad nami i objęła najpierw mnie, a potem Władka:
-Kochane dzieci, byńdzim się modlić za wos, żeby Pan Bóg w niebie tyż wum zawsze błogosławił, jak i my błogosławim.
-W imię Ojca, i Syna i Ducha Świętego. Amen. Niech wasze zamiary spodobają się Panu Bogu, będziemy się o to modlić i w miarę możliwości będziemy was wspierać – zakończył tata, pociągając nas i podnosząc nas, byśmy wstali.
Teraz były już tylko uściski, pocałunki i życzenia od wszystkich obecnych po kolei, nawet od małej Basi i małego Jurka, których Regina dopilnowała. Nawet od Ryśka, który właśnie w tej chwili wpadł do pokoju, jak już zdążył się szybko obmyć przy studni i jakoś oporządzić do obiadu.
Spędziliśmy w miłej i radosnej atmosferze całe popołudnie, rozmowom, żartom i gratulacjom nie było końca. Nawet zaśpiewali nam „Sto lat” i wyściskali nas tak mocno, jak nigdy dotąd.
Nadeszła w końcu jednak pora odjazdu. Kaziu zaprzągł konie do furmanki i pojechaliśmy – ja, Kaziu, oczywiście Władek, ale także Rysiek, któremu zachciało się pojechać do Skalińca, bo dawno tam nie był. Jak tylko trafiliśmy na przystanek, to kupiłam bilet na przejazd kolejką na całą trasę do miejscowości Cetty, gdzie miał na mnie czekać wolant wysłany, zgodnie z umową przed moim wyjazdem, przez pana Liedte.
Była jeszcze dłuższa chwila na ostatnie, miłe słowa z Władkiem przed rozstaniem, uściski dłoni, uśmiechy, żarty, pocałunki. Było już trochę po piątej po południu, słońce jeszcze było na nieboskłonie, zieleń drzew lśniła w jego promieniach. Nadjechała kolejka, kilkanaście osób wysiadło z dwóch wagoników, zaraz potem inni zaczęli wsiadać. Należało się pospieszyć, bo pociąg zawsze stał tu króciutko. Jeszcze ostatni uścisk dłoni, ostatni pocałunek i stanęłam jako ostatnia na pierwszy stopień schodów, by wejść wreszcie przez otwarte jeszcze drzwi do wagonu. Niestety, stała w nich znajoma z poprzedniego, wczorajszego poranka konduktorka, nazwana przez Władka niezbyt miłym przezwiskiem „Stara foka”. Jedną ręką trzymałam się za poręcz, drugą za zewnętrzną klamkę drzwi, podczas gdy ona przymknęła mi je tak, że nie mogłam już wejść ani ich szerzej otworzyć. Najwyraźniej chciała zatrzasnąć mi je przed nosem, a ja próbowałam, stojąc na tym schodku, otworzyć te drzwi szerzej. Nie udało mi się to, bo tamta trzymała je silnie rękami od środka i miała zdecydowanie nade mną przewagę. Trochę po polsku, trochę po niemiecku próbowałam tłumaczyć, że mam bilet, że muszę jechać do pracy, że nie ma już innego połączenia w tym dniu, a przecież w środku jest jeszcze dużo miejsca. Lokomotywa już chwilę wcześniej przeciągle zagwizdała, dając znać, że już ruszają w drogę, lecz „Stara foka” była wciąż nieugięta. Krzyczała po niemiecku, że mnie nie wpuści, nie byłam nawet w stanie zrozumieć, dlaczego. Moje siłowanie z nią nic nie dało, a pociąg powoli już ruszył. Stojąc na tym schodku i trzymając się poręczy nie miałam szans dalej tak jechać, tym bardziej, że waliła mnie swoimi pięściami po moich dłoniach i po głowie. Pociąg nabierał prędkości, trzeba było coś zrobić, bo zaraz będzie most nad Zgłowiączką, gdzie w razie upadku mogłam się naprawdę dobrze poharatać. „Stara foka” wciąż jeszcze mnie wypychała, bijąc po rękach i głowie i szczypiąc, bo stojąc w środku miała nade mną coraz większą przewagę, a nikt inny w środku wagonu nawet się nie odezwał w mojej obronie.
Ostatecznie zebrałam się na odwagę i skoczyłam kilka metrów przed mostem z tego nieszczęsnego schodka i upadłam na zbocze nasypu. W tym samym momencie hamulce pociągu zapiszczały okropnie, koła się zablokowały i po kilkunastu metrach pociąg też się zatrzymał – lokomotywa i pierwszy wagon już na moście, ten drugi wagon, z którego odpadłam - tuż przed mostem.
Władek, Kaziu i kilka innych osób podbiegło spod budynku poczekalni w moim kierunku, obawiając się o mnie. Sama jeszcze nie byłam w stanie sprawdzić, czy coś mi się stało, bo tak naprawdę byłam w szoku. Więcej dowiedziałam się o następujących wtedy po sobie wydarzeniach od innych, niż sama pamiętałam.
Władek nachylił się nade mną, podniósł ostrożnie moją głowę i tułów i otoczył mnie swoimi ramionami. Widziałam w jego oczach wielkie zatroskanie i niemal strach, a jedyne co powiedział wtedy było:
-O, Boże, Boże! Chyba nic ci się nie stało!
Trzymał mnie tak w ramionach, a ja powoli dochodziłam do siebie i „liczyłam” swoje kości. Wściekła „Stara foka” biegała jak idiotka po wagonach i pytała się wszystkich po drodze, kto pociągnął za hamulec. Nikt się nie odezwał, choć na pewno ktoś musiał widzieć sprawcę, skoro wszystkie rączki hamulca były wewnątrz wagonów. Parę osób wprost śmiało się z Niemki, którą niemal wszyscy potępiali za sposób, w jaki obeszła się ze mną. Na końcu wszyscy wiedzieli, kto to zrobił, ale nikt nie puścił pary z ust.
Pociąg stał kilkanaście minut, zanim maszyniści uporali się z odblokowaniem hamulca i można było jechać dalej. W tym czasie przechodzący obok „Starej foki” nasz Rysiek krzyknął głośno, wywołując gromki śmiech:
-Stara, głupia, paskudna Niemra!
Oczywiście znowu nikt się jej przyznał ani nie wskazał, kto tak krzyknął, więc Rysiek spokojnie wyszedł z wagonu i zniknął wśród drzew.
Wracając do mojego stanu zdrowia – byłam dość mocno potłuczona, choć nie czułam złamania ani nawet skręcenia nogi czy ręki. Miałam poobijane i pokrwawione kolana, łokcie i dłonie, ale dzięki Bogu nie uderzyłam się w głowę. Gdy mnie w końcu podnieśli, to okazało się, że miałam podarty i ubrudzony żakiet, ubrudzoną bluzkę i pończochy. Pantofle mi spadły, ale panowie szybko je odnaleźli i pomogli założyć mi ponownie na nogi.
Z pomocą Władka i Kazia wstałam jakoś tam na nogi, poprawiłam swoje ubranie i włosy i powoli ruszyliśmy z powrotem do Skalińca. Utykając szłam między nimi aż do miejsca, gdzie stała furmanka, a za chwilę wszyscy na niej siedzieliśmy, łącznie z Ryśkiem, który pocałował mnie w policzek i powiedział:
-Nie mortw się, siostra, do wesela się zagoi. Trochę za późno, ale zatrzymołym tyn głupi pociung i pojechoł dwadzieścia minut późni. Wskoczyłym do środka i pociungnułym za hamulec.
-A, więc to ty żeś to zrobił! – zdziwił się Kaziu. –Dobrze się spisałeś, kiedy inni stali i bali się cokolwiek zrobić, by pomóc.
Kulejącą zaprowadzili mnie do doktora Mariana Szulca (*), który zrobił mi opatrunki i po usłyszeniu, co i jak się stało – wypisał świadectwo o wypadku. Zadzwonił do pana Liedte na Górzyniec (tylko oni mieli telefon) z moją prośbą, żeby powiadomić „moich” Niemców w Przedczu o wypadku i żeby usprawiedliwić moją tam nieobecność. Za niedługo był telefon zwrotny prosto z Przedcza do doktora Szulca. Zmartwili się, ale życzyli mi szybkiego powrotu do zdrowia i kazali mi się nie martwić, a do Przedcza pojechać dopiero wtedy, jak już będzie wszystko ze mną dobrze. I tak też się potoczyło, że siedziałam w Turzyńcu jeszcze cały tydzień i wróciłam do swojej pracy dopiero w następną niedzielę.
Pan doktor Szulc nie chciał przyjąć żadnych pieniędzy:
-Pan Władek nam coś takiego szczególnego zrobił i też nie chciał pieniędzy, to i ja nie biorę. Nie będę mówił głośno, ale pan Władek wie, o czym mówię.
Pan Władek tak dokładnie nie wiedział, o czym była mowa. Tylko trochę się domyślał, że chodziło o przysługę, jaką kiedyś oddał komuś spokrewnionemu z lekarzem. Tak czy owak teraz odezwał się w swoim stylu:
-To i my bardzo dziękujemy, panie doktorze. Zawsze mówię, że lepiej mieć do czynienia z szewcem, niż z doktorem.
Doktor Szulc poklepał go przyjaźnie po ramieniu i powiedział jeszcze do niego i do mnie:
-Masz rację, ja też tak uważam. Nie martw się, do wesela się zagoi.
Poszliśmy w taki razie z powrotem do furmanki i pojechaliśmy do Turzyńca. W sumie byłoby to całkiem przyjemne, że trafił mi się ten niespodziewany urlop, gdyby nie to, że „Stara foka” postanowiła się zemścić także na Władku, do końca nie wiadomo nam, dlaczego.
Po długich nocnych rozmowach w naszym domu, gdy przez kilka godzin „wertowaliśmy” różne wersje „co by było, gdyby było”, następnego dnia, w poniedziałek, Władek zaspał i nie poszedł do pracy. Gdy się w końcu pozbierał, zjedliśmy śniadanie i miał już sobie iść gdzieś tak koło godziny dwunastej, nagle ze Skalica przyszedł Józek, jego brat. Wiadomość, jaką przyniósł, była bardzo niedobra:
-Aresztowali w zakładzie twojego szefa, pana Mianowskiego – powiedział. –Czekali też na ciebie, ale się nie zjawiłeś w pracy, więc zaczęli cię szukać. Byli u naszych rodziców i w twoim mieszkaniu. Jeszcze nikt oczywiście nie wie, gdzie jesteś, ale to tylko kwestia krótkiego czasu, gdy cię znajdą. Musisz się jak najszybciej gdzieś schować.
Władek był bardzo zdziwiony.
-O co tym Szkopom chodzi? –zapytał.
-Pana Mianowskiego aresztowali podobno za to, że działał gdzieś w jakiejś nielegalnej organizacji, w konspiracji. Przy okazji temu Niemcowi, co jest komisarzem w Skalińcu nad wszystkimi zakładami rzemieślniczymi, kazali zamknąć zakład szewski, bo nie mają już zleceń dla wojska. Kazali zostawić tylko jednego szewca, bo dla niego znajdzie się robota, a pozostałych kazali zwolnić. Ciebie od razu postanowili wysłać na roboty do Niemiec, dlatego cię szukają w Arbeitsampt-cie. Podobno ktoś cię wrobił, jakaś konduktorka z kolejki naskarżyła na ciebie i doniosła do żandarmów, że jesteś tu podobno niebezpieczny, więc postanowili cię wysłać do Rajchu. Tak mi opowiedział pan Kędzierski (**), który zobaczył mnie, jak szedłem ulicą i zawołał do biura. Po cichu powiedział mi o tym wszystkim, żebym ciebie ostrzegł. Musisz uciekać i się gdzieś schować, bracie, bo pojedziesz do Rajchu jeszcze w tym tygodniu. Trzeba się zastanowić, co można dalej z tobą zrobić i jak ci pomóc.



(*) „Ośrodek Zdrowia kierowany przez lekarza Mariana Szulca również niósł pomoc Polakom, która uchroniła wiele osób przed wywiezieniem na przymusowe roboty do Niemiec, choćby przez dostarczanie zastrzyków symulujących ostre zapalenie stawów.” Władysław Kubiak. „Dzieje Lubrańca”, str. 347. Wyd. Adam Marszałek, Toruń, 2006.
(**) „Kilku Polaków było zatrudnionych w gminnej administracji, przez co mieli dostęp do wielu poufnych niemieckich informacji, dzięki czemu uprzedzano o mających się odbyć wysiedleniach, aresztowaniach lub łapankach (Stefan Przybysz) lub wydawano „lewe” dokumenty dla osób ukrywających się przed okupantem (Janusz Kędzierski).” Ibidem, str. 348.



Dodano: 2017-02-06 08:15:44
Ten wiersz przeczytano 998 razy
Oddanych głosów: 7
Rodzaj Nieregularny Klimat Dramatyczny Tematyka Ojczyzna
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (11)

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Limuze
Waldi
Amor
"wydawało się, że wszystko zaczyna układać"
Nikt nie mógł być pewny swojej przyszłości.
Dziękuję za wizyty,
czytanie i komentarze. Pozdrawiam.

Limuze Limuze

Pozdrawiam

waldi1 waldi1

Tak było ..

AMOR1988 AMOR1988

A już wydawało się, że wszystko zaczyna układać a tu
takie losy.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Pisząc swoją powieść dużo się naczytałem i
dowiedziałem o bohaterstwie i poświęceniu polskich
kobiet. O ich codziennej walce o przetrwanie rodzin,
ale też przejmujące świadectwa z Pawiaka, Szucha,
Auschwitz, Majdanka, Ravensbruck, z konspiracji
(ZWZ-AK), z Powstania Warszawskiego. I także
świadectwo, które w rękopisie zostawiła mi moja Mama.
Pozdrawiam.

wandaw wandaw

Wiesz powinna m powiedzieć dziekuję i też dziękuję
że tak pieknie ukazałeś moc i wpływ kobiety która
bardzo wiele moze zdziałać i podniesć na duchu Służyć
pomcą walczyć Wspólczesne kobiety też mają ogromny
wpływ na pozytywy tego świata
Pozdrawiam serdecznie :)

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Wandaw
Może już ktoś z Państwa zauważył, że moja opowieść
jest głównie poświęcona pięknym, wspaniałym postaciom
kobiet. Uważam, że ich rola w przetrwaniu w tamtych
potwornych czasach całych narodów, w tym naszego
polskiego Narodu, była ogromnie pozytywna,
pierwszoplanowa i kluczowa. Do niedawna ta rola była
mało doceniana, dopiero od kilku-kilkunastu lat
zaczyna się ją podkreślać i uwypuklać. Przywraca się
prawdziwe proporcje, bo bez tych kobiet (jak u mnie
Lesia, Maria, Regina czy Gosia) na pewno byśmy nie
przetrwali.
Cieszę się, że powieść się podoba. Dziękuję za wizytę,
czytanie i komentarz. Pozdrawiam.

wandaw wandaw

Z ogromną przyjemnością przeczytałam Twoje świetne
opowiadanie Niesamowicie prawdziwe Tak w tamtych
czasach żyło się szybko i działało bo nikt nie znał
godziny i nie wiedział czy przeżyje Dobrze że ludzie
potrafili kochać marzyc i snić mimo że wokoło panowała
wojna Nie bali się wspierać wzajemnie i dzieki temu
przetrwali okrony czas
Czekam na ciąg dalszy
Pozdrawiam serdecznie :)

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Turkusowa Anna
Anna
Bardzo mi miło, że się podoba moja opowieść. Jeszcze
tylko będzie odcinek 53-ci, po czym wstrzymam się z
publikowaniem dalszych odcinków.
Bardzo dziękuję za czytanie, zainteresowanie się
losami moich bohaterów oraz komentowanie.
Serdecznie pozdrawiam.

Turkusowa Anna Turkusowa Anna

Świetna proza, ciekawa, momentami wzruszająca,
emocjonująca. Warto było przeczytać od początku do
końca.
Pozdrawiam :))

anna anna

bardzo ciekawie piszesz. Co mnie ujęło? że w czasie
wojny życie, toczyło sie dalej, kwitła miłość,
rodzinne więzi, solidarność międzyludzka

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »