Ballada o niedoszłej samobójczyni
Trzymała żyletkę,
bezmyślnie wpatrzona,
w krajobraz, co mieścił tysiące chmur.
Omiotła go wzrokiem,
jak człowiek co kona,
a widok przesłonił jej wspomnień mur.
I nagle te chwile,
szczęśliwe i smutne,
jak dni w kalendarzu się zmieniać
zaczęły.
Gdy chciała to przerwać,
łzy srogie, okrutne,
z jej oczu strugami w dół popłynęły.
Łkała tak rzewnie,
pomysłu nie mając,
skąd wziął się płacz tak niezrozumiały.
A wtedy głośno,
wciąż narastając,
odezwał się głos silny, zuchwały.
Najpierw się roześmiał,
spoważniał na chwilę,
i zadał jej jedno krótkie pytanie,
czy nadal pójść chce,
na śmierci łożę,
czy może jednak zmieniła zdanie.
W momencie tym ciemność,
zajęła jej oczy,
lecz już po chwili niebo i chmury.
Z powrotem była,
w rzeczywistości,
bo skończył sen się ten jej ponury.
Choć to nie jawa,
lecz uścisk morfeusza
to jednak utwierdził ją mocno w fakcie,
że życie fajniejsze,
i już jej nie rusza,
myśl o bliskim ze śmiercią kontakcie.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.