Bezdomna miłość
z cyklu: "DWORZEC"
Podwójna zmiętoszona szarość egzystencji,
obok grzejnika, w przybufetowym kącie.
Czubki zgrabiałych palców, zaciśnięciem,
chłoną podarowanie złudzenia domu.
Wstydliwość wystrzępionego skrawka
burego ściągacza swetra,
zamykana skuleniem sylwetki.
Cztery dłonie.
Te większe - sękate spracowaniem,
niczym połówki skorupy małża,
delikatnie otulają mniejsze
- zniekształcone gośćcem.
Kilkanaście sekund zatrzymywania ciepła.
Zamiana.
Mniejsze dłonie przytulają się
do żylastości pierwszych.
Niezgrabną szponowatością
obejmują trzy palce tamtych.
Podobna miara
przesypywania ziaren klepsydry życia
w przechwytywaniu promieniującego ciepła.
I znów przeplecenie,
otulenie,
zatrzymywanie tego, co tak cenne
dla tych chronionych.
Panie Józiu, herbatka dla małżonki
- nerwowe przyciśnięcie dłoni do grzejnika
zdradza adresata.
Odrywają się od tych, które odgradzały
od dworcowego wychłodzenia,
odchodzą,
pozostawiając je w obolałej samotności.
Małe powierzchnie wielkich zniekształceń,
nieporadnie rozsupłują celofanowy węzeł.
Rozpościerają na blacie kolan papierowy
obrus,
wierzchem prasują jego załamania.
Niczym na ołtarzu,
w epicentrum,
spoczywa bułka i kawałek kiełbasy.
Bolesne, podwójne, podniesienie
i łamanie pokarmu.
Na pół.
I okupione jeszcze większym wysiłkiem,
dzielenie jednej z tych części
- na dwie.
Rozsunięte cząstki wyznaczają podział:
dla Ciebie - ta większa - dalej,
dla mnie - ta mniejsza - bliżej.
W palisadzie otaczających ramion,
na jaśniejącym pasie podziału,
sękata dłoń kładzie maleńką żółtość
pojedynczego kwiatka prymulki...
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.