Cenny papier, cz.4/4
wspomnienie z nowo pisanej książki
cd.
Zawziąłem się… zresztą, nie miałem wyboru.
Powolutku, z częstymi przerwami na
odpoczynek, skrajnie wyczerpany dowlokłem
się do domu po trzech kwadransach.
Ostatkiem sił, mimo bólu pomagając sobie
prawą ręką, wniosłem rower na półpiętro w
klatce schodowej, gdzie miałem schowek pod
schodami.
Stanąłem przed drzwiami mieszkania, już
wyobrażając sobie krzyk połowicy. Nie
okrzyk radości na widok papieru, ale czegoś
przeciwnego na mój wygląd. „A może nie jest
tak źle, jak sobie wyobrażam? – przemknęła
mi cicha nadzieja. – Przecież ten facet
mówił, że prawie nie krwawię. Ramię
przecież też zbite, ale niemocno podrapane;
te drobne strużki krwi już nawet
poprzysychały. Może więc tylko walnąłem i
przeturlałem się, ale nie przeorałem po
asfalcie, może skóry z głowy nie
zdarłem?”.
„A, co będzie, to i tak będzie”!
Przywołałem na twarz szeroki uśmiech… o
dziwo, nic nie zapiekło. Poczytałem to za
potwierdzenie mojej nadziei na tylko obicie
czaszki bez uszkodzenia skóry policzków.
Trochę ulżyło. Zasłoniłem się girlandą
dupnego papieru i bohatersko nacisnąłem
dzwonek u drzwi. „Może uda mi się przemknąć
do łazienki, ustawiając lewym, zdrowym
bokiem? – deliberowałem, oczekując na ich
otwarcie. – Może małżonce oczy zajdą mgłą z
radości na widok papieru? A ja myk obok
niej do umywalki. Tam się pozbędę
zaschniętych strużek krwi, obmyję i dopiero
ukażę. Człek czystszy nie wywołuje już tak
skrajnych emocji. Jak to było w tym filmie?
Człowiek w krawacie jest mniej awanturujący
się? O, właśnie, to może też dotyczyć
drugiej osoby”.
Miałem czas na rozmyślania, gdyż drzwi
dalej były zamknięte. „Chyba nie ma nikogo
w domu”! – Po odczekaniu jeszcze kilku
sekund sam je otworzyłem. To była
niespodziewana, ale dobra okazja, aby
doprowadzić do jako takiego porządku własną
facjatę. Po wejściu do mieszkania i
położeniu w kuchni zdobycznego papieru
toaletowego wszedłem do łazienki. Szybki
rzut oka w lustro w łazience, z obawą: „Jak
wyglądam”?
„O, jasny gwint”! Widok był przeciwny temu,
jakiego się spodziewałem. Prawy bark, ale
już bardziej bliżej pleców, miałem
naznaczony czarnymi kropkami i plamkami,
jakby mnie ktoś przez sito ochlapał farbą.
Podobne, ale mniej liczne ciemne punkciki
odznaczały się na czole i skroni. „Co to,
do cholery, jest”?! – nie zważając na ból
wydłubałem paznokciem jedną z tych
maleńkich grudek. Po zbliżeniu do oka od
razu się wyjaśniło – była to drobina piasku
obsmarowana asfaltem. Właściwie nie
asfaltem, tylko smołą. Ona rozmiękała od
promieni słońca w upalny dzień, kiedy
jezdnia mocno się nagrzała. „Cholerne
oszczędności! – mimo bólu wkurzyłem się. –
Dodają więcej smoły do asfaltu na drogach,
gdyż jest kilka razy tańsza. Potem koleiny
się robią… ale żeby lać to nawet na
skrzyżowaniach? Jak ja przez to wyglądam?!
Nie dość, że łeb i bark obity, to jeszcze
jakbym na Murzyna przez firankę się
opalił”.
Na szczęście faktycznie nie przeorałem
głową, skóra nie była pozdzierana. Zacząłem
delikatnie obmywać wodą bolesne miejsca,
nie zważając na zwiększone pieczenie. Część
większych drobin udało się wyskubać, ale
najmniejszy piasek pozostał w skórze głowy
i barku. „Sacrebleu, ale piecze”! Przez
moje manipulacje ręka i bark jeszcze
bardziej rozbolały, ale, o dziwo, głowa
mniej już doskwierała. Przyjąłem to jako
dobry objaw. „Nie jest chyba tak źle” –
przemknęło mi przez głowę. Do końca zmyłem
zaschniętą krew; świeże strupy zostały
tylko na niewielkich rankach.
– Zdzisiu, już jesteś? – Właśnie delikatnie
się wycierałem, kiedy doszedł mnie przez
drzwi łazienki głos małżonki. – Byłam w
sklepie… O Jezu, dostałeś papier?! – Od
razu jej głos, nabrzmiały radością,
wzmocnił się o kilkanaście decybeli. –
Gdzie?!
– Tak, wróciłem. – Odwlekałem jeszcze
wyjście z łazienki, opóźniając nieuchronne.
– W mieście, jak wracałem. Akurat ludzie
się zbiegali i zdążyłem. Tylko po drodze
się wywróciłem przy Krzyżu. Na szczęście
lekko, ale rower mocno uszkodzony…
Nie zdążyłem dokończyć, a już drzwi
łazienki gwałtownie się otworzyły,
szarpnięte od zewnątrz.
– Miałeś wypadek?! Pokaż! – Oczy małżonki
zrobiły się okrągłe jak spodeczki. – O
matko!
– Ee tam – próbowałem zbagatelizować.
Wysiliłem się na uśmiech mimo jeszcze
odczuwanego pieczenia i bólu ramienia. –
Drobna wywrotka. Zdarza się.
– Drobna?! Przecież się w głowę uderzyłeś!
I twoja ręka. – Przyjrzała się jej i
dotknęła łokcia. – A skąd wiesz, że nie
jest złamana?! Idziemy do przychodni!
Westchnąłem odruchowo, próbując stłumić
mimowolny syk.
– A tam, poboli i przestanie. Głowa już
prawie przestała boleć, naprawdę tylko
lekko się uderzyłem. – Nie skłamałem. Może
nie „już prawie”, ale wyraźnie mniej ją
odczuwałem. – Jakbym miał coś złamane, to
bym czuł. Poczekam do jutra. Jak będzie
gorzej, to pójdę do lekarza.
– Nie jutro, ale natychmiast! – Czasem
małżonka była bardzo zdecydowana i wtedy
nie przyjmowała do wiadomości odrębnego
zdania. – Idziemy!
– Naprawdę, już mnie prawie nie boli. To
tylko kilka zadrapań…
– Zadrapań? A te czarne kropki w głowie?! –
Aż usta zagryzła, próbując dotknąć dłonią
mojej skroni. Odsunąłem się odruchowo. –
Nie, no… No już, idziemy.
Westchnąłem ponownie. „A cholera wie,
lepiej faktycznie się prześwietlę” – w
myśli przyznałem jednak rację połowicy.
Po kilku minutach weszliśmy do przychodni.
Pora była ledwie popołudniowa, ale, o
dziwo, nie było już prawie nikogo z
oczekujących. Widocznie tłum pacjentów
rzeczywistych i urojonych, który każdego
ranka oblegał gabinety lekarskie, wyjątkowo
szybko został tego dnia obsłużony.
Nie trwało długo, a już przyjął mnie
lekarz. Oglądnął z uwagą głowę, obmacał
rękę i usiadł ponownie za biurkiem. Cicho
wypuściłem powietrze z płuc; znowu bardziej
zabolało mnie przy badaniu.
– Na rowerze? – zapytał, chociaż wcześniej
pokrótce już mu opowiedziałem, co się
zdarzyło. – Masz pan i tak szczęście. Mogło
się gorzej skończyć. – Popukał palcami w
blat biurka. – Ma pan jakieś mroczki,
zachwiania równowagi przy chodzeniu? –
dokończył, wyciągając z szuflady druczki
skierowań.
– Nie, panie doktorze. Tyle co bark boli i
ręka w łokciu piecze, ale ruszam ją. Głowa
już prawie dobrze, ból mija.
– Jakby w nocy lub jutro poczuł się pan
źle, to natychmiast do pogotowia. Mógł pan
mieć wstrząśnienie mózgu. – Podał mi
wypisaną już karteczkę. – Proszę, to na
prześwietlenie barku i ręki. Pani Krysiu –
zwrócił się do stojącej obok pielęgniarki –
proszę oczyścić ranki.
* * *
Prześwietlenie nie wykazało złamań. Nie
pierwszy i nie ostatni raz skończyło się
tylko na granatowych siniakach, obrzmieniu
stłuczonych miejsc i kilkudniowym bólu.
Trochę dłużej trwało moje pożegnanie z
czarnymi drobinkami piasku wbitymi w skórę
barku i czoła, ale po miesiącu opuściły
mnie bezpowrotnie, ku mojemu niezmiernemu
zadowoleniu. Już zacząłem się obawiać, czy
nie zostaną na stałe.
Najdłużej rehabilitowałem staw barkowy –
dopiero po pół roku, codziennie wykonując
ćwiczenia ramieniem na tyle, ile mogłem,
odzyskałem w nim pełną sprawność i
wyprostowałem rękę pionowo do góry.
Jedyną materialną szkodą była konieczność
zakupu nowego widelca w rowerze i jego
naprawy. Na szczęście wysupłana kwota nie
okazała się zbyt duża i po tygodniu znowu
śmigałem na pasacie. Ból po wywrotce i
koszty doprowadzenia roweru do stanu
używalności miały małe znaczenie w
porównaniu z radością ze zdobycia całej
girlandy papieru toaletowego.
Wyniosłem też nauczkę. Już nigdy nie
wieszałem na kierownicy roweru luźno
zwisających bambetli czy toreb. Najlepiej
zapamiętuje się własne błędy; zwłaszcza
odczute fizycznie na sobie.
Komentarze (16)
Marek Żak, ja bark ćwiczyłe - gimnastyka, skręty,
opuszczanie się na rękoma na ścieżnicę drzwi,
pompki... a i tak przez pół roku nie był w pełnej
sprawności.
Pozdrawiam.
Fajnie napisane, a klimat tych czasów jest.
Potwierdzam, że staw barkowy goi się najdłużej. Mnie
po wypadku na rowerze, zajęło to ponad rok, a i tak
nie wróciło w 100%. Pozdrawiam.
Krzemanko, chyba każdy lubi pomyślne zakończenie
(oprócz wiecznych ponuraków i malkontentów).
Dobrego dnia :)
Szadunko, to i fajnie :)
Pozdrawiam.
Jastrz, nie da się zaprzeczyć. Ludzie aż prawie
"zabijają się" o rzadkie a pożądane dobra.
Gorzej, gdyby ktoś wyciągnął z tego wniosek, że w
takim razie lepiej nic nie rzucać.
Mojeszkice - przyjemnie mnie jest, że się spodobało.
Pozdrawiam również :)
JoViSkA, po latach mogę już ta pisać... gdyż nie
zostały z tego (na szczęście) żadne pamiątki. Zdobyty
papier też się zużył ;)
Również pozdrawiam :)
Anno, większość ludzi lubi dobre zakończenia.
Zwłaszcza w realu :)
:)) Lubię opowiadania z happy endem. Miłego wieczoru:)
Dobrze się czytało.
Pozdrawiam serdecznie.
Taka historyjka to wspaniały argument dla tych, którzy
uważają, że rzucanie chodliwego towaru na rynek może
być niebezpieczne.
Przeczytałam wszystkie części, wczoraj i dzisiaj.
Świetnie napisane przez co bardzo dobrze się
odbierało, nawet dramatyzm całej sytacji wręcz
namacalny.
Pozdrawiam
Chwała Bogu, że tylko tak się skończyło...z ulgą
przyznaję, że historia dość dramatyczna, mimo iż autor
usilnie starał się pisać z ironią...Podobało się :)
Pozdrawiam Zdziśku :)
podsumowanie dobre.
Miło mi :)
Również pozdrawiam, Mgiełko :)