Dystanazja (fragment mojej 4....
Moja urna powinna być wykonana z
protaktynu, radioaktywna, do tego -
obowiązkowo - błyszcząca, pokryta cekinami.
Pogrzeb w kiczowatym stylu lat 80., przy
dźwiękach Franka Kimono, co to w klubie
disco mógł zrobić wszystko, nieśmiertelnej
Rodowiczki. Kondukt żałobny składający się
z pierrotów, aktorów kabuki, sumowców,
karłów.
Na przedzie szedłby świecki mistrz
ceremonii. Niósłby czarno-białe zdjęcie, na
którym ja, z wąsami w stylu Wałęsy, w
garsonce Margaret Thatcher, składam
półmetrowym długopisem z papieżem,
autografy. Na czym? Na swoich książkach,
zabawkach z dzieciństwa, dawno wyrzuconych
zeszytach szkolnych, na czaszkach
niepotrzebnie zastrzelonych pupili,
karoseriach samochodów sprzedanych później
z oklepem, na papierze czerpanym,
toaletowym, śniadaniowym, na szkle, metalu,
rdzy, plastiku, wreszcie: na niebie. Ja
podpisujący każdą z chmur: ostre cirrusy,
wełnę łagodnych baranków, pierze
niebiańskich, bezkształtnych ptaszysk.
Ja zabazgrujący świat; wielki ściboliciel,
mazacz po liściach, korze i promieniach
słonecznych. Rafał de Nath, pseudonim
literacki Florian Konrad - widnieje we
wszystkich encyklopediach jako ten
(szaleniec!), któremu udało się zmienić w
słowo. Zmutować w ciąg liter.
Na jego nieszczęście nikt nie chciał ich
przeczytać. Odszedł w milczeniu, smutny,
przegrany błazen.
Kołyszę się, powolutku. Otaczają mnie
leśne, zmyślone potwory. Dziś -
współplemieńcy. Pozwólcie, że będę jednym z
was; ubierzcie mnie w liście, darń, dajcie
łuk, kozik, nauczcie podrzynać gardła (nie
miałem jak dotąd doświadczenia w zabijaniu,
nie licząc psa, pająków i samochodu).
Staję się współkanibalem, niedługo wraz z
innymi wojownikami odważę się przekroczyć
granicę lasu. Wiem, wiem - garstka dzikusów
będzie bez szans w starciu z cywilizacją
żelaza i prochu.
Słodko i pięknie polegniemy dla
fludaktońskiej ojczyzny.
Słyszycie? Werble. Małgorzata Ostrowska,
cała pokryta fluorescencyjną farbą, jak
szalona napiernicza w bębenek. Dziarsko
maszerujemy (lewa, prawa, nie garbić się,
do jasnej cholery!), by pożreć
obco-groteskową kulturę.
Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani -
śpiewa, trzymając w jednej dłoni mikrofon,
w drugiej - zsuwający się z głowy tupecik,
Paweł Stasiak z Papa Dance.
Haj fi, super star, super hit, Krzysztof
Krawczyk szczerzy kły zza konsolety.
Istny haj, z kątów ruin wychodzą
półzapomniani artyści jednego przeboju;
taki łysy siada na swym kawałku podłogi i
każe się innym odpieprzyć, nikt nie będzie
mu mówił, co ma robić; inny, zagraniczniak,
z uporem maniaka twierdzi, że we don't have
to take our clothes out, to have a good
time.
I nagle, kompletnie nieoczekiwanie, bo
ledwie chwilę wcześniej była piękna,
śródletnia pogoda, zrywa się wiatr, niebo
zasnuwają burzowe chmury.
Nawałnica! Ściana deszczu wali sie z
łoskotem, krople wielkości strusich jaj
przebijają dziurawy dach budynku (jeśli
nawet szalony projekt rewitalizacji
kompletnej ruiny dojdzie do skutku i dawny
magazyn nawozów kolejny raz otworzy swe
podwoje dla imprezowiczów, konia z rzędem
temu, kto będzie używać pełnej nazwy; jak
znam życie - lidzie od razu zaczną skracać
do "Kapsy", albo - co bardziej
prawdopodobne- "Kapska"), spadają na głowy.
Deszcz zmywa fluid, brokat, wszelkie kolory
poza bielą i czernią. Stajemy się do bólu
rzeczowi, rzeczywiści, poukładani, by nie
rzec: ułożeni. Jak psy łańcuchowe. Albo
karty w talii.
Nie jokery, stado waletów z nas, babowatych
podlotków z prawiczym wąsikiem, jełopiąt w
kubraczkach z bufiastymi rękawami.
Pada dalej i nie bez zdziwienia patrzę, jak
zachodzi w nas kolejna mutacja: zmieniamy
się w najgorszy, bo najbanalniejszy typ
ludzi: zwykłych, szarych obywateli,
statystycznych Polaków bez twarzy i
poglądów na kluczowe tematy. Przestajemy
znać się na czymkolwiek, poza rodzajami
najtańszej kiełbasy, wódki. Nawet narodowy
sport - piłka nożna nas nudzi, zapominamy
zasad gry. Ulewa spłukuje nasze pasje,
zainteresowania, wiedzę. Idziemy osowiali,
ubrani w niemodne swetry bez metek,
szmateksowe spodnie. Na nogach - klapki
Kubota, w rękach - Nasz dziennik, Gazeta
polska, albo inny narodowo-katolicki
tabloid.
Mruczymy pod nosem przeboje Shazzy,
Sławomira.
"Oj pieniążki kochane, kiedy was dostanę" -
mruczy się mantra pariasów bez grosza przy
duszy.
Niesiemy w sobie monument, katedrę świeżo
wyrosłą na gruzach krwawej, plemiennej
religii, kultu
bogini-kanibalki-promiskuitki. Ciężki,
ponury budynek, zlepiony z głazów i czaszek
kacerzy, o dwóch strzelistych wieżach i
wszystkowidzącej, wielobarwnej rozecie,
groźny i budzący odrazę, jest naszym nowym,
wewnętrznym domem. Jego grube mury
doskonale chronią przed niebezpieczeństwem
modernizmu, racjonalizmu, liberalizmu i
szeregiem innych zboczeń, jakie Jego
Świętobliwość Pius IX raczył umieścić w
Syllabusie errorum.
Przez czarny, gęsty i lepki cień, jaki
rzuca na nas świątynia, nie przebija się
myśl inna, niż ultrakonserwatywna.
Dewociejemy na potęgę, w mętnych oczach
czasami pojawiają się złe błyski.
Choć staliśmy się szarymi zjadaczami
chleba, ciepłokluchami, niekiedy odzywa się
w nas żądza mordu, mamy nieodpartą chęć
wyrżnięcia w pień każdego, kto nie z nami.
Rozpraszamy się po okolicy, zajmujemy
pustostany. Społeczeństwo wchłania nas, nie
bierze za intruzów, bo w ogóle nie
dostrzega; tak bardzo jesteśmy
przezroczyści, konformistyczni.
Ja, najbardziej podobny do nikogo,
przychodzę jakby nigdy nic do pewnego domu
i z miejsca zostaję członkiem mieszkającej
tam rodziny, jestem brany za cudem
odnalezionego brata, czy stryjka, który
zaginął jeszcze za komuny, został porwany
jako niemowlę z inkubatora i wychował się w
zaarmalnowickim lesie pośród dzikusów.
Bohaterowie przyszłej książki rozpuszczają
się w tłumie, jaki ciągnie do biur, fabryk,
wnikają w ściany, gubią się w alejkach
hipermarketów.
Nastąpiło wielkie odświecenie, zniknęło
całe piękno i mistyka towarzysząca
Fludaktończykom. Przyznaj się, Ewuniu - to
twoja sprawka,. Tylko ty masz prawo być
tajemnicza i niepoznawalna. Zesłać deszcz
(wiedźma i czarodziejka!), bym otrzeźwiał,
przepłukał zwoje mózgowe, wyzbył się
głupot. Zmyłaś mi błoto z oczu.
Tak! Teraz widzę wyraźnie: to ty byłaś
wodzem plemienia, wokół twojej osoby jest
osadzona akcja planowanej powieści.
I prawidłowo.
Puuuuu! - krzyczę w przestrzeń. Cuchnące
superfosfatem echo odkrzykuje "Słodkiego,
miłego życia". Pod ścianą smętnie kiwa się
jakiś pijaczyna. Ma głośniki zamiast oczu.
Podchodzę, chcę zagadać, ze co jest, koleś,
czemuś się tak durno wystroił, a może to
taka ekstremalna modyfikacja ciała; nie
możesz wyglądać mądrzej i bardziej
sztampowo, popatrz na mnie - alles
normalles, przechodzień, everyman, taki, co
się nie wyróżnia, ma szanse, ze go nie
przejdą na przykład drechy, nie zaliczy
oklepu za damski ciul, choć morda nie
szklanka, lepiej nie prowokować różnych
troglodytów, w miastach pełno acefałów, co
biją, jak ktoś im się nie spodoba, wyróżnia
się, nie daj, Boże wygląda na pedzia.
Już-już otwieram usta, by zagaić rozmowę,
potem-wygłosić umoralniającą tyradę,
oświecić gościa, by zszedł z drogi donikąd,
bo dziary- owszem, sam nawet mam trzy, ale
ten, ostentacyjnie, jakby był śmiertelnie
obrażony, odwraca się do mnie plecami i
znika.
Nie to nie, panie zwidzie, rób z siebie
dalej czupiradło - a prędzej czy później
będziesz wyglądał jak moja świętej pamięci
alfa po oklepie. Porwą ci membranę i
oślepniesz z milczenia, frajerze.

Florian Konrad



Komentarze (14)
Genialna powieść, pozdrawiam :)
spytanie, co ktoś tobie bliższy gotuje, bo ze mnie
żaden kucharz, nawet ironiczne - to żadna drwina z
osoby. raczej z twojej napastliwości.
Dlaczego drwisz z mojej mamy i siostry?
Ewo - będziesz mieć, moja w tym głowa
Nie wiem, spytaj, co tam Twoja mama, albo siostra, czy
partnerka pitrasi - ogóry czy ciemną kichę
hahahhahahaha A poważnie: luz, nie obrażam. Zadrwiłem
z postawy osoby, która szuka zwady na siłę. Nie podoba
mi się uszczypliwość bez choćby cienia metaforyki. Bez
choćby próby racjonalnego skomentowania.
Nie mogę się doczekać kiedy Twoją powieść będę mieć w
rękach:)
Mizeria to czy bardziej kaszana?
dzięęęki :)
Bardzo.
*chałwowy, żeby nie było...
komentarz Ignotusa mnie zaintrygował i przywiał:)
podpisuję się! Odpaliłeś racę Florianie, ale w
sumie..też mam pojechane i pogięte:) Podoba mi się ten
słowotok i urna pokryta cekinami - moją też proszę
pokryć i jeszcze posypać brokatem jakby było mało i
techno puścić. A na stypie wielgachny tort
skonsumować, chałowy, żeby było na maksa słodko:))
centralnie pojechane i pogięte, jak alfa, na siedzeniu
obok - Masłowska
Lema już nie spotkam, chyba, ze ducha :D
Jedź do Szwajcarii do Lema,
chyba że u Floriana trema.
Pozdrawiam, science fiction, to Twoja krew.