Dzień za szpitalną bramą
Zgiełk ulic, którego nie słychać zza
szyby,
nie ważne, co dzieje się w tej okolicy;
a może zawrócić, cofnąć się, bo gdyby...
Ale czy można zostać w ślepej ulicy?
Złośliwy wiatr zasypuje oczy kurzem,
stłoczone stado karoserii omiata
i ściera graffiti na szpitalnym murze;
przed wejściem chłodny szal na głowę
zaplata.
Za umęczonymi cierpieniem szybami
zgniecione uśmiechy umęczonych twarzy,
niepewny los przełożony papierami,
bo może z nich coś pewnego się wydarzy.
Pełznie cierpienie i los korytarzami;
korytarze- duszne, pełne obaw, lęku,
na korytarzach drzwi i ludzie przed
drzwiami.
Ludzie, pełno ludzi- szary tłum bez
wdzięku.
Im dalej w mury i im dalej początku,
tu cisza jakby większa, jakby złowroga,
wymięte kitle w oddziałowym porządku,
niedbałym mopem rano wytarta droga.
Znów drzwi ruchome- przeszkody zaporowe,
jak ślepca oczodoły w punkt skierowane,
za drzwiami nadzieja na sny kolorowe,
na oddech pełną piersią nad ranem.
I łóżko na kółkach, taboret i szafka
minikrólestwem na chwilę się mieni,
łyk wody z kubka jak małmazji karafka,
gorycz lekarstwa w kącikach ust żółć
pieni.
Kamienie pod poduszką kaleczą głowę,
gdy pośrodku nocy sen wciąż nie
nadchodzi.
Nieznanych pytań odpowiedzi gotowe;
chorzy/ zdrowi, niepotrzebni-
starzy/młodzi...
Czas jeszcze nie nadszedł, czas wciąż
jeszcze zwleka,
z odpowiedzią na niezadane pytania,
bo czas nie jest sprzymierzeńcem
człowieka,
kiedy ów nie chce, aby go czas
doganiał...
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.