Immersja II (proza)
Powiedz mi… Co mi możesz powiedzieć?
Milczysz. Słyszę wciąż czyjś oddech.
Dobiega zza ścian, z każdego zakamarka
bezwzględnej nocy. Czy jest tu, ktoś? Czy,
ktoś tu jest? Milczenie rozsadza mi czaszkę
pulsującym zrywem melancholii. Drgający
blask dopalających się świec rozwiewa całun
śmierci, której szept wychodzi jak syczący
wąż z mroku drugiego pokoju. Nieustanny
monolog, szmer, piskliwy szum trawiącej
mnie gorączki… Pełgające plamy tańczą,
płoną na krawędziach książek, drewnianej
klepce, pustych fotelach… I płoną we mnie,
w pustce niepamięci, resztkach dawnego
życia... Czy, ktoś tu jest?
Ogarnia mnie chłód, piwniczna woń rozkładu.
Spójrz na mnie, właśnie pełznę w kierunku
n i c z e g o… Wydają się wypełniać
przestrzeń czyjeś nieśpieszne kroki…
Nasłuchuję… To nic. To, tylko bicie mojego
serca albo echo serca mojej umarłej
niedawno matki. Stanęło na wieczność.
Usnęło na wieczność. Pamiętam, że jej dusza
wymknęła się przez otwarte okno,
przysiadłszy chwilę na parapecie,
odwracając się ze smutnym wzrokiem
pożegnania, tak, jak żegna się kogoś na
zawsze. Na nieskończone zawsze. Na miliardy
miliardów... Na potęgę wszech-nocy…
Liczę słoje w dębowych klepkach. Obrysowuję
je palcem. Słoje czasu i umierania. Przede
mną wznosi się do nieba noga stołu niczym
mityczna Wieża Babel. Nie mam siły podnieść
głowy. Przynajmniej na razie. Może później
spojrzę wysoko w niebo, prosto w wiszącą
lampę żyrandola, w rdzawe obłoki sufitowych
zacieków, z których padają nieustannie
krople deszczu… kap, kap, kap… kap… kap…
Gdzieś coś się przemienia w melancholii
mroku. Ulega metamorfozie. Lśnią przed
moimi oczami wirujące cząsteczki kurzu.
Mżące piksele pustki i samotności. Wzbiera
za oknami wiatr. Wzrusza gałęziami dębów,
kasztanów…
Wspinam się po kaloryferze, po plątawisku
bulgoczących żeliwnych rur… Patrzę na
wszystko z wysoka, ze szczytu mojego
jestestwa. Puste fotele, kanapa i stół,
regał z książkami, sine lustro martwego
kineskopu z odbitym obrazem jakiegoś
zdeformowanego zwidu. Za oknem ulica, szary
mur, szpaler drzew. Za murem ogród z
rozświetlającymi puste żwirowe alejki
lampami. Kamienny staw. Trawniki, zalążki
przyszłych kwiatów… Na elewacji zabytkowej
kamienicy cienie gałęzi. Czarne prostokąty
okien i drzwi… Rozkładam szeroko ramiona i
przedzieram się przez rozchwiane gałęzie,
gałązki, konary drzew… Przemieszczam się.
Płynę w powietrzu z rozwichrzonymi od
wiatru włosami. Całkowicie obcy i
niewidzialny. Przenikam wszystko jak w
potrójnym śnie albo na próbie
wniebowzięcia. Przenikam wszystko, nie
czując jakiegokolwiek oporu materii…
Przenikam ściany, puste pokoje, pracownie,
sale. Podążam długim korytarzem,
wchłaniając zapach ciszy, kurzu i
opuszczenia. Zamknięte, otwarte drzwi…
Wszędzie jakieś rzeźby, olejne obrazy,
laboratoria badające niegdyś studium
ludzkiego osamotnienia, szklane gabloty,
medyczne eksponaty, porzucone przeciwgazowe
maski, obdrapane, zardzewiałe szpitalne
łóżka, poplamione materace z symptomami
nieubłaganego procesu rozkładu.
Przytłoczony wielokrotnie spotęgowaną
pustką, podążam gdzieś donikąd, gdzieś w
mrok, w coś albo w nic. Echo czyichś
kroków, oddechów… Trzeszczenie
rozsychającej się w świetle księżyca
klepki. Jakieś widziadła i cienie, jakieś
widma o nieustalonych rysach twarzy. Nie,
to tylko moje własne odbicia w obrazach i
dźwiękach. Moje własne wyobrażenie,
przeznaczone tylko dla mnie i tylko w moim
własnym świecie. Wszystko jest zatopione w
jakiejś dziwnej zawiesinie meandrującego
nieustannie czasu, której nadmiar może
doprowadzić do choroby popromiennej. Płynę
prosto, to znowu nieco inną drogą. Zresztą
wszystko jest tutaj jakieś pogmatwane i
przesycone błyskającymi co pewien czas
zderzającymi się ze sobą atomami. Słyszę
wciąż ten nieustanny szmer promieniowania
reliktowego. A więc, sięgam prapoczątków
istnienia, prapoczątków stworzenia… Widzę
wszystko w jakimś nieokreśleniu, jakbym
studiował negatyw nieostrych zdjęć. To
znowu widzę ostro w skondensowanej formie.
Przede mną jakiś nieruchomy kształt. Posąg
z kamienia o znajomym obliczu. Rozpoznaję w
nim samego siebie.
Leżę znowu twarzą do podłogi. Obrysowując
słoje klepki, nogę stołu… Odwracam się na
wznak. Spada na mnie światło. Spotęgowane
po wielokroć plamy zacieków zapowiadają
deszcz. Za oknem wzbiera szmer
nacierającego wiatru. Piskliwy szum
buzującej w żyłach krwi…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-04-22)
https://www.youtube.com/watch?v=Kyh_E7XPdMI
Komentarze (2)
za krzemanką.
Wciągające studium samotności.
Pozdrawiam Cię Arsis.